<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Nudy pisane
Pochodzenie Życie Chopina
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1938
Druk Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NUDY PISANE

Warszawska Biblioteka Narodowa mieści się w dawnym pałacu na ulicy Krakowskiego Przedmieścia. Z frontowych okien tej biblioteki widać uliczny ruch przechodniów, samochody i przejeżdżające w różnych kierunkach tramwaje. Można by nawet nie patrzyć, a i tak wiedziałoby się, kiedy mijają owe tramwaje. Pałac jest stary, a wewnątrz wyprawiony ozdobnie. Gdy sunie taka masa żelastwa, trzęsą się szkiełka weneckich żyrandoli, dygocą herbowe klamki, fotele wyleniałe zdają się mruczeć jak stare psy przez sen, a w kątach wiekowej posadzki rozlega się szelest szczególny, niczym zniecierpliwiony szept.
Wszystko to zresztą głuchnie zaraz, pochłonięte nieprzeliczoną obecnością książek.
Szukam dzisiaj w tej bibliotece działu muzycznego, bo przyszły tu już zza granicy rękopisy Chopina i można je obejrzeć. Dużo tych rękopisów i jedne z najważniejszych, skrypty przechowywane u wydawców. Osiem pieśni, obie sonaty, scherza, etiudy, mazurki, polonezy, nokturny.
Trzeba się zgłosić do pana docenta muzykologii, który urzęduje na pierwszym piętrze. Mijam wyrzeźbioną pięknie boginię, stojącą w głębi przedsionka, i szerokimi schodami pałacu dążę na górę. Trzeba minąć jedną i drugą salę, a potem, jak to bywa w bibliotekach: ani to pokoje, ani korytarze, nie klatki i nie sale, a tylko jakieś uskoki wnętrza, pokryte drobną łuską złoconych tomów.
Młody pan docent muzykologii przeprowadza mnie dalej, do archiwum Pieśni Ludowej. Archiwum Pieśni Ludowej mało co się różni wyglądem od amunicyjnych rezerw artylerii: wzdłuż ścian aż po sufity same tylko puszki i walce metalowe, niczym armatnie pociski.
— Ha! — wołam — to tak wyglądają dziś zbiory pieśni ludowej! — Myślę zaś, że się na świecie toczą dziś rzeczy nieprzewidzianą zgoła i niepojętą koleją. Bo jakże to?! Szły wieki pomierzone latami, lata porami roku, a pory roku dniami, wszystko zaś pracą, cierpieniem i miłością człowieka. Miłość, praca, cierpienie w pieśni! Tu zaś głos owych pieśni, zestrojonych przez wieki, zawarto w małych puszkach metalowych. Już się pieśń nie odmieni, już jej wieki żłobić nie będą, taka sama pozostanie na zawsze...
Myślę o tym dosyć nieskładnie w szumie, w chrzęście papierów, które młody pan docent usypuje z szanownych teczek. Wzrok mój unikając wzruszenia zatrzymał się na flaszkach kollodiny, ustawionych na skraju stołu. Służą one zapewne do zaklejania puszek z płytami naszych pieśni ludowych.
Pomiędzy butelkami rozpościera się widok z bibliotecznego okna: biały mur, na nim gałąź akacji wznosi się i opada wśród wiatru. Czarne, nagie gałęzie — jesień.
Jesień szumi powiędłym liściem. Cóż po człowieku zostaje? Szelest kartek papieru. Mam je tu przed oczyma. Młody docent układa jedną obok drugiej. Oto list Fryderyka do rodziców, gdy miał lat kilka.
— Widzi pan jakie pismo? Pismo dziecka, litery pełne, zażywne, starannie połączone. A to znów list z Paryża do Elsnera. To już list dorosłego człowieka. Niby ten sam charakter, ale jakaż różnica! Litery schudły i nabrały rozmachu, i nie są już łączone, lecz trzymają się razem same, poniesione jednolitym rozpędem dłoni. A tu pieśni, sonaty, koncerty, nokturny i mazurki, etiudy. Te wszystkie rękopisy winien był w swoim czasie odesłać do wydawcy. Może dlatego właśnie ocalały, że ich nie miał pod ręką i nie musiały dzielić losu całej jego puścizny. Nad wyraz dobrze przechowywano te papiery, a to już z górą ze sto lat, więc kawał czasu. Leżały w Lipsku u Breitkopfa i Haertla.
Breitkopf i Haertel to oczywiście wielki dom wydawniczy. Dzieci, które z nut przez ten dom wydawanych uczą się wszędzie muzyki w Europie środkowej, wyobrażają sobie, że jak u książkowego wydawcy zawsze liter bez końca w kasztach, skrzynkach i skrytkach, tak u wydawcy muzycznego bez końca zawsze tego czarnego śrutu, którego ileż trzeba, aby obsypać setki, tysiące stronic nutowego papieru?!
Gdy jako dziecko jeszcze studium muzyki zaczynałem od niemieckich klasyków, tłoczonych u Breitkopfa i Haertla, nieraz mi przychodziło do głowy, że dlatego Niemcy mają tak duże wojsko, ponieważ i potrzeby żołnierzy i muzyki tym samym materiałem obgonić mogą: i do strzelania, i do nut drukowania tenże sam śrut potrzebny, a że bez liku tego u nich zawsze, więc i muzykę, i wojsko łatwo mogą wytwarzać.
U takiej to niemieckiej firmy Breitkopf i Haertel, obsypującej śrutem nutowym całe wieki muzyki, leżały owe polskie nuty Chopina z górą sto lat, nader starannie przechowane. W ciągu całego tego wieku zwalczali się wzajemnie Polacy z Niemcami, ale choć często na śmierć, nie poszli dalej aż za granice śmierci do niszczenia wieczności.
Bo cóż? Zwykły rękopis to tylko papier, na nim atramentowe znaki, słowa; jakaś tam treść tych słów, wszystko razem znikomość. Ale gdy znaki owe postawi ręka, wiedziona słuchem doskonałości, ale gdy serce, które się nad tym papierem pochylało, żyło harmonią wieszczą? Rękopis taki to dowód oczywisty wieczności, przemieszkującej w człowieku doczesnym.
Czeka tam u Breitkopfa i Haertla ów oczywisty dowód nieśmiertelności polskiej. Woda w Elsterze dawno już zapomniała, kiedy to się w niej książę Poniatowski pogrążył. Czas idzie, płynie, bieży, nastaje ciągle nowy, ciągle ten sam, ciągle niespodziewany. Co przekreślił, przywrócił, co zniszczył, znów odrobił. Teraz ci siedzą tu, a tamci z tam tej strony. Ci z tam tej strony tędy przejeżdżać pragną, przez Pomorze do dawnych swoich włości.
— Niechże jeżdżą, prosimy bardzo, tylko że za to trzeba przecież zapłacić — oświadczają Polacy.
Niemcy płacą, ale nie dają wszystkich pieniędzy na raz, jako że pieniądz, jak to zwyczajnie pieniądz, zawsze zalegać lubi.
Wtedy Polacy przypominają: — Jakże to będzie dalej, bo już jesteście winni.
Na to Niemcy:
— Dobrze, jesteśmy winni. Możecie brać maszyny za to, albo co upatrzycie z tego, co u nas jest, a co by was ucieszyć mogło, jako tkliwa pamiątka.
Na to Polacy, którzy po długim czasie klęski z powrotem w domach swoich osiedli, powiadają do Niemców:
— Maszyny, albo i nie maszyny. Za cząstkę tego, co się za to jeżdżenie i wożenie należy, kupimy rękopisy, co to wiecie, że leżą u was w Lipsku. Te szopenowskie.
Niemcy prowadzą dalej. — Co nazywacie cząstką z tego, co się od nas należy?
Na to Polacy:
— Jeśli myślicie o szopenowskich rękopisach, cząstka będzie zależna od stanu manuskryptów.
— Stan wyborny! — wołają Niemcy.
— Musimy to zobaczyć — powiadają Polacy. Co rzekłszy wysyłają specjalnego człowieka, który się pozna wszędzie na każdej nutce, jak i co napisane. Nie zagra, nie napisze sam, ale co inni napisali ma wszystko przepuszczone przez siebie, wszystkie nuty, jak mak przez sito przesypane, czyli że muzykolog.
Tenże sam, który teraz tu w Bibliotece Narodowej z szanownych teczek rękopisy bezcenne na biurko usypuje. Pojechał, przypatrzył się: to przyznaje i to drugie przyznaje, i jeszcze to, i jeszcze te arkusze. Temu przyznaje wieczność, czyli że z szopenowskiej ręki powstało, czyli że się serce Chopina nad tym właśnie papierem w okrutnej trwodze twórczej trzepotało i że po tym papierze sunęła jego dłoń, słuchem wieczności pośród nut prowadzona.
Innym jednak papierom cnót takich nie przyznaje nasz muzykolog. Powiada — trudno, darmo, nic mnie zmylić nie może. To nie to.
Firma Breitkopf i Haertel za duża i za stara, za wiele już w swym życiu nutowym wydawała, żeby sobie docent mógł z nią poczynać od razu jak duch święty. Zapytuje więc firma ustami swoich ludzi doświadczonych: — Na jakiej pan podstawie mówisz podobne rzeczy?
Wtedy zaś muzykolog, jak to ludzie nauki, nie żeby zaraz obuchem walnął, tylko po jednym słówku, po kropelce wymierza, wiadomo zaś, że po jednej kropelce, niech tylko regularnie, to i samemu mamutowi głowę wydrążyć można.
Muzykolog tłumaczy: — To jest nie to, gdyż tu wszędzie wszystkie ćwiartki, szesnastki, widzicie, jak mają położone ogonki! Jak mają spadać te ogonki? Od wewnętrznej, czyli też od zewnętrznej strony tych ćwiartek, czy szesnastek?!
Patrzą w skupieniu wszyscy, gdyż się różnych dowodów spodziewali, ale nie o ogonkach; więc teraz patrzą i stwierdzają uważnie, którędy od napisanych nutek upadają ogonki? Od wewnątrz, czy od zewnątrz?
Upadać mają od zewnętrznej strony, czyli z punktu widzenia patrzącego na rękopis człowieka mają upadać zawsze na prawą stronę.
Taką miała cechę szczególną pisanina Chopina.
To jest jedno. A drugie? Drugie to sam kształt kropki nutowej, która u każdego muzyka jest rozmaitej formy. Czarna śrucinka, wyobrażająca ćwiartkę, ósemkę, czy szesnastkę: u Wagnera będzie zawsze jak drukowana i ma w sobie okrągłość, która prawie tłustością zatrąca, u Mozarta kropka atramentowa jest prawie że haczykiem, a szopenowska drobna, zwięzła, jakby dla gwintowanego instrumentu współczesnego, gdyby ktoś instrumenty z współczesną bronią porównywał. Coś niby jakby w każdej takiej czarnej, drobniutkiej kropce była zawarta energia obrotowa. Dodać do tego filozofię wszelakich pauz... To cała filozofia przecież, by tak milczeć, iżby milczenie nie było pustką, lecz wzmocnionym działaniem. Ileż tych pauz w Chopinie, że gdy zatrzymał muzykę, wiadomo, iż muzyka jeszcze głębiej przeniknie. Taki też mają kształt pauzy szopenowskie na nutowym papierze: zdają się błyszczeć na pięcioliniach, jak gdyby wyrobione ze szmelcowanej stali.
Jak to tam podczas takich badań było owym papierom szopenowskim, Polonezom, Koncertom, Scherzom, Sonatom i Mazurkom! Okropna rzecz. Sto lat temu pod piórem Fryderyka stawały się wcieleniem tańca, szczęścia, rozpaczy, piękności i Ojczyzny, a tu leżą obecnie niby dokument jakiś notarialny. Dowód wiecznego ducha człowieczego opisany sądownie.
Wielki los, wielki zaszczyt.
Sto lat temu pożałowali pięciu tysięcy złotych, by sobie, jako młody człowieczek, pozwiedzał obce kraje, a teraz do takiego obcego kraju wysłali uczonego, ze dwakroć sto tysięcy dadzą za te papiery, wystudiowali ogonki, kropki, pauzy, ligatury, literki. Serce jego umarłe wracało tajnie do ojczystego domu, schowane w sukniach matki, a teraz o papiery nutowe, o te, jak sam był mawiał, nudy pisane, ministerstwa do siebie piszą, numerowane akty pomnażają żarliwie, o tych aktach gazetom rozgłaszają, cała ludność się cieszy, w żelaznych sejfach ważą na kilo pisaną nieśmiertelność, ledwie przybyła do Biblioteki Narodowej, zaraz ją zamykają.
Toż to tędy po Krakowskim Przedmieściu z tymi samymi papierami chodził do Konserwatorium. Kładł te arkusze gdzie bądź pod oknem w klasie, czy u znajomych w salonie na kominku; teraz bez pozwolenia samych panów ministrów ani jedna karteczka, ani jeden mazurek, choćby najkrótszy, choćby ośmiotaktowy, nie opuści swej skrytki.
Możeż być większy tryumf?!
Mówi się często i marzy o minionym: o sprawach, losach, wydarzeniach, osobach... Co by też powiedziały osoby, gdyby powrócić mogły? Co by uczynił Chopin, gdyby zobaczył te swoje rękopisy pośród takich honorów? Przeprosiłby pewno najgrzeczniej i zażądał z powrotem swoich nut, gdyż musi tam poprawić jeszcze to, tamto, owo. Poprawiał przecież zawsze. Choć tak skończenie piękne, dla niego przecież ciągle było niedoskonałe.
Co by powiedział mistrzom, którzy z papierów tych, jak gdyby z ewangelii, głosili piękno tonów? Jak napisane, tak to mistrzowie grają, nutka w nutkę, takt w takt. Jeżeli ta muzyka pisana była krwią, pisana była samą ojczyzną polską, Paderewski gra tę muzykę samą krwią polskiej ziemi. Jeżeli ta muzyka pisana była doskonałą uwagą, Hoffman gra tę muzykę uwagą, zda się, nadprzyrodzoną. Jeżeli zaś pośród tych tonów rzecz najpierwsza jest wdzięk i ogień, Rubinstein taką wiarę szerzy po świecie o tych pismach. Jeśli w tych nutach miara francuska powstrzymywała uczucia rozpętane, Cortot gra taką miarę. Niemcy z wielkim Busonim mogliby rzec: Ani jednego tonu więcej, ani jednego mniej. My zawsze tacy, ale to jest najtrwalsze. Rosjanie zaś z swoim Rachmaninowem mogą otwarcie wyznać: — Nikt nam tak nie potrafił przebaczyć, jak ten, który nas uczył. Tyś nas uczył najlepiej. Twoje papiery tutaj w tej bibliotece to najszczytniejsze, wieczyste przebaczenie.
Wielki to los autora: grają go może lepiej, niźliby sam potrafił? Tu oto leży tekst, każda nutka zamknięta w ciemnym stalowym sejfie trwa spokojnie, że jej nie zmienią, że ją wydzwonią ci mistrze jak należy: każdy łuk ligatury spokojny w swym zarysie, każda pauza pewna swego milczenia, każdy tryl — tyle ma ziarna, ile mu przepisane.
Błogie ma życie tekst, gdy go mistrzowie grają, spokojny o swą treść, ozdobę, o milczenie. Czy jednak spokój taki nie zagraża martwotą? Jakież życie tego samego tekstu, gdy go pochwycą czarne od atramentu palce młodziutkiej dziewczyniny, której się zdaje od wczoraj, że pokochała na wieki profesora fizyki?
Jakiż los tekstu, gdy go w górach, przed samą bitwą, przebębni żołnierz, tam nad stawem, we dworze, któremu to dworowi działa już oderwały dach i zawaliły balkon? Jakiż to los tych nut, które gra tam nad fiordem żona pastora, które gra w Niemczech właśnie w Cottbus pan rejent, a przy szpitalu dla górników pod Lille stara nauczycielka, a w New Yorku zagnany tam Rosjanin, jakiś były pułkownik, a w Teheranie zdradzony przez swą żonę Pers, właściciel szkoły tańca, a w garnizonie pod Równem młody kawalerzysta?...
Jakiż to los tych tekstów pod palcami wyznawców, którzy się tak przejęli muzyką szopenowską, że im na klawiaturze drętwieją palce ze wzruszenia, a przegub dłoni z rozmachu kamienieje. Olśnieni cudem myśli muzycznej, pedału puścić zapomnieli, z muzyki szum powstaje, istny czad się podnosi. Jakiż los tej harmonii, gdy wielbiciel tak się nią przejął, że w klawiaturę bije niczym w skałę, by z niej trysnęło wreszcie to cudne objawienie...
Los największy! Większy niż w ogniotrwałych skrytkach biblioteki, większy niż pod palcami genialnych wirtuozów. Los największy, jedyny!
Dążyć i dążyć, mylić się, błądzić i wzruszać nieustannie. W takim wzruszeniu tracić piękno i formę, i harmonię, i ład, co dzień robotę zaczynać od początku, do końca zdążyć nie móc i bez tchu, sercem milionów ludzi przez lat dziesiątki, setki, padać u stóp niespełnionego ideału.
Taka to nieśmiertelność szopenowskich nudów pisanych: nie ustająca praca ofiarnego wzruszenia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.