Hnat sierota/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hnat sierota |
Podtytuł | Obrazek z życia ludu ruskiego |
Pochodzenie | Rusini |
Wydawca | Księgarnia Spółki Wydawniczej Polskiej |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Drukarnia „Czasu” |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały obrazek Cały zbiór |
Indeks stron |
Jasne i wesołe były początki pożycia młodych małżonków. Wszystko się im pięknie składało: pieniędzy mieli dosyć, zasługi bowiem więcej niż roczne mieli oboje zaoszczędzone. Wnet po ślubie Hnat zajął się zwożeniem darowanego drzewa. Dobrzy ludzie, sąsiedzi serdeczni dopomagali mu w tej pracy; przez zimę zwiózł wszystko — aż pierwszą wiosną stanęła nowa, najokazalsza we wsi chata. Cała wieś przez miesiąc o niej rozpowiadała sobie dziwy. Miała ona komin wspaniały murowany, otwierane okna, a w »świetlicy« podłogę z tartych desek. Najwięksi bogacze zazdrościli Hnatowi tej chaty.
Jeryna stroiła się wspaniale. Co niedzieli ukazywała się oczom zawistnych sąsiadek w innej spódnicy i w nowym fartuchu. Aż blask od niej bił, a ludzi kłuł w oczy dostatek i brak troski o jutro. Bawiło ją to nad wyraz — była najzupełniej szczęśliwa. Wszyscy parobcy latali za nią jak szaleni; mówili jej, że jest najpiękniejszą pomiędzy wszystkiemi dziewczętami i mołodycami; — ona drwiła z nich, co innego miała na myśli.
Na przyszły rok, przed samemi żniwami, dał im Pan Bóg syna. Radości miary nie było. Chrzciny wyprawił Hnat tak sute, że ludzie potem rozpowiadali sobie o nich przez kilka lat: ochota trwała cały tydzień; samemu popowi dał uszczęśliwiony Hnat aż dziewięć rubli. Łaskawi goście zbiegali się do Hnatowej chaty z całej wsi i wypili na tych godach ze dwanaście wiader wódki, nie rachując piwa i wina besarabskiego, zjedli ogromnego wieprza i roczną jałówkę. Ale ktoby tam żałował, kiedy Bóg daje dostatek.
Wskutek tych godów, cała gotówka poszła, a oprócz tego Hnat na wódkę sprzedał Abramkowi arendarzowi dwa morgi najlepszej pszenicy. Lecz i tego nie uważał za wielkie nieszczęście, pozostało mu jeszcze dwa morgi żyta, mórg pszenicy i cała jarzyna; wiedział, że przy tem z głodu mrzeć nie będą, i tak mało kto z gospodarzy miał więcej. Wreszcie małżonkowie nie martwili się niczem, nigdy; — ufali w swą szczęśliwą gwiazdę, która im dotychczas stale przyświecała i w łaskę a opiekę dworu, której dowody ciągle odbierali.
Jeryna, jako młoda matka, na robotę nie chodziła; na dworskim łanie nikt jej nie widział, a nawet ich własne zboże zebrali sąsiedzi łaskawi, w jakiś tabelny[1] dzień za dobre słowo i obfity poczęstunek. Bodaj to świeciła się miłość ludzka!
Hnat choć przyzwyczaił się jakotako do wiejskiej chałupy i roli poważnego gospodarza, czuł jednak ciągle robaka, który go gryzł bez przestanku: świta mu zawsze dolegała, tęsknił za czapką z galonem i palonemi butami stajennego chłopca. Nudził się nieraz okropnie; uczuwał boleśnie brak nieokiełzanej, hulaszczej swobody dworskiego kozaka. Czasami godziny całe, dnie nawet przesiadywał na przyzbie przed chatą w »dolce farniente« pogrążony i z nietajoną zazdrością przypatrywał się, jak jego młodszy kolega »durny« Iwaś przejeżdżał »młodego Ibrahima«.
— Gdzie takiemu Iwasiowi na Ibrahimie jeździć! — wołał z goryczą. — Ja sam go od »łoszęcia« plekał, ja sam na niego pierwszy siadał, a teraz ma na nim taki Iwaś jeździć... Niedoczekanie jego!
To znowu innym razem przelatywał mu poprzed oczy, szybko niby błyskawica, »szaraban« pana Karola z Hrehorówki. Różnomastna, szalona czwórka stepowików rwała z kopyta aż ziemia dudniła. Stary Dynys, jak bożek furmański siedział na koźle, podparłszy się w boki i tylko »wiokał« a hukał na sokolą czwórkę. Maładiecka[2] to, kozacka jazda!
Hnat zazdrościł serdecznie Iwasiowi, zazdrościł Dynysowi, zazdrościł im wszystkim razem. Nuda straszna go gryzła, męczyła. Nieraz zbierała go ochota, porzucić i żonę, i dziecko, i chałupę a gospodarstwo dostatnie i iść szukać gdzieś w świat służby u jakiegoś młodego, wrażego pana — pójść za swoją burłacką, kozacką dolą.
Ot ne żurywby[3] sia choć czołowik! — mawiał wtenczas i szedł do karczmy, zalewać robaka.
W razie jakiego zjazdu we dworze, choćby miał najpilniejsze zajęcie, to zostawiał je i szedł do dworskiej piekarni, na poczęstunek z furmanami. Później wieczorem, zabierał wszystkich do karczmy i raczył ich tak obficie, że później nie byli już w stanie koni zaprzęgać. Tam to dopiero przy czarce pieniącej się okowity, dawał folgę gnębiącemu go smutkowi; wspomnieniom hulackiej przeszłości nie było końca... Rozmowa toczyła się o wszystkich znanych, sławnych koniach, o dawnych pohulankach, o minionych, świetnych jarmarkach.
Abramko zawsze witał Hnata uprzejmie, czule prawie, i był dlań zawsze z najwyższym respektem; był on najpożądańszym gościem w karczmie. Kredyt też miał nieograniczony prawie! co zapragnął, to mu bez najmniejszego oporu dawano. O zapłatę żyd nie upominał się wcale, zostawiał to na później.
Od czasu do czasu, w chwili, gdy Hnat był najbardziej pijany, spisywał przy równie pijanych świadkach jakieś cyrografy. Spici jak noce grudniowe, starosta i pisarz wiejski, podpisywali te dokumenta i wiarygodność ich stwierdzali przybiciem gminnej pieczęci.
Takie to życie snuło się pod słomianą strzechą nowo wybudowanej chaty. Małżonkowie, z czasem zobojętnieli zupełnie dla siebie — żyli li wspomnieniami i żałowali oboje — dawnych świetnych czasów.