Historja kołka w płocie/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Historja kołka w płocie
Podtytuł według wiarygornych źródeł zebrana i spisana
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ SZÓSTY.
Jeszcze kołki i ludzie.

Rósł tedy, rósł a broda mu się wysypała na twarzy jak trawa w stepie na wiosnę...
Choć Nietiamet' niby to, do wszystkiego był zdatny, a czasami na podziw umiał co chciał, byleby mu długo jednego robić nie kazano i nikt nie stał nad karkiem, a własna wola panowała; — z musu nic nie potrafił, zaraz mu głowa obwisła, ręce zdrętwiały i naprawdę był do niczego.
Z serca i ochoty, dla ojca i matki, dla ładnego dziewczęcia, dla ubogiego starca, gotów był do potu się upracować, — z głodu i przynuki kartofli by sobie nie upiekł.
Z tego wszystkiego pokazuje się, że miał naturę więcej ludzką niż chłopską, która do jego stanu wcale nie przystawała. W chacie nie było z niego korzyści, dla tego też Zonię musiano wydać za mąż i wziąć przyjmaka do chaty, bo Sachar bujał, a na niego ojciec nie mógł nic rachować, chyba w biedzie i ostateczności. Na zły raz, prawda gotów był i życie zaofiarować... i czterech zastąpił... ale to nie trwało — byle bieda za drzwi i on w pole...
Zresztą koło koni i bydła znał się dobrze, pług naprawić potrafił, stelmaską robotę tak gładko nie raz mu się wykończyć udało, że sam majster się jej dziwował, skrzypkę nawet sobie wystrugał i grać się na niej nauczył bez niczyjej pomocy; — nożem także, co chciał, wyrzeźbił z prostego kija, a choć mularki nie znał, piec rozwalony naprawił i wylepił jak nie można czyściej, za warsztatem więcej płótna utkał od ojca i siostry, dźwignął nieraz wór, że go drudzy we dwóch nie wzięli... ale zaprząść-że go było gwałtem do czego, nie wybiłeś z niego ani ruchu, ani słowa, a pod złą godzinę jak się zaciął, wszystko psuł i opuszczał...
Z ludźmi także nie jednakowo się obchodził i jak wiatr nań powiał, czapki nawet przed ekonomem nie zdjął, choć drugiego dnia biegł w zawody gdzie mu pokazano.
Ze wszystkiego jednak skrzypkę Sachar lubił najlepiej, i nóż którym sobie strugał różne rzeczy... Jak się zagrał choć do niego strzelać było, na inny świat wędrował, ni chłodu ni głodu nie czuł, ni krzyku by nie usłyszał nad uchem.
Przychodziły na niego takie chwile zacietrzewienia — i w inne czasy, choć nie grał, tak że starsi, mówiąc o nim pokazywali na czoło, dając do zrozumienia, iż nie spełna był przytomny. We dworze, z powodu jego wzrostu i budowy a niewielkiej ochoty do pracy kilkakroć już podobno była mowa o przeznaczeniu go na żołnierza, ale szczęściem zawsze ktoś pożałował biedaka, który wcale do dźwigania oręża się nie nadał.
Prawie rówieśnikiem Sachara był ów nasz dąbczak na łące w lesie, o którym niecośmy zapomnieli, ale nie wiele o młodości wiejskiego dziecka, a mniej jeszcze podobno powiedzieć można o pierwszych latach kołka rosnącego gdzieś w gaju...
Pomału wychodzi z ziemi co ma trwać długo, rośnie nieznacznie, krzepi się zwolna, — ludzkie tylko sprawy prędko się jawią, by zniknąć prędzej jeszcze.
Ogólne to prawo stosuje się do wszystkiego widomego pod słońcem, a mądrość narodów sformułowała je po swojemu, mówiąc, że co nagle, to po diable...
Drzewko też jakby miało trwać wieki, rosło niepostrzeżone i wcale się nie spiesząc.
Sąsiedzi, stara brzoza garbata, osiczyna chorowita, sośninka młoda, nawet krzaki potulne, najrozmaitsze robiły przypuszczenia o przyszłości dębu — jedni utrzymywali, że ten lichy wypustek lada przechodzień wyłamie, lub który z Pakułów z zielskiem wykosi nieboraka, jak to wielu z młodzieży się trafia, że bez wąsów idą na wiekuisty spoczynek; tarnina była tego zdania, że skaleczeje, nim pójdzie do góry, i na wieki lichym krzakiem zostanie; inni rokowali mu świetne losy, a widząc, że z pod tak wspaniałego pnia pradziadowskiego się dobył, obiecywali zeń belkę potężną lub pół kopy klepek... Nikt nie zgadł co go spotkać miało!
Dąbczak pomaluteńku spinał się do góry...
Wprawdzie pierwszych wiosen kilka w srogiem był niebezpieczeństwie od kosy Sachara, który niezmiernie zamaszysto uwziął się nawet na drobne łozy i puszczające się świeżo krzewiny, ale wyśliznąwszy się, nie wiem jakim cudem, na przyszłość już lepszej nabrał otuchy... W trzecim roku mocno został podcięty, czwartego i dalszych już go kosa nie wzięła, trzeba nań było siekiery lub noża, a Sachar o oczyszczeniu łąki nie myślał i dąbczak rósł szczęśliwie...
Gdy się nieco podniósł, już go Chariton pożałował, przewidując, że się z czasem na coś lepszego przydać może. Łopuch i ciemierzyca ustąpiły mu z drogi, kłócąc się tylko między sobą i przypisując winę wzajemnie, że w pierwszej chwili energiczniej sobie z młokosem nie postąpiły. Rozumny dąbczak nie bardzo się spieszył z puszczaniem gałęzi, wyrzucił ich tylko tyle z siebie, ile gwałtownie potrzebował na liście, które mu pożywienie niosły, całą siłą grubiejąc w pniu głównym i starając krzepko podnieść w górę...
— Co ty mi mówisz? — odezwała się patrząc na to brzoza do osiczyny — z niego będzie dąb co się zowie i kto wie, czy by wcześnie sobie jego łaski zaskarbić nie wypadało, bo on tu poczekawszy nas wszystkich powydusza. Ja widzę, jak on się bierze do życia, grubieje w oczach, na gałązki się nie rozprasza, oszczędny, gospodarny, a do góry wali całym pniem. Na wiosnę, choć mu się pewnie zachciewało, ani jednego wyrostka od korzeni nie puścił, co by go było osłabiło... jeszcze lat kilka a najgłupszy leśniczy będzie go oszczędzał i pozna, co on obiecuje.
Osika wstrząsła głową z niedowierzaniem.
— Licho go weźmie — zawołała do towarzyszki — zobaczycie, lada parobczak wytnie, nie zdaje się żeby miał przyszłość przed sobą... Co roku pada ich tyle, bądźmy spokojni — nie wiatr to człowiek lub bydle uwolni nas od sąsiada.
I dodała w końcu osiczyna swoje zwykłe przysłowie:
— Jakoś to będzie.