Historja kołka w płocie/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Historja kołka w płocie
Podtytuł według wiarygornych źródeł zebrana i spisana
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ CZWARTY.
Miejsce urodzenia i epizodycznie o ludziach.

Chociaż, jakeśmy już powiedzieli, miejsce rodzinne bohatera naszego u wielkiego pnia prapradziadowskiego zawierało i sośninę i brzozę i spruchniałą lipę i łozinę i krzak tarni i osiczynę i ciemierzycę i łopuchy — nie był to właściwie las, choć przed wieki powstała z lasu polanka zwała się nawet łąką i koszono ją co roku. Takich łąk leśnych, na których wolno było leżeć i gnić kłodom, pruchnieć pniakom, zarastać trawom i wszelakiemu zielsku się rozpościerać, nie mało na naszym Wołyniu. Może być że postępowi gospodarze zakrzykną na niedbalstwo i zdumieją się nieopatrzności; ja jednak bronić muszę dziedziców i dzierżawców, którzy dają trochę swobody wszelakiemu tworowi leśnemu, bo dla oka, dla umysłu, widok tych malowniczych polanek wielce miły i wdzięczny. Są to oazy wśród naszych gąszczów i zarośli, które bujna ziemia zasiewa. Stoją na nich osamotnione drzewa stare, które oszczędziła siekiera, z powypalanemi swawolnie bokami i zadumane wspomnieniami lat dawnych, szeroko rozpościerają gałęzie; leżą odarte z kory kłody, mchami porosłe, bujają kwiaty, a słońce przedziera się przez gęstwinę i żywym promieniem ozłaca te kupki traw, szmaragdów zielonych, te leśne grządki wesoło rozkwitłych gości, których jutro czeka nieochybna śmierć od kosy wieśniaka.
Łąka nasza należała do chłopka właśnie.
Nic dziwnego, że się im patryarchalnie zawsze wydzielają najgorsze, prima charitas ab ego. We wszystkich świata językach znajdują się przysłowia, uświęcające tradycją wiekową i zgodą narodów to postępowanie baczne i oględne; a ludzie w sprawach o własną skórę niezmiernie radzi trzymać się tradycji i święcie ją szanować. Łąka nie samą trawę rodziła, jak widzieliśmy: zarastały ją także drzewa, zawalały kłody, obejmowały zielska i tarnina, najstraszniejsza z przywłaszczycieli, powoli załaziła coraz dalej, co rok maleńkiego synka lub córeczkę sadząc przy sobie na gospodarstwo.
Chłopek nie bardzo miał czas karczować, a co się tyczy starych drzew, tych nawet wycinaćby ni śmiał, gdyż choć wyrastały na jego łące, nie miał żadnego do nich prawa. Użytkował z trawy, ale postarać się o nią nie mógł i co roku mniej kosił: na to nie było ratunku.
Wypada nam tu z samego toku rzeczy poznać się z tym włościaninem, właścicielem łąki, który na losy naszego dąbczaka wywarł wpływ stanowczy. Był nim niejaki Chariton Pakuła, jeden z tych tysiąca, o których nikt nie wie prócz sąsiada, którzy stanowią cyfrę w statystyce a nie mają żadnego prawa prócz do pracy ciężkiej i stękania.
Pakułowie mieli oprócz tej łąki w lesie na pół zarosłej, trzy szmaty gruntu, rozrzucone w trzech łanach i chatę z ogrodem wśród wioski, prapradziadowską jeszcze, staruszkę, która prawdziwym cudem trzymała się nad ich głowami.
Wszystko tu cudem w tem życiu wieśniaczem, które my przyjęliśmy za fakt spełniony, nie sądząc, aby się w niem kiedykolwiek co zmienić mogło. Jak się tam ludzie rodzą, wychowują, żywią, kształcą, pracują, wystarczają temu co od nich wymagają — któż wie oprócz Boga?
Chata, gdy ją stawią z wyproszonego ukłonem i kurą drzewa, w dniach od pracy wolniejszych, wieczorami, rankami, nocami, po księżycu, sił ostatkiem — rzekłbyś, że nie postoi kilku tygodni, tak biednie się kleci i ubogo a oszczędnie obmyśla — przecież tu podparta, tam podłatana, ówdzie ściśnięta, trwa nieobliczone lata i kilka pokoleń w swem łonie wykołysze i wymorzy.
Nie jednej z nich nie pamiętają budowy, nie wiedzą początku, w ziemię wkląśnie, przysiądzie, tak że dach ledwie nie na przyzbie leży, okienko się w dziurze kryje, a ludziska w niej mieszkają, żyją, cierpią, rodzą się, umierają, zupełnie tak jak po pałacach.
Toż samo co z chatami dzieje się i z ludźmi, o których wszakże mało kto pisał, i w żadnej historji naturalnej obyczajów ich nie znajdziesz, pod pozorem że antropologja całkowicie im została poświęconą — istotne cuda!
Jawny to fałsz i niedostateczność dzisiejszej nauki antropologii, że ich do ogólnego plemienia ludzkiego zaliczono, gdy ród wieśniaczy widocznie odrębny, wątpię by do człowieczego rodzaju mógł należeć. Mnogie pokolenia szlacheckie i ekonomskie protestowały przeciwko temu i protestują batogiem, gębą, ręką i instynktowną ku nim nienawiścią.
W istocie, nie mogą to być prości jak my ludzie.
My rodzimy się z wielkiemi ceremonjami, hodujemy ostrożnie w pieluchach, chuchają na nas, wychowują jak co szklannego, poją, karmią dobranemi ingredjencjami, kładną nam łopatą w głowę mnóstwo rzeczy niezbędnych, a pomimo tych niezliczonych zabiegów nie każdy z nas wychodzi na człowieka, wielu z pozwoleniem na głupców, dużo kaleków, i to życie nasze, tak troskliwie obmyślane, nie jest najszczęśliwszym z żywotów na ziemi. Jakże może być, żeby chłopek, całkiem na łasce Bożej, przychodzący na świat sam jeden, obwinięty brudną szmatą, nie mający czasu być dzieckiem, karmiony spleśniałym chlebem, chodzący często bez koszuli a zawsze bosaka, obywający się bez żadnego wychowania i nauki, nawet religijnej, pracując od dzieciństwa do późnej starości, a często i wcale nie głupi i od nas silniejszy — miał być tego samego pochodzenia co my? Cóż to? — chyba gratia status.
Tradycja ekonomów, sięgająca potopu — gdyż ekonomowie, jak wiadomo, zaraz po wielkim kataklizmie postanowieni zostali (jednego z nich na nasienie miał z sobą w arce Noe) — dowodzi, że to jest plemię odrębne Chama i rodzaj całkiem inny a nie ludzki. Gdyby to byli ludzie jak my, pytam się, czyżbyśmy im w takiej nędzy, utrapieniu i zaparciu żyć dozwolili i zmagali się na to aby ich w niem utrzymać na wieki?
Jest to więc coś innego!... podobne do człowieka z twarzy, z mowy, z uczucia, ale między plemieniem Jafeta a Chama jest przynajmniej taka różnica, jak między cietrzewiem a głuszcem...
Chłop widocznie stworzony został przez samego Boga z przeznaczeniem tego co znosi; inaczej jakżeby wytrzymał czego my ludzie dziesiątej części znieśćbyśmy nie potrafili?
W dodatku, nie uczy się a przecież coś zna i coś umie, często bywa wcale taki nie głupi, a nam, jak wiadomo, wychowanie staranne rzedko kiedy dostateczne, i nie do każdego przylgnie.
Chłop wychowuje się, mniej więcej, jak ów dąbczak na polance, wisi u piersi matki jak tamten wypustek przy starym pniu dębu ściętego; zacząwszy ledwie pełzać, już kury od jadła odgania i z indykami wojuje, zerwawszy się na nogi gęsi pasie władając biczyskiem i mniejsze od siebie dźwiga dziecięta; dalej powierzają mu bydło rogate i nierogate, potem przechodzi na poganiacza do pługa, a ledwie ośmnaście lat doszedł, liczy się już z rękami i nogami do żniwa, pańszczyzny i gwałtów. U nas w tych leciech jeszcze paniczyków guwerner prowadzi na pasku, tłómaczyć im musi że pies kąsa a krowa bije, że ptaki mają skrzydła do latania a nogi do chodzenia, i rozpoczyna się dopiero ich wychowanie i nauka.
Gdyby to byli jednej rasy ludzie, alboby panicze w tym wieku musieli być rozumniejsi, albo parobczaki głupsze daleko. Od kolebki do dojrzałości chłopek żadnego nie ma nauczyciela krom słońca, powietrza, wody i własnego doświadczenia; rośnie jak drzewo, pije soki z matki ziemi, nikt się oń nie troszczy, nikt mu co złe a co dobre nie powie — przecież na człowieka wyrasta i dźwiga się krzepko. Gdyby to tak naszemu panięciu jak dąbczakowi i jemu, czyżby go djabli nie wzięli?
Jestem więc tego zdania, że w antropologii, kiedy już koniecznie za ludzi mają uchodzić, osobnyby przynajmniej rozdział należało poświęcić licznemu plemieniu chamskiemu (excuses l'expression), które ogólnym prawom rodu Jafetowego nie ulega.
Chariton Pakuła, pan i czasowy właściciel owej łąki, na której rósł nieświadomy przyszłych swych losów nasz kołek do płotu przeznaczony — należał tedy do owego pokolenia Chama, a że Pakułowie ci wiele wpłynęli na koleje, które naszego bohatera spotkać miały, musimy bliżej się z niemi zapoznać, mimo wstrętu, jaki w nas naturalnie tak poziome istoty wzbudzają...
Zastrasza nas tylko to, że w jednym liście z Podola czytaliśmy, iż filantropia i zajęcie włościanami lada chwila przeniosą się do przedpokojów — miałżeby ten los i naszą książkę spotkać???
Protestujemy!!! Chłop wychodzi tu epizodycznie i z konieczności — niech nas Bóg uchowa, byśmy się nim zbytecznie zajmować mieli!!!