Historja kołka w płocie/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Historja kołka w płocie |
Podtytuł | według wiarygornych źródeł zebrana i spisana |
Wydawca | Piller i Gubrynowicz & Schmidt |
Data wyd. | 1874 |
Miejsce wyd. | Lwów, Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Z powodu kołka, historja o chłopach.
Pakułowie ci od niepamiętnych czasów byli sobie Pakułami tylko i nic więcej — chaty ich początku nikt nie pamiętał, ani o protoplaście komu było wiadomo, gdyż księgi metryczne kilka się razy paliły. Zagroda, na której mieszkali, u sąsiadów zwała się Pakułowszczyzną, równie jak owa łąka w lesie i trzy szmaty gruntu na polach...
Dzieje wioski podają, że od mglistych czasów, w których poczęto spisywać ludzi na regestra i numerować ich jak bydło, zawsze jakiś Pakuła znajdował się we wsi Dębinie. Starożytną też była owa chata, w której się oni mieścili i archeologowie winni są bardzo, że ją na żadną dotąd nie wzięli wystawę. Na pierwszy rzut oka podobna już była raczej do wielkiego kretowiska, zieloną okrytego tarniną, niż do ludzkiej siedziby, a najwydatniejszy z niej był ogromny dach, który jak grzyb pokrywał kawalątko ziemi przez nią zajmowane. Wierzch ten był misternem dziełem wieków i ludzie nie więcej w jego wystawieniu udziału mieli od czasu.
Majster ten, który zwykle burzy tylko, tu, przez niewytłómaczoną litość, przez jakąś fantazję, podjął się umocnić co dawno upaść było powinno. Zgniłe krokwie i łaty, strupieszałą słomę dachu tak związał mchem i porostami, trawą i tajemniczemi jakiemiś środkami, że mimo dolin i pagórków, wykręceń i zwichnień, wszystko się tu trzymało najosobliwszym sposobem.
O ścianach trudno sądzić co je związywało i broniło od upadku, gdyż maluczko wychodziły nad ziemię, a okno, mające dawać światło, na pół zasunęło się w przyźbę, która dotykała dachu miejscami i stykała się z nim jak nos z brodą u starych ludzi.
Wewnątrz mieszkanie ciemne i wilgotne, podobne było do ziemianki, tak zapadło w głąb, ale miało to swoją dobrą stronę, gdyż zimą cieplejsze było i zaciszne... otulała je matuchna stara... Wprawdzie czasu wielkich deszczów stała tu nieproszonym gościem przybywająca woda w izbie i sieni, aż ją wiadrami i neckami wynosić musiano; ale na tę małą niedogodność nikt nie uważał, a pewien uczony podróżny dowodził, że w tem nie było nic nadzwyczajnego, gdyż w czasie wylewów Tybru, woda staje na półtora łokcia nad posadzką Panteonu i grobu Rafaela — czemużby jej nie wolno być miało zajrzeć do prostej chłopskiej chaty?
Wyjąwszy to, stara Pakułów siedziba wcale była porządna ciasna, ale w niej nigdy balów dawać nie myślano; brudna, ale nie było czasu na wytworność się zmagać; wilgotna, ale do jej powietrza i zapachu wszyscy byli od dzieciństwa przywykli i zdawały się im koniecznemi.
A tę nędzną jamę tak kochali ci co w niej porodzili się i żyli, jak gdyby marmurowym była pałacem. Izba główna, niegdyś zwana świetlicą, póki w niej było światło; za dawnych, lepszych czasów stawiana, dość obszerna, mieściła też w sobie co gdzieindziej dom cały. Ona była jadalnią, bawialnią, pracownią, sypialnią, spiżarnią, kuchnią i składem. Najszerzej rozgościł się w niej piec z przypieckami, zapieckiem i pieczyskiem, szeroki i wysoki, obok chlebnego stojący, z którym się łączył... na nim stał cały rzęd garnków, pod nim było schronienie kur i kaczek, a po bokach pilnowały porządku miotły, łopaty i stara opalona kociuba. Do koła szerokie rozpościerały się ławy, dźwigające u drzwi zawsze pełne wiadro wody z czerpakiem, w rogu chlebną dzieżę, czystym ręcznikiem okrytą. Tuż i stół z bochenkiem chleba gościnnym i warsztat z zawsze naciągniętym wątkiem...
Trzeba albowiem wiedzieć, że Pakułowie, oprócz zajęcia rolniczego, mieli jeszcze rzemiosło i bawili się tkactwem, od tego przemysłu coś naturalnie do dworu odrabiając...
Było zawsze zapewne niezmiernie słuszną zasadą gospodarstwa naszego, że z chłopa, który sobie czemkolwiek własnym sprytem dochodu przymnożył, ciągniono delikatnie większy przychód dla dworu... to go musiało zachęcać do pracy. I tak, jeżeli w ogródku postawił kilka ulów dla pszczółek, płacił od nich oczkowe, dawał miód lub dziesięcinę w naturze; tkacz odrabiał półsetek darmo za to, że miał warsztat lub warsztatowe uiszczał. Niezmiernie to rzecz była słuszna, gdyż wychodząc z zasady głębokiej, że wieśniak należał z kośćmi i skórą do swojego pana, czemużby, jak wół tłustości i łoju, nie miał dać cząstki swego zarobku panu, który go utuczył lub paść się dozwolił? Pakułowie zatem od czasów niepamiętnych robili półsetki do dworu i płacili certum quantum warsztatowego, biorąc tylko parę garncy zboża na szlichtę...
W owych czasach rodzina ta składała się z... O mało nie zacząłem od najstarszego po porządku, a byłbym czytelnika w błąd wprowadził, wyżej wspomniawszy o Charitonie, tu wiodąc rzecz od Semena... Żył bowiem jeszcze ojciec Charitona, ale już był całkowicie na rzecz syna abdykował, o czem nieco obszerniej powiedzieć nam wypada...
Ojciec Pakuły, Semen, zwany przez gromadę Perebendią — z powodu, że gawędzić i żartować nadzwyczaj lubił, a za lepszych swych czasów wesoło się trzymał i język miał nie dla proporcji — teraz już do zarządu gospodarstwa i spraw domowych wcale nie należał. Jak do tego przyszło, historja nie powiada, dość że staruszka znajdujemy już u własnych dzieci, we własnej chacie na łaskawym chlebie. Był to sobie zaschły grzybek zgarbiony, pomarszczony, malutki, chudzina trochę zdziecinniały i na oczy przyciemny. Może ten początek ślepoty niezupełnej pozwolił mu odpocząć i na syna zdać chatę i gospodarstwo. Nie siedział jednak Semen Perebendia z założonemi rękami za piecem, tylko z ojca przeszedł na dziecko — robił tyle co wyrostek, ale zawsze robić musiał, bo u chłopka nikt darmo chleba nie je. Zdrowszym będąc, w pogodny czas chodził tatuś po wodę; gdy się zakaszlał i zasłabł, legiwał pod piecem, w gorący czas żniw szedł z sierpem na pole jak drudzy i swoje dziesięć snopów nakrajał, choć go krzyże bolały, a w domu i koło domu niemało się naprzysługiwał po trosze drepcząc, tylko głową już nie był, a syn Charyton go zastępował.
Bydłu trawy mógł przynieść, krowom ziela nasiekać, owieczki do chlewa zapędzić, w pole wreszcie dla robotników zanieść dwojaczki — i to były jego dzisiejsze obowiązki. Mieszkaniem Semena zimą i latem był zapiecek, a starych siermięg para i kilka koszul całym majątkiem. Niekiedy w węźle rubaszki zabłąkał się jaki groszak wytarty... ale bardzo rzadko!
Syn, synowa, wnuki i prawnuki obchodzili się z nim łagodnie, ale jak z dzieckiem, które swej woli nie miało: kazano mu robić to lub owo, a Perebendia, wiedząc dobrze, że nikt do śmierci od pracy nie wolny, słuchał póki sił stało, choć czasem i stęknął. Dawny dowcip i rozum starego Pakuły wraz z władzą go opuściły; mówił teraz niewiele, więcej głową kiwał i uśmiechał się, jednakże w święta po wódce, pokrzepiony, odzyskiwał dawną wymowę i śmiałość, którą nazajutrz znów tracił. Przespawszy się i oprzytomniawszy, milczał i słuchał pokorny.
Oczy mu już nie pozwalały robić za warsztatem: tam syn, synowa i młodsi go zastępowali, staruszek tylko szlichtę przyrządzał, a czasem... prządł wieczorami na worowinę... Dziwny to był zaprawdę widok tego starca zgarbionego, który na przypiecku skurczony zabawiał się wieczorami wrzecionem i długie nici wysnuwał.
Nie jadł więc darmo i teraz służąc u własnego syna.
Dziewczęta się nim pod różnemi pozorami wyręczały do przynoszenia wody, wyganiania trzody, chodzenia z bliźniakami, a staruszek ani mruknął gdy go poprosiły, by co zrobił, syna i synowej słuchał jak niegdyś oni jego. Czasem przychodziło mu nosić które wnuczę lub prawnuka, kołysać go i śpiewać, i to było jego najulubieńszem podobno zajęciem, gdyż sam trochę zdziecinniał, i z niemowlęty umiał się obejść jak kobieta. Ten niepłatny a chętny sługa bardzo w chacie był dogodny; nie skrzywił się, nie użalił, o nic nie prosił, resztki tylko z garnków wyjadał, a zawsze za piecem siadywał, żeby drugim w izbie miejsca nie zabierać...
W słoneczne dni lata, uziębły zawsze i drżący, gdy można było sobie odpocząć, kładł się na przyzbie wraz ze starym psem Kruczkiem i tam przytuleni do siebie zasypiali smacznie w dni świąteczne. Kruczek i on lepsze pamiętali czasy, oba dziś starzy, podobieństwem losów i cnoty połączeni, w wielkiej z sobą żyli przyjaźni. Semen dzielił się z nim suchym chlebem, a on łożyskiem na przyzbie.
Chariton, syn Semena Perebendi, w sile wieku jeszcze, znacznie starszym wyglądał niż był w istocie, a choć brody jeszcze jak ojciec nie zapuścił, głębokie marszczki po czole i twarzy zastępowały świeży rumieniec młodości i plecy miał przygarbione przed czasem. Jak ojciec niegdyś wesół był i ochoczy, tak Chariton milczący i smutny; nie przeszło też nań owe przezwisko Perebendi — ale gromada chłopcem jeszcze Charitona nazwała Mrukiem.
Za rana się jakoś ożenił i bodaj czy sobie tem całej nie narobił biedy, bo wkrótce później spuścił głowę i gwałtownie starzeć począł, choć ani pisnął, ni się poskarżył. Słyszano go tylko czasem, gdy chodził za bronami lub pługiem, mruczącego coś do siebie po cichu, a gdy sam w chacie pozostał, stękając ze ścianami rozmawiał. Z ludźmi za to mówił mało i to tylko na ich usilne odpowiadając pytania, pół słowy, z koniecznej potrzeby.
Wieśniacy także tej nieszczęśliwej chorobie podlegają, która się u nas miłością zowie, a rzadko i z nich wyjdzie który cało — znaczy ona jak przebyta ospa na całe życie. Chariton będąc jeszcze parobczakiem, rozmiłował się w pięknej i wesołej Wasylissie, dziewczynie ubogiej, która na folwarku służyła, w cienkich chodziła koszulach i śliczne pieśni śpiewała.
Jakim sposobem między tym rodem Chama biorą się ładne twarze, żywe oczy, uśmiechające wesoło usta i zgrabne kibicie i ramiona białe i nóżki zręczne — tego ja wytłómaczyć nie potrafię: Bóg daje czy przypadek wyradza? zgadnąć trudno... To pewna, że u nich krasa znika prędko, rumieńce przekwitają, marszczki w dwudziestu leciech się zjawiają i młodość jest błyskawicą... nie znają też kosmetyków żadnych oprócz wody, a Guerlain nie dla nich pracuje. Wasylissa była tak piękna, że Chariton dla niej głowę stracił i pomyślał nie wiedzieć zkąd i jak być sobie z nią szczęśliwym — jak gdyby miłość, szczęście i inne tego rodzaju rozrywki, nie były wyłącznym udziałem Jafetowego plemienia? Zachciało się biednemu chłopowi ożenić z miłości, co innym rzadko na dobre wychodzi, i odpokutował za to biedaczysko przykładnie — Perebendia jeszcze wówczas gospodarzył i ojcował, a dobadawszy się co syn ma na myśli, zaraz mu szczerze i otwarcie powiedział.
— Oj bieda będzie Charitonie... piękne liczko w oczy wpadło! a to nie Boży dar, a szatańska pokusa. Każda młoda piękna... na co tobie przebierać w oczach i ustach, kiedy nam o rękach i sercu myśleć potrzeba!!
Zkąd tę prawdę wziął stary Perebendia, nie wiadomo, to pewna że nikt go nie uczył, nawet doświadczenie, bo jego nieboszczka nie była piękną, a Semen zawsze od kobiet stronił jak od powietrza. Dosyć że mu to skądeś wiatr przynieść musiał, ale z wiatrem też poszło mimo uszów syna, który w głowę się poskrobał, a koło folwarku krążył jak wprzódy. Wasylissa nie była od tego: sierota chciała się wydać za mąż za gospodarza, a na wesele nie było jej komu naprząść i utkać ręczników, choć cały dwór za nią latał.
— Co będzie to będzie! — zawołał Charyton — a taki się z nią ożenię!
— To się sobie żeń — odparł Semen smutno — na to rady nie ma, kiedy komu kobieta głowę zawróci... ale nic nie będzie, krom biedy!
Huczne tedy było wesele; sprawiano je we dworze, gumienny był starostą, marszałkiem szynkarz, a najdorodniejsi parobcy drużbami pana młodego, wódki dawano w bród.
Wasylissa tak się wystroiła, że choć ją malować — ale w tydzień po weselu już w chacie posmutniało. Raz wraz przychodzili nieproszeni goście, na których Kruczek ujadał, mołodycy stroić się chciało choć na pole, w niedzielę tęskniła do tańca i skrzypek, a w domu jakoś z robotą nie szło i musieli ją zastępować, bo białe rączki bolały...
Nie byłać to zła kobieta i nikt nic na nią nie umiał powiedzieć, choć ze dworu różnie wychodzą: ale już od ludzi innych chwyciła próżniaczej natury Jafetowych dzieci i nie umiała pracować... tylko gdy się znudziła spoczynkiem.
Jeszcze lat kilka potem trwała świeżość na jej twarzy, świeciło gładkie owe liczko co za serce ciągnęło i resztki młodości, ale Pan Bóg dał dzieci i kwiat zwiędł szybko, a Wasylissa z pamięcią lat pierwszych pozostała bijąc się w życiu powszedniem, do którego przywyknąć nie mogła.
Charyton coraz bardziej stawał się mrukiem... a stary Semen wlazł za piec i prząść się nauczył.
Pierwszem dziecięciem Charytona był syn Sachar, podobny do matki jak dwie krople wody, na podziw piękny, zdrów i silny, ale przyniósł z sobą w duszy macierzeński smutek, pragnienie rozrywki i upodobanie w swobodnym spoczynku.
Prędko się wychuchany rozwinął, przemówił żywo i roztropnie, w pięciu leciech wyglądał na ośmioletniego chłopca, ale do roboty go zaprządz nie było podobna i całe dnie do góry brzuchem leżał na słońcu w ogródku, śpiewając zadumany, bawiąc się z harbuzami, lub latając po polach bez celu.
Wybujał taki silny, barczysty i krzepki, jak ów dąbczak w lesie i Dubiną go niektórzy we wsi nazywali, ale z oczów mu patrzało, że gospodarzem nie będzie. Po nim przyszła na świat córka jedna i druga, ale dziwnym trafem, gdy Sachar był piękny, dziewczęta prawie brzydkie i do niego i do matki niepodobne... Jedna z nich Zonia, w piętnastym roku życia wyszła zaraz za mąż, bo potrzeba było w chacie przyjmaka, gdyż Sachar nic robić nie chciał i na niej a jej mężu cała teraz chata stała; druga Marja, później nieco wydana za sąsiada, o płot tylko mieszkała od rodziców... Starsza miała już dwoje malutkich dziatek, które się z chłopcem Marji przed wrotami bawiły, a Sachar ani myślał się żenić i na wiejskie dziewczęta się krzywił. Ciągnęli go do niejednej, namawiali, ale chłopak skrobał się w głowę, ramionami ruszał, a na usilne namowy odpowiadał biorąc za czapkę i uchodząc z domu.
— Zobaczemy! — mówił — zobaczemy... co tam tak pilnego, jest komu chleb jeść!
Prawdę powiedziawszy, pieszczony dzieciak i matki ulubieniec, czuł, że z ożenieniem skończą się dlań młode lata swobody i jak mógł od niego się obraniał.
Jemu coś w głowie świtało, coś się snuło w myślach, jakby nie powinien był zostać przy roli, chacie i tym życiu, zewsząd wszelkiej zamkniętem nadziei. Matka śpiewem, las szumem, łąki wonią, wody szmerem tęsknym wychowały go na marzyciela, jak gdyby nie chłopem był a człowiekiem. Chciało mu się iść gdzieś daleko, a jak ów dąbczak przyrosłym się czuł do Pakułowszczyzny; chciało się wiedzieć coś więcej i dosłyszeć szumu dalekich gromad ludzi, który tu nie dochodził, sił użyć inaczej, począć wedle serca... a wszędzie znajdował zapory i przymus.
Musiał, mimo że go matka broniła jak mogła, czymś przecie się zajmować, i szukał sobie takiej pracy, któraby choć myśl zostawiła swobodną, dalekiej od oczów i ludzi: więc gnał bydło na paszę i konie na noclegi, a tam położywszy się na miedzy, wykręcał fujarki z łoziny, strugał z drzewa kijki oplatane korą i zasłuchiwał się u lasów pieśni.
To go dziki ptak zaciekawił piórami jasnemi, to śpiewem inny, to gniazdem misternem trzeci, to dziki zwierz swojemi tajemniczemi chody, to chmury barwą, która nabierała i gasła bez widocznej przyczyny. Zamiast pracować myślał, dumał i zgadywał, a po Bożym świecie tyle zagadek, że na nich życia nie starczy, gdyby przyszło wszystkie rozwięzywać. W niedziele i święta, gdy się swobodniej gromada i dziewczęta zebrały pod gospodą, Sachar tak samo siadał zgadywać ludzi jak w lesie ptaki i dziwować się im, i cudować. Aż stary Perebendia, który choć ślepy, widział to dobrze i wnuka kochał, zapytał go wreszcie:
— Co ty sobie myślisz?
— Co ja sobie myślę? — odpowiedział młody parobczak — chcecie wiedzieć? ot dziadu, co ja sobie myślę, że świat ślicznie zbudowany i gospodarz rozumny, a człowiekowi przecie na nim bieda i bieda.
— Czy ty to myśląc, odmienisz? — przerwał Semen ruszając ramionami.
— Choćbym i nie odmienił, trudno oczów nie mieć i nie dziwować się.
— Ale pora by do roboty, a to chleba nie będzie i o głodzie myśleć przyjdzie...
— Czemuż drudzy nie pracują a nie mrą?
— E! e! ty bobyś chciał wszystko wiedzieć, a nic nie robić! — rozśmiał się Semen.
— Jak byś zgadł, dziadu kochany... toby mnie było na rękę.
— A na cóżeś ty się chłopem urodził?
— Otóż to cała bieda! gdybym ja tak był paniczem jak oto nasi, wodzili by mnie po polach, ziołka pokazywali, kamyczki dla mnie zbierali, uczyli, pieścili i nie trzebaby chodzić za pługiem.
— Ej! ej! któż to wie gdzie lepiej, Sacharze, u tego pługa czy we dworze! na dwoje wróżka wróżyła!
Ale żadne namowy do pracy nie pomagały, a Sachar swoje robił, konie jego często bywały w szkodzie, gdy się zaśpiewał i zadumał, rzadko pługa nie złamał poszedłszy orać, z brony zawsze kilka zębów wybił, a kosząc, żelazce szczerbił i nogi kaleczył.
Gromada osądziła go zaraz po swojemu i dano mu przezwisko Nietiamet', co wychodzi na głuptaszka, gdyż za takiego mógł przy robocie uchodzić, a tu grunt była robota. Za to na radzie, do tańca, do wygadania się Sachar był pierwszym i zadziwiał wszystkich sprytem, który nie wiedzieć zkąd mu przychodził. Były na niego chwile takie, że kołka zaciosać i słowa rzec nie umiał, a w innych mówił, robił, śpiewał, czego się nigdy nie uczył, na podziw osobliwie.
— To nie chłopska natura w tem dziecku — szeptał po cichu Perebendia — chłop musi być takim dziś jakim był wczoraj, a Sachar... patrz ino, którędy wyleci, dziś oknem, jutro kominem. I wszystko umie i nic nie umie, jak na niego napadnie; — jemu by panem i swobodnym być, nie parobkiem... Jak się to nie przemieni gotowa bieda z chłopcem...
Dziwna rzecz, choć takiego niezdarę, wszyscy go lubili i folgowali jak mogli, uśmiechem rozbrajał, głosem pociągał, słowem jednał tak, że nawet najnieczulsze z narzędzi, bizun ekonomski, często od pleców swych odegnał jakimś cudem. Na wsi, we dworze, lubili go jak dziecię pieszczone, matka za nim przepadała, ojciec jak mógł w pracy wyręczał, siostry zastępowały koło domu, i stary Perebendia, choć gderząc ujmował się za nim. Wiodło mu się też doskonale i wesoło, — ale taka bieda z człowiekiem zawsze a nawet z chłopem, że byleby mu się wiodło, nigdy dosyć, chce się więcej a więcej, aż nareszcie gwiazdki z nieba, dokąd już chyba przez dziurę w ziemi dojść można i to dopiero meta laborum.
Mało Sachar robił a stękał, nic nie robiąc nudził się, porywał z wielką ochotą do każdej rzeczy nowej i wnet ją rzucał utrudzony, zawsze mu się chciało nie tego, co było, ale najczęściej tego, co być nie mogło.
Czekał jutra nie śpiąc, a gdy przyszło, po wczorajszym dniu płakał.
I tak wyrósł na podziw ludziom, na utrapienie sobie i niepokój staremu dziadowi, który wciąż powtarzał — jeden Bóg wie, co z tego będzie...