<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Przed Wellingtonem
Pochodzenie Życie Chopina
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1938
Druk Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PRZED WELLINGTONEM

Wielki polonez rozwija się w fanfarach wstrząsając nawałnicą akordów. Godność i duma mienią się tonem jak drogocenne kamienie blaskiem tęczowym. Co tam godność i duma? Chwała, gloria, po trzykroć gloria! Sama gloria w zamkach, pałacach, dworzyszczach, makatach i kryształach, w safianach, adamaszkach, pasach litych, w sygnetach, kierezjach, czaplich kitach, w szczęku srebra, w podźwiękach złota!
Twoja gloria od ziemi aż po niebo, boś szlachcic, pan, pan brat, za pan brat z samą Ojczyzną w tym oto polonezie. Z zamczysk, pałaców, dworów, w których wydaje ci się, że gdy polonezowym krokiem suniesz, to już Ojczyznę za rączkę najłaskawszą prowadzisz, z tych dworów widzisz rozmiary pól. Dolata stamtąd głos nieoczekiwany... Boś sądził tutaj zabierać głos za wszystko i za wszystkich, atoli przez potężne fanfary poloneza przenika tamten głos...
Spłoszony, zadyszany, boleśnie zadumany... Zdaje ci się, że raduje się chyba, a przecie jakby płakał. Słyszysz, że chyba śpiewa — lecz śpiewa, czy ucieka?... Trwa — już go nie ma, brzmi czy zanika, cieszy się czy rozpacza? Pajęczyna to tylko, czyli też pęd melodii? Ucieczka czy też pogoń zmylona, zguba czy też odnalezienie?
To właśnie drugi taniec, biedny brat poloneza, mazurek, którego jest urodą najdziwniejszą, że wszystko, co przemyśli, co odczuje, odnajdzie, straci — wszystko kryjomo, chyłkiem sprawiać będzie, jakby zawsze pod grozą, jakby tylko niechcący, jakby tylko ukradkiem, chociaż to, o czym ukradkiem śpiewa, jest całym życiem. Mazurek, każdym własnym uczuciem wystraszony, każdym szczęściem spłoszony, rozkwitły i stulony, objawiony a zarazem zamknięty. Taki tam sobie niby taniec w międzyczasie wszystkiego ważniejszego...
Oto są tańce, polonez i mazurek szopenowski, w których wysławia się do dna tragiczna sprawa polska. Na nieśmiertelnej drodze muzyki szopenowskiej te dwa tańce dalekie, bliskie, coraz bliżej, w najgłębszej swej osnowie szukające braterstwa.
Polonez tu prowadzi, czy mazurek rozwija sprawę? Polonez w pielgrzymce tej okrywa się żałobą, porzuca chwałę, woła głosem rozpaczy, chyli się sklepieniami kadencji nad padołem pokuty, boleje, opleciony jak pnączem, wystraszonym porywem mazurka.
Tak szły te tańce dwa przez całą twórczość szopenowską, jak owe sprawy szlachecka i ludowa przez cały polski los. Chopin niósł owe sprawy w amforach swej muzyki, w tych dwóch formach tanecznych. Pobili już Polaków, ziemię zabrali, już o czym innym myśleli na szerokim świecie i już nowe ważyli prawdy, i nową sprawiedliwość tkali, ale Chopin przypominał nieustannie tamtą bolesną sprawę i w polskich formach tanecznych tonami grozy, żalu, prostoty rozważał los narodu swego, los wolności między sprawiedliwością, miłością i przemocą.
Czy zwierzał się, że tak rozumie oną rzecz? Po cóż miał słów używać, skoro tworzył w muzyce. Czy ludzie, którzy słuchali go, rozumieli jaka ważność tkwi w takim tworzeniu? Rozumieli częściowo artyści. Liszt szukał źródeł polonezów szopenowskich w dziejach polskiego rycerstwa. Najlepiej może ze wszystkich ujmował sprawę Schumann. Wołał przecież: — To są ukryte w kwiatach działa! — Czy rozumieli jednak, że w tej muzyce, dziwnym zrządzeniem geniusza, los pobitego narodu przekształca się w uroczą wiosnę, w odrodzenie marzenia narodów Europy, że z tej muzyki wystrzela bohaterska śmiałość wyzwolenia?!
Chodzili koło Chopina zawsze niepewni, owiani czarem, a równocześnie zmyleni skromnością tego człowieka, który wśród zgiełku, huku epoki przemijał, jak zjawisko wyjątkowe, lecz oderwane, lecz jakoby uboczne. W tym, jak powiadam, zgiełku i huku epoki, a więc w roku 1848, przybył Chopin do Anglii.
Strącona gniewem ludu z tronów, wyrzucona z pałaców czekała tu właśnie na odwrócenie karty losu mnoga rzesza złocistych emigrantów z całej Europy, władców, królów, książąt, magnatów i bogaczów. Pragnęli tu przeczekać, aż się ustoi i osiądzie gniew ludu, i stąd pragnęli wrócić na swe trony, które już raz ocaliła im Anglia gromiąc na polach Waterloo wielkiego Wodza Francuzów.
Wpośród wielu artystów, którzy przybyli do Anglii, aby sztuką zabawić i pocieszyć bezrobotnych monarchów, zjawił się był i Chopin. Umyślił sobie, że zbije tu duże pieniądze, pospłaca długi, a potem odpocznie. Nie wiedział, że za kilka miesięcy czeka go już wieczysty odpoczynek. Nie wiedział, że bezmierne zmęczenie, które ogarniało go teraz, to już ostatnia zapowiedź wiecznego odpoczynku, o który tyle razy domagała się tkliwie jego muzyka.
W takich to gospodarskich, ludzkich zamiarach przybył do Anglii Chopin ziemski, wirtuoz znakomity, jeden z najmodniejszych nauczycieli modnej wówczas gry na fortepianie. Ale ów Chopin nieśmiertelny, nad którym pochylała się prawda wiecznego powołania, miał tu jeszcze dopełnić kilku spraw innych, odbyć jeszcze innych kilka spotkań, jakie wielcy ludzie odbywają na brzegu powszedniego życia naznaczając to życie powszednie urokami wieczności.
Tak się i teraz działo z Chopinem w Londynie. Przyjechał tu, jak sądził, zarabiać, oczarować szanowną publikę królów, książąt, królowych, księżnych, premierów i bankierów, wodzów, ministrów i najmożniejszych potentatów ówczesnego świata. Ale gdy się już zetknął z tymi środowiskami, odechciało mu się wszystkiego nagle.
Zamiast zarabiać, starać się, krzątać, kłaniać, począł się niecierpliwić, zżymać i gniewać. Miał już grać w Filharmonii londyńskiej, ale nie podpisał kontraktu, nie dano bowiem mistrzowi dostatecznej ilości prób. A znów gdzie indziej u jakowychś znacznych wielmożów nie chciał grać, gdyż nie mieli takiego fortepianu, jaki dogadzał Chopinowi. A znów gdzie indziej nie chciał się zgodzić i ostatecznie odmówił, niby to że mu będą przeszkadzały rozmaite balowe dystrakcje i gra w karty, i tańce, i w ogóle hałasy.
Gdy jednak swoich tu spotkał w Londynie, tych swoich ludzi spod znaku Mazurka Dąbrowskiego, och, w tedy, dla nich, z nimi! Z nimi wszystko najlepsze, z nimi najmilsze wszystko, dla nich na piętra wspinać się, na czwarte, piąte, szóste, nic mu to nie szkodziło. I że mu piersi rozsadzał kaszel na ciemnych, krętych schodach, i że te żołnierzyska kurzyły wiecznie fajki, od których brały mdłości pana Fryderyka, i że pewno gadali, chrząkali podczas jego muzyki, i że go zanudzali, aby im grał do tańca...
Naturalnie, że grał, ach, ile tylko chcieli!
Tu w Londynie spotkał byłych żołnierzy powstania 1831 roku, starych wiarusów, którzy po nieszczęśliwej kampanii klepali w Anglii biedę zakładając z przezacnym żołnierzem tegoż powstania, hrabią Worcellem, natchnione wspólnoty socjalistyczne. Zakładali wspólnoty, świat w planach swoich przerabiali a zarazem patrzyli, jak życie, niby nurt niewstrzymany, znosi ich coraz dalej i dalej od granic ukochanej ojczyzny.
Wśród tych starych wiarusów spod Grochowa, Iganiów, Ostrołęki zakwitał nie ów ziemski, salonowy, zakwitał Chopin wieczny, skromny, cierpliwy, kochający, nieśmiertelny muzykant tego wojska i boju, i sprawy. Musiał ich był w ostatniej ziemskiej wędrówce spotkać jeszcze, musiał był ich ucieszyć, choć raz jeszcze przylgnąć do tego właśnie źródła, z którego pierwszy sławny mazurek wyleciał na świat cały; musiał był Chopin przyłożyć ucho raz jeszcze do piersi tego boju, którego sens tragiczny przejęła muzyka szopenowska w każdą nutę, że każda nabrała ceny bohaterstwa i krwi.
Fryderyk Chopin, muzykant tych żołnierzy roztkliwiony, łagodny, jakże inaczej szedł grać w pierwszym salonie Anglii u księżnej Sutherland.
Już się zebrali... Pierwsze miejsce zajęła królowa Anglii, obok niej roje książąt, mężowie stanu, ministrowie, działacze, uczeni. Czekają. Naprzeciw zgromadzonej elity wysuwa się z złocistej ciżby człowieczek nikły, ledwie średniego wzrostu, blondyn o ciemnoszarych, utrudzonych oczach.
To Chopin. Już przeszedł salę, usiadł do instrumentu. Cały ten świat potężnych władców milknie. Naprzeciw fortepianu, tuż przy boku królowej Wiktorii, stoi jakiś wojskowy. Z szacunku, jakim go otaczają wszyscy, można się łatwo domyślić, że to jedna z najważniejszych postaci zebrania. Naprzeciw fortepianu, obok królowej Wiktorii, stoi przecież zwycięzca Napoleona w bitwie o panowanie nad światem. Spiżowy Książę, „le Prince d‘Airain“, wódz koalicji cesarzów, generał Wellington.
To on rozbił Francuzów, to on skruszył błyskawicowe ostrze Wielkiej Rewolucji, to on zadeptał czworobokami swej piechoty wolność tylu narodów.
Chopin już gra. Gra tu swoje mazurki. I cóż królowa, i cóż wódz koalicji cesarzów, i cóż ta wszystka przemoc? Czy rozumiecie, jaśnie wielmożni, władni, wszechmocni państwo? Oto jeden ze zwyciężonych narodów zwycięża was sercem artysty. Oto jeden z narodów zwyciężonych zwycięża was wieczystym swoim pięknem. Coście zadeptać chcieli, rozkwita znów natchnieniem.
Bo cóż natchnienie może, a co przemoc?... Z natchnienia strzelają nowe pędy radości po całym świecie, jak długi i szeroki. Z przemocy rośnie krzywda i grzech. Chopin wśród was, Chopin w waszym pałacu, toż to Daniel w jaskini lwów, promienny mściciel, który wszystko, co mu zabrali, oddał pięknem po stokroć, tryumfator, który z śmiertelnych smutków stworzył pociechę świata.
Królowa Anglii Wiktoria, spiżowy książę Wellington, jaśnie oświecona księżna Sutherland, koronowane głowy, panowie świata! Gdzież oni wszyscy w wieczystych zachodach przemijania, i gdzież ich sprawy, i gdzież kule ich milionowych armii wobec malutkich czarnych kropek atramentu, którymi napisana została ta muzyka?
Po jej stronie zwycięstwo!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.