<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Szczęsny
Tytuł Henryk z Góry
Pochodzenie Spadkobierca skarbów ojcowskich
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała opowieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Znów przeszło parę dobrych lat. Na świecie wszędzie był spokój i tak samo spokojnie było w małym domku pasterskim. Pola przynosiły dobry urodzaj i dużo chleba zostawało się na zimę. Wszyscy byli zdrowi i każdy dziękował Bogu za to co miał codzień. Lecz cisza, jaka panowała w domku pasterskim, była tylko chwilową. Cisza w naturze, spokój, wróżyły tam jakąś burzę, która była jeszcze bardzo daleko.
Stary Maciej zdziecinniał już zupełnie. Jego mętne spojrzenie, siwy włos i zgarbione barki wróżyły mu prędki spokój wieczny. I stało się tak za nadejściem jesieni. Elżbieta stała się jeszcze cichszą i bardziej milczącą.

Wkrótce potem przyszły i przeczuwane złe czasy. Zbiory zaczęły niedopisywać, owce się pochorowały i zdychały prawie na ręku właściciela. Wkrótce pasterz został się sam. Filuś wył z nudy w swojej budzie, a gdy go puszczono obiegał górę, jakby szukając zaginionego stada.
Powoli zaczęły dochodzić i do wsi wiadomości o nowej strasznej wojnie, a przynosili je rozpędzeni po całym kraju mieszkańcy popalonych miast i wsi.
Całemi dniami oczekiwał teraz Henryk przybyszów, a gdy ich zdaleka dojrzał, śpieszył naprzeciw i wypytywał. I im wieści były straszniejsze i bardziej żałobne, tym bardziej stawał się on milczącym i zamkniętym.
A gdy z nowym rokiem rozległy się po całym kraju głosy, powołujące do obrony przed potężnym wrogiem, jak kiedyś przeciw turkom, wtedy widziała nieraz Elżbieta łzę w oku swego męża, gdy szedł na zamkową górę. aby jego płaczu nie widziało żadne szyderskie oko.
Jak długo mogła tak długo znosiła biedna Elżbieta zmianę jaka zaszła w jej mężu, lecz gdy kiedyś szła przez wieś i zobaczyła oficerów królewskich werbujących przy odgłosie bębna młodzież, zawróciła i poszła na górę zamkową, gdzie znajdował się wtedy Henryk. Tam zobaczyła go leżącego pod drzewem i patrzącego daleko na południe, gdzie horyzont ćmił się od dymu pożarów. Zdawał się jakby zamyślony i gdy ją zobaczył, tak się zdziwił i przeraził jakby ujrzał ją po raz pierwszy.
— Henryku — rzekła Elżbieta, — a głos jej był silny i spokojny. Wziąłeś mnie za żoną wiele lat temu, gdym była córką pasterza, a ty byłeś potomkiem dumnego rodu. Byłeś wtedy zmęczony światem i chciałeś u nas znaleźć spokój. Teraz, gdy cię znów pociąga świat daleki nie mogę cię zatrzymywać. Gdy będziesz znużony, wrócisz tu znów. Lecz zostaw mi naszego chłopca, będzie on się uczył odemnie spokoju i wytrwania.
Henryk wracał przez ten czas jakby z odległej krainy marzeń i przy ostatnich słowach żony zarumienił się.
— Jesteś lepszą Elżbieto, niż cię sądziłem, — rzekł, — lecz ja nie mogę być innym. Nie mogę się oprzeć chęci pójścia w świat. Gdy byłem pasterzem, codzienny mój trud nie pozwalał mi wiele myśleć nad tem, lecz teraz gdy jestem bezczynny, obudza się znów we mnie nie przemożona chęć odejścia daleko. Muszę coś uczynić, aby odzyskało moje imię dawną świetność, a wtedy wrócę tutaj, ujrzysz mnie znów wesołym i będziemy żyli szczęśliwie jak za dawnych dni.
Gdy Henryk z Elżbietą powrócili do domu, Henryk zdjął swój strój pasterski i oddał go żonie, włożył swój dawny strój, przypasał szablę i pożegnawszy się z Elżbietą, odszedł szybko. Gdy Elżbieta zobaczyła go niknącego w lesie, wtedy dopiero poczuła cały ogrom swojej ofiary.
Płacząc, siedziała bezradna na progu domu. Tak zastał ją wierny stróż domu pies, który położył jej łapy na kolana jakby chcąc powiedzieć: patrz zostałem ci ja, przykład wierności w każdej potrzebie. Tak też zastał ją i syn. Elżbieta opowiedziała mu o odejściu ojca.
Staś odpowiedział na to:
— Nie smuć się matko, że ojciec poszedł ze swoją szablą w świat, Bóg nie opuszcza mężnych i może kiedyś będziemy się mogli nazwać rzeczywiście panami z Góry. Tymczasem pola nam znów obrodzą, a ja będę sumiennie odrabiał naszą pracę, aż póki nie wróci ojciec by mi dopomódz. A jeśli odnajdę skarb, wtedy zakończą się nasze kłopoty. Lecz matka wzdychała i milczała.
Staś rzeczywiście tak czynił jak zapowiedział. Czynił to wszystko, co mu matka dała do roboty; pracował od rana do późna i przyjemnym był mu każdy kęs z dłoni matczynej. Tak ich zastała wiosna. Staś zaczął pasać kozy i z taką samą chęcią wyganiał je na paszę w góry jak dawniej owce. Lecz musiał się przytem napracować, gdyż kozy wchodziły często w szkodę, a Filuś nie mógł go zupełnie w pilnowaniu wyręczyć. Kozy, opędzając się, kaleczyły go rogami. Wtedy Staś gładził psa po sierści mówiąc: „czekaj Filusiu, przyjdą dla nas lepsze czasy. Gdy ojciec wróci wyhodujemy sobie znów stado owiec i nie będziemy potrzebowali pilnować cudzych kóz.
Wiatr południowy głaskał Stasiowi policzki i chłopiec zwrócił się w jego stronę całą twarzą. Lecz przytem usłyszał on jakby głuchy dźwięk w powietrzu, który był jakby daleki łoskot gromu. Lecz ten daleki grom toczył się jakoś głucho i jakby podnosił się od ziemi. I gdy się tak dalej nasłuchiwał zobaczył zbliżającego się z dala starego Błażeja, przezwanego Królewczykiem, który zdaleka już mówił zadyszany:
— Czy słyszysz Stasiu muzykę wojny? Wyszedłem tutaj, gdyż tutaj lepiej słychać jak tam na dole. Bardzo muszą ciężko ze sobą walczyć, królewscy z wrogiem, gdyż muzyka jest bardzo wesoła i głośna. Przyłóż ucho do ziemi wtedy usłyszysz zupełnie wyraźnie wystrzały.
— Tak, rzeczywiście, — rzekł chłopiec, — słyszę wystrzał za wystrzałem. Czy bitwa się do nas zbliża, Błażeju, czy sprawia to tylko południowy wiatr.
— Tak jest rzeczywiście, — odpowiedział stary, lecz czy boisz się Stasiu, że tak pobladłeś?
— Ja, czy się boję? — cieszę się Błażeju, że bitwa toczy się w naszych stronach, gdyż są tu serca dzielne, które się nie cofną przed największem poświęceniem.
— Stasiu — odparł Błażej — będzie z ciebie dzielny żołnierz. Lecz kozy a szabla są to dwie różne rzeczy. Gdy dorośniesz wtedy pomówimy inaczej. Teraz mój chłopcze spędź kozy w dół, gdyż zbliża się wicher i burza. Spojrzyj tylko, kozieł spogląda pod wiatr a teraz spójrz jak daje znak i zbiega na dół. To oznacza prędką nawałnicę. Lecz Staś został na miejscu, patrząc jak oddalały się szybko do zagrody kozy i jak stary Błażej, walcząc z wiatrem, schodził z góry.
Przepędzał on już nieraz podobny czas na swojej górze zamkowej, więc i teraz, ukrywszy się pod jednem z drzew, patrzył z zachwytem naokoło. Widząc liście zrywane z drzew i ciskane o ziemię razem z gałęźmi wyobrażał sobie całą grozę bitwy, gdzie, zamiast liści padają kule.
Naraz oślepił go przerażający błysk i ogromna sosna stojąca niedaleko, porażona piorunem, upadła na ziemię. Wicher i burza połączyły się aby zniszczyć ją zupełnie. Leżała teraz na ziemi z połamanemi gałęźmi, a na miejscu gdzie upadła uformował się duży dół z którego sterczały połamane korzenie.
Wtedy chłopiec zaczął się modlić: Wielki i potężny Boże, wszystkie twoje dzieła są sprawiedliwe i dobre. Nieopuszczaj nas w potrzebie i spraw aby ojciec wrócił do nas. Przez słodkie imię syna twojego Jezusa spraw to. Amen.
W tym czasie zadźwięczały dzwony kościelne i burza jakby wysiliwszy się zaczęła ścichać. Obłoki ciemne i groźne przeszły, gdzieniegdzie ukazało się błękitne niebo, i słonce zaczęło błyskać wesoło w kałużach wody.
Przy błyskach pierwszych promieni wyszła Elżbieta z chaty. Wiedziała, że Staś został się na górze, a widząc szkody, jakie wicher w lesie poczynił drżała od niego. Z niepokojem wchodziła na górę, nawołując; z początku nieodzywał się nikt i dopiero niejakim czasie usłyszała zdaleka głos syna jakby wychodzący z pod ziemi. Kierując się nim, doszła do miejsca, gdzie wicher wywrócił sosnę. W głębi dołu, obok powalonego drzewa, klęczał Staś i rękoma rozrzucał ziemię.
— Matko, krzyknął on zadyszany, nareszcie znalazłem skarb ojcowski. Za pomocą burzy podarował go nam Bóg.
— Spójrz, oto skrzyneczka żelazna prawie przez rdzę nienaruszona! — Matka pomogła synowi z radością wydobyć skrzynkę z dołu. Lecz zostawiono ją zamkniętą. Elżbieta położyła ją na swoim zmoczonym przez deszcz fartuchu i poprzedzani przez szczekającego Filusia, zanieśli ją oboje do swojego domku. Lecz i tam żadne z nich nie odważyło się skrzynki otworzyć.
— Tylko twój ojciec może to uczynić, Stasiu, — rzekła matka.
— Tak jest — odparł chłopiec — lecz nie możemy skrzynki tutaj zostawić. I dlatego ukryję ją pod jednym z kamieni kuchni, gdzie jej nikt nie znajdzie w razie gdyby jaki zły człowiek naszego domu nie ominął.
Gdy skrzynka została ukryta Staś siadł obok matki i rzekł westchnąwszy. — O, gdyby ojciec był z nami!...
Oboje nie jedli tego dnia wieczerzy i cicho pokładli się do snu. A gdy nazajutrz rano Staś wyganiał kozy na górę nie słyszał matki śpiewającej jak zwykle.
Sam pasąc swoje stado stał cały czas wpatrzony w dal i gdy schodził do domu pierwszemi jego słowami były słowa: O gdyby ojciec był z nami!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Szczęsny.