Henryka/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Henryka |
Wydawca | Drukarnia S. Lewentala |
Data wyd. | 1889 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Kassylda Kulikowska |
Tytuł orygin. | Henriette |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Z takiego to pięknego rozmarzenia Armand został nagle wytrzeźwiony.
Jego matka wiedziała o wszystkiém, jego matka, godna podziwu, ale któréj znał charakter zazdrosny, uczucia despotyczne i namiętne. Miał przeczucie, że to będzie straszne, że będzie cierpiał i sprawi cierpienie.
W istocie, walka rozpoczęła się natychmiast. Na kwadrans przed godziną obiadową, Armand, wedle zwyczaju, wszedł do buduaru matki. Tego dnia po raz piérwszy w życiu wszedł do pokoju matki z oczyma spuszczonemi, czołem stroskaném, sercem pełném niepokoju i zawstydzenia. Ale kiedy zobaczył panią Bernard na zwykłém miejscu, haftującą w krosnach, jednym błyskiem pamięci i wyobraźni odtworzyły mu się szczęśliwe lata dziecięce; i nie mogąc znieść myśli, żeby była jakaś przeszkoda, jakaś zapora między nim a matką, i żeby nie był, jak niegdyś, synem jedynym i ukochanym, rzucił się ku niéj z ramionami otwartemi, z drżącemi rękoma, z wzrokiem błagającym przebaczenia.
Ale go zatrzymała ruchem stanowczym i rzuciła zimno: „nie, proszę cię,” co przypomniało młodzieńcowi bolesną rzeczywistość i zmroziło mu krew w żyłach.
Ponieważ służący poprosił do stołu, przeszli do sali jadalnéj i siedli w milczeniu do obiadu.
Obiad był zawsze dla nich obojga jedną z najmilszych chwil z dnia całego. Mówili o całodziennych swych czynnościach, tworzyli projekta najutro i gawędzili przyjemnie i poufale. Ale dziś, dwóch współbiesiadników niewidzialnych: gniew i wstyd, zasiadło przy stole rodzinnym. Syn i matka zaledwie dotknęli potraw, które im podawano i niezamienili z sobą ani jednego wyrazu.
Wrócili do buduaru, gdzie dwie lampy, zapalone przedwcześnie, paliły się słabo w smutnym zmroku dni długich; i kiedy służący, podawszy kawę, pozostawił ich samych, pani Bernard przerwała nagle milczenie i rzekła do syna głosem dźwięczącym goryczą:
— Zapewne idziesz dziś w wieczór na posiedzenie.
Istotnie umówił się z Henryką na wpół do dziewiątéj, i, zmieszany, zarumieniony, zaledwie mógł wyjąkać:
— Mamo!....
Wtedy pani Bernard wybuchnęła.
— Idź, — zawołała drżąc z oburzenia, — idź do twojéj kochanki! Teraz nie będziesz potrzebował przynajmniéj kłamać. Bo kłamałeś, niegodnieś mię oszukiwał! Ach! pięknie się zaczynają twoje miłostki! Już ta dziewczyna przywiodła cię do popełnienia nikczemności. Drżę na myśl, co ta nieszczęsna zrobi z ciebie i do czego cię doprowadzi. Idź, idź do niéj, mój chłopcze, nie zatrzymuje cię wcale.
Ale przerwała ten potok wyrzutów, posłyszawszy szlochanie syna.
— Płaczesz! — rzekła głosem łagodniejszym.
Rzucił jéj się do nóg i okrył ręce łzami i pocałunkami.
— Przebacz mi, droga matko, — szeptał. — Przebacz, mamo, że ci sprawiłem przykrość.... Ale, gdybyś wiedziała!.... Kocham ją!....
To słowo powstrzymało wzruszenie, zaczynające ogarniać panią Bernard.
— Kochasz ją! — zawołała, a dźwięk jéj głosu drżał dziką ironią, — kochasz moję szwaczkę. Ależ, nieszczęśliwe dziecko, nie mówisz tego poważnie. Oszalałeś chyba!.... Cieszyłam się nadzieją.... tak, byłam tak niedorzeczna, że wierzyłam, iż spędzisz w czystości piérwszą młodość, aż do dnia, w którym cię ożenię z jakiém piękném, młodém dziewczęciem. Tak, było to moje najmilsze złudzenie, wyznaję, a ty je druzgocesz z niemiłosierném okrucieństwem. Jednakże, nie jestem tak bardzo nierozsądną. Gotowa jestem zrozumiéć i usprawiedliwić jakiś pociąg, jakąś chwilową namiętność. Dwadzieścia lat są dwudziestu latami.... Ale żebyś ty! ty! ubiegał się za piérwszą lepszą spódniczką! Żebyś mógł zwrócić uwagę na tę szwaczkę, taką pospolitą, zaledwie ładną! Doprawdy, sądziłam, że jesteś wybredniejszy!.... Dosyć o tém! Ubliżyła-bym godności matki i uczciwéj kobiety, gdybym dłużéj mówiła o takiém bezeceństwie. Jeśli pozwolisz, nie dotkniemy już więcéj tego przedmiotu. Nie powinnam się była nawet unosić, ani robić ci wymówek. Cieszę się nadzieją, że wkrótce zrobisz je sobie sam, i nierównie surowsze od moich..... Łotrzyca, dla któréj byłam tak dobrą! Niegodziwa intrygantka, którą popierałam, przyjęłam do mego domu, a która mi psuje syna!.... Nie! Armandzie, to nieprawda. Nie wiész, co mówisz. I wkrótce, jutro może, jak się zastanowisz, kiedy twój wstrętny kaprys przejdzie, będziesz się rumienił, żeś śmiał powiedziéć, iż kochasz tę dziewczynę!
Biedna kobieta! jak ona się źle brała do rzeczy! Jaki błąd popełniła, obrażając swego syna w jego gorącéj miłości! Już nie klęczał u jéj kolan, nie wylewał łez na jéj rękach z pieszczotliwością małego dziecka. Drżąc, podniósł się i, pełen uszanowania, ale z okiem suchém, rzekł ochrypłym głosem:
— Błagam cię, matko, nie mów w ten sposób! Nie znasz biednéj dziewczyny, jesteś niesprawiedliwa względem niéj!.... I ponieważ nie mogę jéj bronić inaczéj, jak wyznając ci wszystko.... wiédz.... że byłem piérw....
Ale nie mógł dokończyć zdania. Pani Bernard wybuchła śmiechem strasznym, pełnym zniewagi. Potém, prostując się całą wysokością swéj wyniosłéj, nakazującéj postawy, z okiem czarném, zagniewaném, zawołała nakazująco:
— Ani słowa więcéj! czy mię pan słyszysz?
To „pan,” które wymówiła piérwszy raz w życiu, zraniło młodzieńca, jak ostrze noża.
— Ani słowa o tym przedmiocie! Widzę, że jesteś obałamucony, zaślepiony, więcéj niż sądziłam. Zostaw dla siebie swoje zwierzenia i odejdź. Ta panna zapewne cię oczekuje, a prawdziwy gentlemen nigdy się nie powinien spóźnić na schadzkę.
I zostawiając Armanda prawie nieprzytomnego z bólu, pani Bernard wyszła do swego pokoju sypialnego.
Siedziała w nim długo, po ciemku. Czuła w sercu i mózgu burzący się, wzrastający gniew, ogrom nienawiści przeciwko téj Henryce, téj kobiecie z gminu, która jéj zabrała niewinność syna, a, jak jéj się zdawało, i miłość. Teraz uprzytomniła sobie w pamięci ładny profil szwaczki, jéj skromne obejście, jéj wdzięk naturalny. Nie! ta dziewczyna nie była wcale brzydka, ani pospolita. Mogła się podobać, być kochaną. Ta myśl napełniała wściekłością serce matki wymagającéj, wdowy, niegdyś zaniedbanéj przez męża. Nienawidziła Henryki, jak nieprzyjaciołki, jak rywalki.
Przez jakąś chwilę nawet, pani Bernard des Vignes, kobieta pobożna i dobrze wychowana, która żyła w świecie i jaśniała niegdyś na dworze cesarskim, przedzierzgnęła się w dziką wieśniaczkę z okolic Sartène, córkę starego Antonini, i poczuła płynącą w swych żyłach krew korsykańską, krew trawioną zawiścią i chciwą vendetty. Jeśliby, jakim niemożliwym przypadkiem, mogła w téj chwili ujrzéć kochankę swego syna, była-by się na nią rzuciła, jak zwierzę krwiożercze, i poszarpała jéj twarz sztyletem.
Wobec téj okropnej pokusy ocknęła się, jeśli można się tak wyrazić. Odsunęła ją od siebie z przerażeniem, niesmakiem i litością nad samą sobą. Potém pomyślała o synu z pewném pobłażaniem, słabością czysto macierzyńską. Była zbyt surowa. Młodość musi wyszumiéć. Jéj Armand był dobrym chłopcem i kochał ją mimo wszystkiego. Chociaż-by miał cokolwiek uczucia dla téj Henryki, toż przecie długo trwać nie będzie. Zresztą, nigdy nie uwierzy, aby Armand mógł być piérwszym kochankiem téj dziewczyny. Robotnica na dni, która chodzi gdzie chce, wraca, kiedy chce! W Paryżu! Cóż znowu! Jéj syn znudzi się wkrótce podobnym stosunkiem. Upodobania, zwyczaje téj przedmiejskiéj dziewczyny, zrażą go wcześniéj lub późniéj.
Kto wié? Może to już się stało. Przytém, czyż jéj syn ukochany nie jest zdolny poświęcić kaprysu dla spokoju swéj matki? Ale tak, tysiąc razy tak! Może już o tém myśli? Może, kiedy ona się trapi, on jest tam, o dwa kroki od niéj, dręczony żalem, biedak! i gotów przyrzéc, przysiądz, że wszystko, na zawsze, skończone?
Ożywiona tym błyskiem nadziei, zrywa się, biegnie do buduaru. Armanda niéma. A ponieważ służący wchodzi, niosąc dzienniki wieczorne, pyta:
— Więc pan Armand wyszedł?
Spodziewa się, że jéj powiedzą: nie, że jest jeszcze w domu, że tylko co wszedł do swego pokoju.
— Tak, pani, — odpowiada jéj zimnym głosem lokaj. — Pan Armand wyszedł przed kwadransem.
Zrażona do głębi duszy, pani Bernard osuwa się na szezlong i poddaje się bezbrzeżnemu smutkowi. Zdaje się jéj, — i jest to uczucie prawie fizycznie bolesne, — że coś runęło i strzaskało się w jéj sercu. Machinalnie spojrzała na wiszący na ścianie własny swój wizerunek, przedstawiający ją we wspaniałém, balowém ubraniu, a który mąż jéj w czasie krótkotrwałego miodowego miesiąca kazał wymalować Dubufe’owi. I w obrazie, zaledwie wynurzającym się z cieniu, widzi powstające widmo swéj młodości i piękności. Dla czego zamajaczyło jéj w głowie to preludium walca Straussa, granego w dniu, w którym ją ojciec przedstawił na balu w Tuilleryach?....
Odwagi! Trzeba otrząsnąć z tego upadku ducha, myśléć o czém inném. Rozrywa opaskę dziennika, rozwija go, ale na pierwszéj stronnicy jakieś nazwisko uderza ją w oczy, nazwisko, przejmujące ją dreszczem.
Pułkownik de Voris, znajdujący się obecnie w Tonkinie, gdzie dowodzi oddziałem wojska, został mianowany generałem, w skutek szeregu świetnych zwycięztw, odniesionych nad krajowcami.
Pan de Voris! Jaką surową okazała się względem tego szlachetnego żołnierza, tego szlachcica w całém słowa znaczeniu! Przypomina sobie jego długoletnią wierność, jego pełną czci cierpliwość. To jedyny człowiek, który był cokolwiek blizkim jéj serca, a jednakże, ze względu na Armanda, odepchnęła go i wydaliła z kraju. Czego poszedł szukać w tym zabójczym klimacie, w téj wojnie ponuréj i bez chwały? Zapomnienia, może śmierci. Jednego dnia, — och! to straszne, — dowié się, że ten bohater, tak ją kochający, umarł z przyczyny błotnistych wyziewów, trawiony zwolna gorączką, albo że był nieludzko męczony i zamordowany przez żółtych. I to z jéj winy. Bo to ona, poświęcając się zupełnie synowi, który ją dziś opuszcza, doprowadziła do rozpaczy pana de Voris.
Ach! okrutne dziecko!
Dochodzi do najwyższego stopnia smutku. Dziennik wypadł jéj z rąk na kobierzec. Przed nią, w półcieniu, przekształcającym przedmioty, wielki portret ożywia się, występuje z niego postać, patrzy na nią surowemi i smutnemi oczyma, zdaje się, że nad nią płacze i wyrzuca jéj stracone i zmarnowane życie. Zewnątrz, wielkie miasto, nieusypiające nigdy, turkotem i hałasem daje znak swego istnienia, a pani Bernard wraca znów do trapiącéj ją bezustanku myśli. W téj chwili, gdzieś, w tym wielkim Paryżu, jéj syn znajduje się w objęciach kochanki, kobiety, którą więcej od niéj kocha. I ukrywając nagle twarz w dłoniach, zalewa się gorącemi łzami.
Niestety! niestety! Takie to prawo natury. Mały ptaszyna nabrał sił, porósł piórkami, skrzydła rwą się do lotu. Zniecierpliwiony pragnieniem swobody, wychyla się na brzeg gniazda i, mimo pisku matki zrozpaczonéj, ulatuje... uleciał!