Hnat sierota/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hnat sierota |
Podtytuł | Obrazek z życia ludu ruskiego |
Pochodzenie | Rusini |
Wydawca | Księgarnia Spółki Wydawniczej Polskiej |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Drukarnia „Czasu” |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Co mi powiesz Hnatku?... Czy przejeżdżałeś dziś Balodę?
Słowa te wyszły z ust młodego, pięknego panicza, leżącego na szezlągu i ziewającego przeciągle, niby na znak, że rozmowa z chłopakiem stajennym nudziła go niepomiernie.
— Jeździł! — odpowiedział Hnat, skrobiąc się w głowę.
— A na starym Osmanie, co? — pytał dalej młody pan.
— Na starym jeździł rano Iwaś, a ja z południa przejeżdżałem sam młodego Ibrahima. Niech Bóg zachowa, jaki uparty!
— Cóż robi? — zawołał troskliwie pan i zerwał się ze swego wygodnego legowiska. — Czy zawsze tak samo cugle wyciąga? Pewno za ostro go zbierasz; koń miękki w pysku, to go niecierpliwi.
— Czart by go tam zanadto zbierał — odrzekł, pełen pewności siebie chłopak — taka już snać jego natura paskudna i matka taka sama szalona była... Waryat taj hodi!
— No! no! zobaczymy, jaki on waryat! Jeżeli jutro się wypogodzi, to zapolujemy na stepie od czarnej mogiły. Dla mnie osiodłasz Ibrahima; zobaczysz, jak podemną pójdzie? Gdzie się jego waryacya podzieje?... A teraz ruszaj spać!...
Rzekłszy to młody człowiek rzucił się znowu na szezląg i piękne owe szafirowe, podłużne oczy przesłonił powiekami opatrzonemi w długie ciemne rzęsy.
Hnat stał tymczasem przy drzwiach, niby czekając dalszych rozporządzeń, skrobał się chłopskim zwyczajem w głowę i ironicznem okiem spozierał na swego pana, jakby wiedząc, że nudzi go śmiertelnie swą obecnością. Byłby tak stał Bóg wié jak długo, gdyby nie to, że panicz, pragnący najwidoczniej pozbyć się go coprędzej, zawołał zniecierpliwionym głosem:
— Ruszajże raz do stajni!... Utrapienie z tymi nocnymi ptakami!... Potem znowu będziesz spać do dnia białego, i zamiast o ósmej, znowu ruszymy o jedenastej.
Po tak stanowczym rozkazie, Hnat, skłoniwszy się nisko, opuścił pański pokój. Młody człowiek, jak tylko drzwi się za chłopakiem zamknęły, zerwał się znowu pospiesznie z leżanki i zaczął chodzić, biegać prawie pospiesznemi krokami po wyścielonym dywanem pokoju; chwilami zatrzymywał się koło okna i uważnie nadsłuchiwał, niby łowił w powietrzu każdy szmer i szelest, jakby czekał na coś niecierpliwie i doczekać się w żaden sposób nie mógł. Niecierpliwość ta malowała się na całej jego wzburzonej twarzy, przebijała się w nerwowych ruchach ciała, dźwięczała w dosadnych zaklęciach.
Hnat tymczasem, opuściwszy pokój pański, nie spieszył zupełnie do stajni; odszedł on o kilka zaledwie kroków od drzwi wchodowych i zasłonięty głęboką ciemnością nocy jesiennej, ukrył się w gęstym klombie bzu. Drobny, gęsty deszcz jesienny ciekł bez przestanku, a ciemność zdawała się jeszcze zwiększać z każdą chwilą; Hnat przecierał zalewane deszczem oczy, ale napróżno, w ciemnicy tej nic przed sobą nie widział. Za to wprawne ucho dziecka stepowej przyrody nie zawiodło go; do uszu Hnata doleciał nieznaczny zrazu szelest, zaczął słuchać uważnie i wkrótce rozpoznał wyraźnie odgłos cichych kroków — najwyraźniej biegł ktoś lekko i ostrożnie po zlanym wodą deszczową chodniku, prowadzącym ze dworu do pawilonu, zamieszkiwanego przez młodego panicza. Hnat usunął się jeszcze głębiej w klomb, a oczy skierował w tę smugę światła, która wydobywała się z okien paniczowego pokoju i oświecała wąski a długi pasek dziedzińca. Po chwili ujrzał, jak cień słusznej, cienkiej dziewczyny przemknął się przez ów świetlany pasek, mignął tylko i zniknął w czarnych drzwiach, prowadzących do wnętrza pawilonu.
Hnat, dostrzegłszy dziewczynę, stał przez mgnienie oka jakby skamieniały; sto rozmaitych pragnień szarpnęło nim jednocześnie i ubezwładniły go zupełnie; w pierwszej chwili chciał zawołać na nią — głosu w piersi nie znalazł, chciał podskoczyć ku niej, chwycić ją wpół i do ponurych, czarnych drzwi nie dopuścić — siły go jednak ze wzruszenia tak opuściły, że ruszyć się nie mógł. Wszystko to trwało zaledwie chwilkę; dziewczyna błysnęła tylko w smudze światła, niby jaskółka niknąca przez tło tęczowe i znikła w ciemnym, niby otchłań strasznym kurytarzu.
Chłopak wkrótce oprzytomniał i cicho, ostrożnie począł się podkradać pod okno paniczowskiego pokoju. Drżał jednak całem ciałem. Czy wilgoć i zimno jesienne, czy inna jaka wewnętrzna przyczyna wywoływały te dreszcze miotające całem jego ciałem? Dygocząc cały i siłą woli głusząc dzwonienie szczekających zębów, podsunął się pod samo okno i ciekawem okiem rzucił w głąb pokoju, który przed chwilą był opuścił. Drżał coraz mocniej, a obraz, który przedstawił się jego oczom, znać potęgował jeszcze te dreszcze.
W pokoju tuż obok drzwi wchodowych stał panicz i silną swą dłonią przytrzymywał rękę przestraszonej dziewczyny. Piękna dziewczyna sromała się snać tej sam na sam rozmowy, bo oczy opuściła ku ziemi, a pociągła jej, zazwyczaj blada twarzyczka, płonęła ognistym rumieńcem. Panicz mówił coś do niej namiętnym, przekonywującym głosem, ona zrazu milczała.
Przez nieszczelnie przymknięte okno, słowa rozmowy dochodziły uszu podsłuchującego Hnata, wytężył on wszystkie zmysły, cały w słuch się przemienił, oczami łowił ulotne słowa.
— Powiedzże Jeryno, co będzie? — pytał niecierpliwie panicz.
— Ta, co ma być! — odszepnęła ledwie dosłyszalnym głosem, odwróciwszy się przytem do drzwi i wolną ręką przesłoniwszy twarz i oczy.
— Niby ty to nie wiesz?
— Nie wiem!
— Nie udawaj głupiej! — zawołał niecierpliwie i puściwszy jej rękę, począł znowu pospiesznie chodzić po pokoju. — Czyż Janowa ci nie mówiła?
— Janowa mnie tu z ręcznikami przysłała... Ot one...
I rzuciwszy na sofę trzymane dotychczas ręczniki, chciała pokój opuścić. Nie dał jej tego jednak uczynić panicz, pospiesznie poskoczył ku niej i chwyciwszy ją znowu za rękę, począł szeptać cichym, namiętnym głosem:
— Powiedz Jeryno, czy pojedziesz do Bokowny, do Andryja Pobereżnika, powiedz?
— Nie, ne choczu!
— Dlaczego?... Cóż ci się tam złego stanie?
— Bo nie chcę, za nic nie chcę! — powtarzała uparcie. — Bóg by mnie za to pokarał — zawołała, wybuchając cichym płaczem — ludzie by mnie osądzili, jasna pani patrzeć by się na mnie już nie chciała, a Hnat... Hnat śmierć by mi zrobił... Nie, nie chcę!
— Czyś ty zupełnie już oszalała?... Co ty dziś bredzisz?... Bóg skarał!... ludzie osądzili!... A czyż to Bóg pokarał, czy ludzie wyśmiewają Kseńkę... Pałaszkę?... Powiedz!.. Co?... Obie one porządne gospodynie i mężów mają gospodarzy.
— Co mi tam Kseńka! co Pałaszka! — przerwała mu porywczo dziewczyna. — Ona inaksza a ja inna... Hańba takim gospodyniom! Wstyd takim gospodarzom, ich mężom! Wstyd! hańba! wstyd! hańba! wołała, powtarzając kilkakrotnie ostatnie wyrazy. Oczy się jej przytem zaiskrzyły, twarz ogniem płonęła, drobne pięście zaciskała konwulsyjnie.
Młody człowiek spoglądał na nią z nietajonym zachwytem, równocześnie jednak doznawał jakiegoś uczucia mimowolnego wstydu; nie śmiał tej rozdrażnionej dziewczynie prosto w oczy spojrzeć, dłoń jej tylko ściskał mocniej w swej ręce i spuściwszy oczy do ziemi, szeptał coraz ciszej:
— Jeryno! śliczna Jeryno! Nie bądźże głupia... Popatrz na mnie, czym ciebie nie wart? Takiego liczka Hnat twój nie ma, tak koniem jak ja nie potoczy... Słuchaj! słuchaj! złotembym cię obsypał, w atłasach, jedwabiach byś chodziła... Potemby cię twój Hnat wziął, jeszczeby mi się za dobytek do nóg skłonił.
— Nie, on nie taki! — szepnęła dziewczyna, starając się uwolnić swą rękę z żelaznych uścisków paniczowej dłoni — onby mnie zabił, zabił, zabił!... Oj biednaż moja główka, biedna, — zaczęła nagle zawodzić płaczliwym głosem — żeby on wiedział, gdzie ja, to zarazby mi śmierć zrobił. Niczego nie chcę, ni złota, ni hatłasu... Bodaj tę Janową grom zabił z jej ręcznikami.
— Głupi twój Hnat i ty z nim! Pluń na niego, po co ci on... Jak zechcesz, to znajdę ci po roku dziesięciu chłopców jak malowanie, a każden cię weźmie i w nogi jeszcze będzie całował za twą urodę i za majątek, którym cię obsypię.
— Nie chcę! Za nic nie chcę! — wołała ciągle szarpiąc się dziewczyna. — Puśćcie mnie paniczu, niech na sierotę plotek nie robią... Hnat mi milszy nad wszystkich... On sokół mój... I z muzyką ślub z nim wezmę i jasna pani dobra mi nie pożałuje i skrzynię da i krowę da. Na Hnata parowy grunt idzie... Będę gospodynią... Z muzyką ślub będę miała!
Panicz puścił jej rękę, zwrócił się w przeciwną stronę i spluwając z gniewem, zawołał:
— Tfu! głupiaś wraz z twą muzyką i Hnatem twoim postrzelonym. Idź sobie, choćby dziś za tego durnia... Cóż ty myślałaś, że siłować cię będę? że mi świat bez ciebie obrzydnie! Oh! jest takich jak ty dość... No ruszaj do garderoby, zębów nie szczerz na darmo!
Kończył te słowa do pustych ścian pokoju; dziewczyna dawno już była za drzwiami i jak strzała leciała przez ciemny dziedziniec ku głównemu dworskiemu zabudowaniu, gdzie pod bokiem jasnej pani mieściła się garderoba i szwalnia.
Hnat pod oknem wysłuchał całej rozmowy, w ciągu słuchania rozchmurzyło mu się zwolna zasępione oblicze, przy ostatnich słowach panicza wyrwało mu się z ust mimowolnie Slawa Bohu! i zanim dziewczyna wyszła na dziedziniec, odskoczył od okna i ukrył się w ciemnościach zalegających cały dziedziniec.
Hnatko sierota — Hnatko neszczastnyj wyrósł był przy dworze.
Rodzice dzieckiem go jeszcze odumarli; stryj opiekun bił niemiłosiernie i z chaty jak psiuka wyganiał; grunt i obejście, ojcowiznę sierocą zagarnął. Jasna pani, dziedziczka miłosierna przychołubiła sierotę przy dworze; z dzieciństwa kazała go obficie karmić w piekarni, później kazała staremu kredenserzowi Dominowi uczyć go czytać i pisać, próby te jednak do niczego nie doprowadziły, bo mały Hnat ani zdolności, ani ochoty do nauki nie okazywał. Za to do koni od małego oczy mu się śmiały; przepadał za niemi, oddano go więc, gdy skończył dwanaście lat, pod bezpośrednie rozkazy Bazylego, dawnego wachmistrza, sprawującego podówczas funkcye koniuszego przy dworze w Hołczyńcach. Chłopiec jakby do koni się był rodził; wszyscy byli zeń bardzo zadowoleni i jemu dobrze się z tem działo — jadł dobrze, ubrany był zawsze dostatnio, no i pracą nadmierną nie zamęczano go wcale.
Po powrocie młodego dziedzica, panicza hołczynieckiego, Hnat stał się odrazu jego faworytem; na wszystkie konne spacery młody pan nie brał nikogo z sobą tylko Hnatka. Rozpuścił się tem Hnat okrutnie i nabrał był takiego rezonu, że nikomu zmilczeć nie chciał. Wrogów sobie też narobił bez liku. W dodatku parobcy szeptali między sobą, że Hnat na gałgańską drogę schodzi, że choć taki młody, to mimo to dziewki i »mołodyce« dla panicza podmawia i na złą drogę sprowadza; zmawiali się też nań nie raz, ale sprytny Hnat umiał zawsze zasadzki uniknąć.
Czas upływał szybko, chłopak nie oglądnął się nawet, kiedy wyrósł na tęgiego i ładnego parobczaka; na cały hołczyniecki klucz i okolicę nie było nadeń sprawniejszego »kozaka«; hołczynieckie araby chodziły pod nim jak orły, jak żmije; okoliczni panicze zazdrościli go hołczynieckiemu paniczowi, lecz napróżno starali się go odmówić — Hnat kochał panicza. Panicz też pamiętał o nim; sam nie proszony nawet polecił plenipotentowi swej matki sprawę zagrabionego przez Hnatowego stryja gruntu, jedynej ojcowizny sieroty. Plenipotent szczerze zajął się procesem paniczowskiego faworyta, i zanim Hnat ukończył dziewiętnasty rok życia, przywrócono go do posiadania kilkunastomorgowego gruntu i zniszczonej walącej się sadyby.
Ten Hnat, tak niedawno neszczastny, syrota, wyszedł był nagle na pierwszą partyę we wsi, na parobka, do którego wszystkie dziewczęta wzdychały, wzdychali i rodzice dorastających dziewcząt, bo wiedzieli, że paniczowski faworyt żeniąc się, dostanie ze dworu i materyał na odbudowanie sadyby, i wszelkiego dobytku na zaprowadzenie gospodarstwa.
Rozjaśnił się więc był sierocy horyzont Hnata — jednakże na przeźrocznem tle tego horyzontu malowały się tu i owdzie ciemne plamki. Chłopak stawszy się posiadaczem obszernego gruntu, zapragnął zostać zupełnie porządnym gospodarzem, takiego »porządnego« gospodarstwa chłop rusin nie rozumié zgoła bez gospodyni; począł się więc za nią oglądać. Miał w czem wybierać, nie było takiej we wsi, którejby mu nie chcieli dać; sam »starosta« z ochotą dałby mu był jednę ze swych trzech dorastających dziewcząt. On jednak bogackiej dziewki nie szukał; upatrzył był sobie biedną dziewczynę, sierotę taką samą jak i on był niedawno jeszcze, nie posiadającą nic, oprócz łaski pańskiej.
W dworskiej garderobie rosło śliczne dziewczę, Jeryną ją zwano; była to zupełnie bezdomna sierota, nikt nie znał ani jej ojca, ni matki; niemowlęciem ją na trakcie znaleziono i miłosierna pani przy dworze je wychowała. Wdzięczna była Jeryna pani za opiekę i wierniejszej po nad nią dziedziczka sługi nie miała; głośno też mówiła, że losem biednej sieroty się zaopiekuje i zaginąć jej nie da.
Piękna tez wyrosła w dostatku, wolna od wszelkiej troski o byt codzienny. Miała wówczas lat szesnaście, szczupła była i zgrabna na podziw; rączka jej drobna, niezapracowana, świeciła niezwykłą białością, w pasie była wcięta. A pierś dziewczęca i bez stanika i rogówki tworzyła biust, którego mogły jej zazdrościć rzeźby mistrzów starożytnych. Twarzyczkę miała owalną, cery smagłej, od której dziwnie uroczo odbijały duże szafirowe, prawie aż czarne oczy, tworząc wraz z purpurowemi ustami całość podziwu i uwielbienia godną.
Przytem była na oko dziwnie skromna i potulna, dworu się trzymała, po wiejskich muzykach i wieczornicach nikt jej nie spotkał; ludzie mówili, że ją tak Janowa klucznica pilnowała. W oczach tych jednak ciemnych dziwne blaski czasem płonęły, iskry się z nich jakieś sypały niby z ognisk jakichś potężnych. Piersi dziewicze jeszcze nie całkiem rozwinięte wznosiły się czasem nierówno, gwałtownie, a pod cienką, przejrzystą skórą, w błękitnych żyłach krew paląca warem płynęła i zlewała się obficie do młodego serca, pokrywając niezwykłą bladością smagłą twarzyczkę. Miewała czasem niepohamowane napady gniewu strasznego; wówczas usta jej rumiane bielały jak płótno i mowę jej coś tamowało, a po główce chodziły straszne myśli — w takiej chwili była w stanie targnąć się na własne młode życie.
Tę to Jerynę, »znajdę« — jak ją we dworze zwano — Hnatko wybrał na swą przyszłą gospodynię. Wybór ten stał się przyczyną, że nieraz chodził smutny i zasępiony, a pytającym go o przyczyny smutku, odpowiadał niechętnie i opryskliwie.
Pokochał był Hnat Jerynę po swojemu, po chłopsku, słowem nikomu o tem nie wspominał, nawet wybranej; jednakże zdawało mu się, że ma już do niej jakieś prawo, że niewolno jej z nikim innym w taniec iść, z nikim rozmawiać, do nikogo się uśmiechnąć. Ona milcząco na układ ten przystawała, bezwiednie despotyzmowi się temu poddawała; potulnie, milcząco uznała jego władzę nad sobą, i w myślach rozważyła zupełnie na zimno, że może pokochać Hnata i może zostać jego żoną.
Wszystko szło zrazu jak z płatka, Hnat czekał tylko jesieni, ażeby się ożenić; jesieni potrzebował koniecznie, bo wesele chłopskie na wiosnę byłoby poprostu anachronizmem... Tymczasem w ciągu lata zauważył rzecz, która go strasznie zaniepokoiła i zbudziła w nim uczucia, których nie znał nigdy przedtem. Panicz najwyraźniej począł się zalecać do Jeryny — za piękna była na to, aby nie zwrócić na siebie uwagi znającego się na tem wybornie panicza. — Co do przypuszczeń swoich Hnat nie mógł się mylić, z doświadczenia wiedział, w jaki sposób objawiają się paniczowe zalecanki, wszak sam brał udział w ustaleniu świetnego losu i Kseńki Mielnikowej i Pałaszki Wasylowej.
Zazdrość się w nim dzika zbudziła i rozdmuchała straszne na dnie duszy drzemiące namiętności, po hajdamackich przodkach odziedziczone. Przez całe lato spokojnej chwili nie zaznał; noce nieraz całe wił się jak wąż, jak potępieniec. — Czasem zrywał się dodnia i pilnował wyjścia mieszkania paniczowego, to znowu szpiegował dziewczynę całemi wieczorami... Gdy ujrzał ją w ten słotny, ciemny wieczór biegnącą do paniczowego mieszkania, uczuł, że krew w nim krzepnie, że straszna się godzina zbliża; w oczach mu krwawe łuny płonęły, w uszach słyszał krwi ciepłej chlupanie, ręką kurczowo zaciśniętą szukał za pasem noża... Był gotów podpalać, zabijać, pastwić się nad trupami... z tem wszystkiem podkradł się spokojnie pod okno i stłumiwszy oddech, słuchał uważnie rozmowy Jeryny z paniczem. To co usłyszał, uspokoiło go zupełnie; nie miał nawet żalu do jasnego panicza, że mu chciał dziewczynę zbałamucić, przeciwnie czuł się nad wyraz dumnym z tego, że Jeryna przeniosła go nad panicza i jaśnie wielmożnemu to wprost w oczy powiedziała. Na podsłuchiwaniu wyszedł zresztą jak najlepiej, dowiedział się teraz napewno, że dziewczyna go kocha, że go się boi i nie ulega już żadnej wątpliwości, by jego swatowie z harbuzem od niej powrócili.
Uczuł nagle, że wszystkie jego namiętności i obawy, rozbudzone niedawno do najwyższego stopnia, uspokoiły się nagle, niby dotknięte rószczką czarodzieja, przestał odrazu myśleć o nich, machnął lekceważąco ręką i — poszedł spać do stajni.
Nazajutrz rano, gdy się obudził, deszcz jeszcze obfitszy padał, z rozmokłej ziemi tumany się mgieł podnosiły, szare niebo niby ołowianą tłocznią ugniatało rozmokniętą ziemię. O polowaniu myśleć nawet nie było można. — Hnat postanowił wreszcie swe zamiary w czyn zamienić. Wnet po przebudzeniu poprosił Bazylego o uwolnienie na ten dzień od służby, potem ogolił się, uczesał, przywdział nową świtę zamiast barwy dworskiej; tak ustrojony i wyświeżony poszedł do kredensu i zameldował staremu kamerdynerowi Michałowi, że pragnie prośbę do jasnej pani osobiście zanieść.
Jaśnie pani była najłaskawszą dziedziczką w całej okolicy i dostęp do niej nie był zgoła trudny; Hnat też wkrótce uzyskał żądane posłuchanie. Audyencya ta odbyła się według starego odwiecznego rytuału, który lud ruski przechowuje z nadzwyczajną troskliwością. Jak długi padł pani do nóg, bił u jej stóp czołem, dziękował za chleb, za sól i za opiekę w sieroctwie, prosił przytem najpokorniej: czy jaśnie pani pozwolą przysłać swatów do Jeryny pokojowej? Dziedziczka łaskawie przyjęła oświadczyny Hnata i odpowiedziała, że jeżeli się Jeryna zgodzi, to ona nic przeciw temu stadłu nie ma.
Tegoż samego jeszcze dnia przed wieczorem Bazyli Kohut i Andryj Szczerbatyj, dwaj najpoważniejsi we wsi gospodarze, za zgodą i pozwoleniem dziedziczki, zaswatali Jerynę pokojową dla Hnata sieroty.
Przygotowania do ślubu trwały trzy tygodnie, to jest tyle, ile potrzeba czasu do wyjścia zapowiedzi. Zaraz po zaswataniu Hnata uwolniono od służby w stajni; osiadł on w swej podrujnowanej, ale teraz świeżo »połatanej« chacie i miał się zajmować przygotowaniami do wesela i przyszłego gospodarstwa. Kupił pług, parę koni, wóz, ale jadać chodził albo do dworskiej piekarni, albo do sąsiadów, w chacie nie było komu zgotować. W ogóle jakoś nie swojsko było mu w tej chacie — brakło mu stajni, rżenia ślicznych arabów, towarzystwa chłopców-towarzyszy; świta nie tak mu do grzbietu przylegała jak kurta liberyjna. Jednem słowem czuł się zasmuconym — nudził się. Pocieszał się jednak tem, że po ślubie wszystko się odrazu na lepsze zmieni.
Nareszcie nadszedł oczekiwany dzień. Wesele było tak paradne, że mało ludzie takich we wsi zapamiętali. Korowaj[1] we dworze upiekli taki ogromny, że starszy drużba, choć chłop jak dąb, mało nie giął się pod nim. Młody dziedzic dał Hnatowi przy błogosławieństwie kwit do majdańskiej gorzelni aż na dziesięć wiader wódki. Starostował panu młodemu sam Iwan Bodnar, największy bogacz w całej wsi a swojak Hnata przez jego nieboszczkę matkę, która cioteczną mu była.
Jedli, pili, śpiewali od soboty do wtorkowego wieczoru. Później zabrali się goście weselni do karczmy poprawiać gody. Państwo młodzi zostali sami u siebie w chacie.
W karczmie przy kieliszku stara swacha Horpyna pierwsza zagaiła rozmowę:
— No! no! kumo Chimo — prawiła Horpyna, kiwając głową na wszystkie strony — co dziwne to dziwne!... Taka harna, taka śliczna, ta, na psa niech padnie urok, ta nasza Jerynka, i poszła ze dworu sprawiedliwą, czesną[2] dziewką...
— Tak, tak kumo — potakiwała jej Chima — nespodiwano! A już wszyscy rozpowiadali, że do panicza chodzi... Ale to brechnia, kłamstwo paskudne, samam się przekonała, a mnie to niepierwszy zna; trzydzieści lat już swachuję...
Pomiędzy rozmawiające dwie baby wetknęła głowę stara Jewdocha; usłyszawszy ostatnie zdanie, wtrąciła poważnie:
— Znać stara dziedziczka nie dała jej zmarnować, bo ją miłowała bardzo i hołubiła[3] jak swoją.
— Tak, tak, tak! — potakiwały wszystkie baby.
— Popatrzcie tylko, co ona tam za nią dobra wszelakiego nadawała; toż żadna gospodarska córka tyle nie przyniesie... I krowę i skrzynię, i co do chaty potrzeba.
— A Hnatowi-ż nie dali jeszcze kwitu na materyał do lasu w Bokównie — wtrącił, mieszając się do rozmowy Hryńko Płeskań.
— Takoj ne ma szczo skazaty — zakonkludowała stara Jawdocha — dobri pany taj hodi.
Jasne i wesołe były początki pożycia młodych małżonków. Wszystko się im pięknie składało: pieniędzy mieli dosyć, zasługi bowiem więcej niż roczne mieli oboje zaoszczędzone. Wnet po ślubie Hnat zajął się zwożeniem darowanego drzewa. Dobrzy ludzie, sąsiedzi serdeczni dopomagali mu w tej pracy; przez zimę zwiózł wszystko — aż pierwszą wiosną stanęła nowa, najokazalsza we wsi chata. Cała wieś przez miesiąc o niej rozpowiadała sobie dziwy. Miała ona komin wspaniały murowany, otwierane okna, a w »świetlicy« podłogę z tartych desek. Najwięksi bogacze zazdrościli Hnatowi tej chaty.
Jeryna stroiła się wspaniale. Co niedzieli ukazywała się oczom zawistnych sąsiadek w innej spódnicy i w nowym fartuchu. Aż blask od niej bił, a ludzi kłuł w oczy dostatek i brak troski o jutro. Bawiło ją to nad wyraz — była najzupełniej szczęśliwa. Wszyscy parobcy latali za nią jak szaleni; mówili jej, że jest najpiękniejszą pomiędzy wszystkiemi dziewczętami i mołodycami; — ona drwiła z nich, co innego miała na myśli.
Na przyszły rok, przed samemi żniwami, dał im Pan Bóg syna. Radości miary nie było. Chrzciny wyprawił Hnat tak sute, że ludzie potem rozpowiadali sobie o nich przez kilka lat: ochota trwała cały tydzień; samemu popowi dał uszczęśliwiony Hnat aż dziewięć rubli. Łaskawi goście zbiegali się do Hnatowej chaty z całej wsi i wypili na tych godach ze dwanaście wiader wódki, nie rachując piwa i wina besarabskiego, zjedli ogromnego wieprza i roczną jałówkę. Ale ktoby tam żałował, kiedy Bóg daje dostatek.
Wskutek tych godów, cała gotówka poszła, a oprócz tego Hnat na wódkę sprzedał Abramkowi arendarzowi dwa morgi najlepszej pszenicy. Lecz i tego nie uważał za wielkie nieszczęście, pozostało mu jeszcze dwa morgi żyta, mórg pszenicy i cała jarzyna; wiedział, że przy tem z głodu mrzeć nie będą, i tak mało kto z gospodarzy miał więcej. Wreszcie małżonkowie nie martwili się niczem, nigdy; — ufali w swą szczęśliwą gwiazdę, która im dotychczas stale przyświecała i w łaskę a opiekę dworu, której dowody ciągle odbierali.
Jeryna, jako młoda matka, na robotę nie chodziła; na dworskim łanie nikt jej nie widział, a nawet ich własne zboże zebrali sąsiedzi łaskawi, w jakiś tabelny[4] dzień za dobre słowo i obfity poczęstunek. Bodaj to świeciła się miłość ludzka!
Hnat choć przyzwyczaił się jakotako do wiejskiej chałupy i roli poważnego gospodarza, czuł jednak ciągle robaka, który go gryzł bez przestanku: świta mu zawsze dolegała, tęsknił za czapką z galonem i palonemi butami stajennego chłopca. Nudził się nieraz okropnie; uczuwał boleśnie brak nieokiełzanej, hulaszczej swobody dworskiego kozaka. Czasami godziny całe, dnie nawet przesiadywał na przyzbie przed chatą w »dolce farniente« pogrążony i z nietajoną zazdrością przypatrywał się, jak jego młodszy kolega »durny« Iwaś przejeżdżał »młodego Ibrahima«.
— Gdzie takiemu Iwasiowi na Ibrahimie jeździć! — wołał z goryczą. — Ja sam go od »łoszęcia« plekał, ja sam na niego pierwszy siadał, a teraz ma na nim taki Iwaś jeździć... Niedoczekanie jego!
To znowu innym razem przelatywał mu poprzed oczy, szybko niby błyskawica, »szaraban« pana Karola z Hrehorówki. Różnomastna, szalona czwórka stepowików rwała z kopyta aż ziemia dudniła. Stary Dynys, jak bożek furmański siedział na koźle, podparłszy się w boki i tylko »wiokał« a hukał na sokolą czwórkę. Maładiecka[5] to, kozacka jazda!
Hnat zazdrościł serdecznie Iwasiowi, zazdrościł Dynysowi, zazdrościł im wszystkim razem. Nuda straszna go gryzła, męczyła. Nieraz zbierała go ochota, porzucić i żonę, i dziecko, i chałupę a gospodarstwo dostatnie i iść szukać gdzieś w świat służby u jakiegoś młodego, wrażego pana — pójść za swoją burłacką, kozacką dolą.
Ot ne żurywby[6] sia choć czołowik! — mawiał wtenczas i szedł do karczmy, zalewać robaka.
W razie jakiego zjazdu we dworze, choćby miał najpilniejsze zajęcie, to zostawiał je i szedł do dworskiej piekarni, na poczęstunek z furmanami. Później wieczorem, zabierał wszystkich do karczmy i raczył ich tak obficie, że później nie byli już w stanie koni zaprzęgać. Tam to dopiero przy czarce pieniącej się okowity, dawał folgę gnębiącemu go smutkowi; wspomnieniom hulackiej przeszłości nie było końca... Rozmowa toczyła się o wszystkich znanych, sławnych koniach, o dawnych pohulankach, o minionych, świetnych jarmarkach.
Abramko zawsze witał Hnata uprzejmie, czule prawie, i był dlań zawsze z najwyższym respektem; był on najpożądańszym gościem w karczmie. Kredyt też miał nieograniczony prawie! co zapragnął, to mu bez najmniejszego oporu dawano. O zapłatę żyd nie upominał się wcale, zostawiał to na później.
Od czasu do czasu, w chwili, gdy Hnat był najbardziej pijany, spisywał przy równie pijanych świadkach jakieś cyrografy. Spici jak noce grudniowe, starosta i pisarz wiejski, podpisywali te dokumenta i wiarygodność ich stwierdzali przybiciem gminnej pieczęci.
Takie to życie snuło się pod słomianą strzechą nowo wybudowanej chaty. Małżonkowie, z czasem zobojętnieli zupełnie dla siebie — żyli li wspomnieniami i żałowali oboje — dawnych świetnych czasów.
Od ślubu Hnatowego upłynęły już były cztery lata.
Aż lęk zbierał wspomnieć, jak straszne i smutne zaszły zmiany w Hołczyńcach. Starą dziedziczkę, jasną, miłosierną panią wywiozły cztery stare siwosze na cichy, wiejski cmentarz i spoczywa tam ona w sklepie murowanym, w smutnym grobie pańskim, pomiędzy dziadami i pradziadami, spoczywa czekając trąby archanielskiej i zmartwychwstania powszechnego. Tylko ponure, czarne smereki[7] poruszane wiatrem północnym, ponurym, żałobną pieśń nad nią zawodziły, tylko puhacze nocną porą, na dachu cmentarnej kaplicy, biedały nad niedolą ludzką.
Młody dziedzic po śmierci matki dał folgę krwi swej gorącej, nieokiełzanej. Porzucił on ojcowiznę, czasami tylko na parę dni zaledwie zjeżdżał do dworu, a cały rok boży przepędzał gdzieś daleko w obcej ziemi, w cudzych wielkich miastach. Przyjeżdżał po to tylko, ażeby zabrać pieniądze od żydów posesorów, którym oddał za grosze marne ziemię ojczystą i wierną czeladź.
Na folwarku rozsiadł się był, jak basza turecki, Icko Cwajnos, najbogatszy kupiec z Rajpola, a z nim ściągnęła się cała czereda miszuretów i bachorów żydowskich. W pańskim parku pasły się podłe żydowskie kozy... A cała służba dworska, opieki wszelkiej pozbawiona, rozbiegła się po sąsiednich dworach, szukać kawałka chleba powszedniego. Tylko starzy gracyaliści schodzili się czasem na cmentarzu, na swój smutny los się użalić i zwracali swe zapłakane oczy na dwór opustoszały, na ciemne, storami pozapuszczane okna, na walące się, opuszczone kominy. Ze łzami, z ciężkiem westchnieniem wspominali o tej świętej pani, która do ostatniego tchnienia rządy w swej białej dłoni trzymała, o każdym najmniejszym pamiętała, każdemu tylko dobrze zrobić umiała.
U Hnata także było nie wesoło.
Mieli jednego syna i ten drugiego »roczku« nie doczekał; umarł jakoś pod wiosnę.
— Zaduszylo ho! — zawyrokowała stara znahorka.
Drugiego dziecka nie mogli się doczekać.
Hnat rozpił się był na umor; wszystko zostawiał u Abramka, który już grunt cały zakupił był na trzy lata naprzód i jeszcze umową pisemną zobowiązał był nieszczęsnego pijaka, żeby mu, za łyżkę strawy, za kęs suchego chleba, za kieliszek wódki śmierdzącej, obrabiał swą własną niwę. Żyd sam pracować nie lubi!
Jeryna zgorzkniała była zupełnie, tylko resztki już dawnych świetnych strojów pozostały jej były, a i te musiała skrzętnie chować przed mężem, ażeby je do karczmy nie wyniósł i tam za kieliszek wódki nie zamienił.
Męża tego nienawidziła już teraz serdecznie, nie kryła się z tem nawet. Przed sąsiadkami nieraz na swą biedę, niedolę ciężką narzekała. Jej takie wesołe, takie strojne, takie jasne życie się uśmiechało! Odepchnęła go, pogardziła niem... Przez co, dlaczego? — Dla ułudnej mary cześci, dla mgławej miłości. Teraz żałowała za niem, teraz łzy gorące wylewała. Czyż jej to, takiej pięknej i urodziwej, przystało ręce białe zapracowywać dla męża pijaka? Czyż na to jej dał Bóg lica białe i usta rumiane, żeby je na słońcu opaliła, jak cyganka jaka?
Potrzeba mi było iść na biedę, na niedolę, na »harowanie« — mawiała z płaczem rozżalona. — On byłby mnie złotem obsypał, jedwabiem odziewał. On panicz złoty, jak zoreńka[8] jasny!...
Najserdeczniejsze przyjaciółki jej teraz były Kseńka Mielnikowa i Pałaszka Wasylowa, te same, któremi dawniej tak srogo pogardzała. Z niemi to jednemi śmiało o paniczu rozmawiała, dawne wspomnienia snuła, na swój nierozum narzekała. Schodziły się one do niej w niedzielne popołudnia i zaczynała się rozmowa, zawsze na ten sam temat.
— Wyście obie rozum miały — mawiała, przygryzając usta do krwi — a ja durna poszłam za tego pijaka niedbałycię[9]... Oj, biednaż moja hołowońka! Żebym ja była panicza posłuchała, to on sam byłby się domu trzymał... Jabym była panowała, jabym była z kluczami chodziła, jak pani jaka... A tak jego niema orła jasnego, tylko ten pijanica ohydny, który mi już obmierził i świat ten Boży i to słonko jasne.
Sąsiadki, przyjaciółki pocieszały ją jak mogły:
— Nie płacz, rąk białych nie łam. Weź się do roboty, zarobisz trochę grosza i znowu sobie sprawisz spódnicę z galonem...
— Idź na łań do żyda — wołała, wybuchając śmiechem ironicznym Pałanka — żyd płaci co soboty, szabasu nawet nie szanuje.
— Niedoczekanie ich! — odpowiadała z oburzeniem Jeryna — niedoczekanie tym nechrestom, tym psim synom... Wolę już z głodu przymierać, niż żydom robić... wolę, wolę!
— A spódnica z galonem — szeptała jej kusząco Kseńka.
— Cóż wy myślicie, że mnie o sam galon chodzi... waryatki wy obie! Wam się zdaje, że mnie tylko kraśnej spodnicy brakuje? Pek ta cur na was![10] A choćbym i miała stroje nad strojami, to do kogo się w nie ubiorę? Do tego pijaka, do neluba?[11]
— Ha! ha! ha! Alboż to u nas w Hołczyńcach niema już żwawych parobków? — przerywała jej, śmiejąc się cynicznie Pałaszka. — Popatrz, za mną co niedzieli z cerkwi całe stado biegnie. Mój stary aż pęka ze złości, to i cóż mi zrobić może? Teraz wolność!...
— Giń i przepadaj z takimi żwawymi chłopcami — wybuchała gniewnie Jeryna. — Śliczne chłopcy, albo mu mleko jeszcze pod nosem widać, albo śmierdzi dziegciem na pół mili. Ot tobi myłenkij!
— Bierz takiego, jak niema innego!
— Prawdę mówi Jeryna — wtrącała Kseńka — co było starszych, co praworniejszych, to za Dunaj pognali... Tam poszli na pohybel, na śmierć marną...
— Co mi tam, ja i po nich nie płaczę — kończyła lekceważąco, machając dłonią Jeryna. — Mnie żal tylko jednego, panicza złotego... On to miał oczy jak zirnyci, a liczko jak obraz w cerkwi. A ja głupia, słuchać go nie chciałam... Popa mi się zachciewało... popa brodatego i korowaja rumianego.
Lamenty takie godzinami całemi trwały i kończyły się tem zazwyczaj, że na odchodnem, cyniczna i najbardziej zepsuta Pałaszka, żegnała Jerynę temi słowy:
— Czekaj! czekaj! przyjdzie jeszcze ta godzina, że ci twój pijak tak obrzydnie, że poszukasz sobie innego... Spiesz się, czasu szkoda... Patrz na mnie.
— Nie! nie! — wołała za odchodzącemi Jeryna i wybuchała gwałtownym, spazmatycznym płaczem.
Od roku już z górą przychodziły do Hołczyniec smutne listy z za Dunaju.
Już wdowa po Wasylu Atamańczuku, który zginął był przy szturmie Ruszczuku, po raz wtóry za mąż się wybierała. Już stara wdowa Kateryna Gudrycha sześć mszy śpiewanych za swego jedynaka zapłaciła i odprawić kazała. Kilka dziewcząt popłakiwało skrycie po zabitych i rannych kochankach, aż wreszcie rozeszła się była po wsi wieść radosna, że »Turka już car całkiem zawojował« i wojska z za Dunaju do domu powracają. Długo jednak, długo napróżno ich oczekiwano. Dopiero w połowie września przyszedł do »starosty« wiejskiego prykaz od stanowego, ażeby w Hołczyńcach przygotował kwatery dla szwadronu ułanów, który miał się tam rozkwaterować na zimowe leże.
Wieść ta zrobiła wielkie we wsi wrażenie: młode kobiety i dziewczęta cieszyły się nadzieją wesołej zabawy z chwackimi żołnierzami, starsi gospodarze jak ognia obawiali się swawoli zwycięzkiego i w wojnie rozwydrzonego żołnierza. Koniec końców, zawrzało we wsi jak w garnku; wszyscy się od dawania kwater wymawiali; ale z tem żartów niema, prikaz prikazem musi być spełniony, tylko dwór od wojskowego postoju wolny.
Kłótnie te i spory byłyby trwały Bóg wié jak długo, gdyby nie następujący wypadek. Pewnego popołudnia ukazało się we wsi kilku zdrożonych, błotem okrytych jeźdzców. Przodem jechał stary sierżant o marsowej twarzy i siwiejących wąsach, za nim dwójkami postępowało sześciu ułanów. Byli to kwatermistrze zbliżającego się szwadronu. Koło karczmy zapytali o mieszkanie starosty i przed jego chatą się zatrzymali.
Przestraszony starosta wybiegł przed chatę, w pas się przed srogim sierżantem skłonił i konia za cugle przytrzymał. Żołnierz z butną miną z konia zsiadł, fajkę zapalił, w boki się wziął i rozpoczęła się narada nad kwaterunkiem. Naradę tę długo potem, ze smutkiem wielkim wspominali hołczynieccy dostojnicy, skończyła się ona bowiem dosadną żołnierską połajanką i omal że nie przyszło do dotkliwszych argumentów. Stanęło na tem, że sam sierżant poszedł szukać kwater dla naczalstwa[12], a trzech żołnierzy rozesłał po wsi, ażeby upatrzyli pomieszczenia dla ludzi i koni. Sposób przez sierżanta wybrany, był znać bardzo praktyczny, bo w godzinę było już wszystko załatwione. Dla rotmistrza, dowódcy szwadronu, wybrał sierżant kwaterę w nowej, najparadniejszej w całej wsi chacie Hnata pijaka — tak go już dziś wszyscy nazywali.
Nazajutrz od samego świtu, tłumnie było około kołowrotu przy karczmie hołczynieckiej. Wszystkie oczy były zwrócone na trakt, który zwężając się dla oka ludzkiego coraz bardziej, ginął prawie zupełnie po za falowatemi wzgórzami. Dopiero około południa zaciekawieni mieszkańcy Hołczyniec ujrzeli, jak z po za pagórków wychylać się zaczęły: zrazu chorągiewki od lanc, po nich żółte kaski i rabaty. Już, już widać było przez chwilę całych jeźdźców, za chwilę skryli się znowu za najbliższym od wsi pagórkiem i wnet potem cały już szwadron wychylił się i wolnym marszem zbliżał się do kołowrotu.
Słońce jaśniejsze błysło w tej chwili, przedzierając się przez szare, ołowiane chmury i obrzuciło zbliżający się szwadron jaskrawemi promieniami, w których zamigotały wspaniale, żółte polerowane blachy kasków i ostro błyszczące groty lanc; od szabel iskry się wkoło sypały.
Zbliżali się do wsi wolnym, miarowym stempem, ale byli już wkrótce tak blisko, że dokładnie można już było rozpoznać całe postacie pojedynczych jeźdzców. Samym przodem jechali śpiewacy; w środku tej grupy rej wiódł stary, szpakowaty już żołnierz, sławny zapiewało[13], znany w całej brygadzie. Puścił on koniowi cugle zupełnie, a ten niekierowany nawet szedł pewnym, regularnym chodem. Stary zapiewało trzymał w obu rękach dziwaczną, pstro przybraną kukłę[14] i nią takt wybijał. Obok niego jechali młodsi towarzysze z piszczałkami, bębenkami, a wszyscy razem śpiewali jakąś dziką, stepową pieśń, pieśń straszną, pełną okrutnej poezyi mordu i grabieży. Kto nutę tę raz w życiu posłyszy, na długo mu ona w duszy się wypiętnuje niby krwawemi znakami. Przy tej strasznej, krwiożerczej nucie szły zapewne hordy Batu-Hana. Ponura ta nuta dźwięczała w uszach bohaterom ginącym nad Worsklą i tym, którzy swe życie położyli za ojczyznę pod Batohem i Żółtowodami. Ona to dźwięczała jako hymn pogrzebowy niewinnym ofiarom wyrżniętym na Pradze. Lud hołczyniecki drżał jak liść osiczyny, słuchając tej obcej pieśni.
Za śpiewakami szedł regularnie, poważnie czwórkami cały szwadron. Trudów wojennych i śladu już na tych żołnierzach nie było pozostało, długo znać szli z za Dunaju i wolno, bo ludzie i konie wypoczęli już byli zupełnie.
Bokiem na Karabachskim, złoto-kasztanowatym ogierze jechał rotmistrz. Śliczny koń, dziecię zakaukazkiego kraju sadził się jak wściekły i żuł wędzidło, ale silna dłoń wprawnego jedźdzca z łatwością hamowała ten zapał; konia niecierpliwiła ta niewola, wspinał się ciągle i wywracał łbem, próbując wyswobodzić się z pod władzy twardej ręki, napróżno jednak — tylko biała piana z pyska mu kawałami leciała, okrywając śnieżnemi płatami piersi i nogi.
Rotmistrz siedział jak przykuty; piękny to był egzemplarz żołnierza. Postać silna i zuchwała, barki szerokie, dzika energia biła zdala już od niego. Twarz miał dziwną, niezwykłą: delikatne, klasyczne prawie, normandzkie rysy zeszpecone jakimś dzikim, brutalnym, mongolskim uśmiechem, który mu wkoło pięknych ust krążył i zlekka ze wskośnych czarnych oczu wyzierał. Trudy obozowe i szalone pohulanki pozostawiły niezatarte ślady na tem obliczu; twarz ta była niby zmęczona życiem, może sterana przed czasem wszelką rozpustą.
Wreszcie znalazł się szwadron za kołowrotem; kwatermistrze czekali nań przed karczmą i tam złączywszy się, ruszyli w głąb wsi, drogę ukazując. Echo dzikiej pieśni rozlegało się ponuro po nad zwierciadłem stawu, gdy przez groblę przechodzili, i łamało się dziwnie, przeraźliwie pomiędzy licznemi chatami, położonemi po przeciwnym brzegu stawu. W środku wsi na obszernym placu przed cerkwią uszykował się szwadron w dwa długie szeregi. Na głos donośnej komendy rotmistrza, oddzielały się jeden po drugim plutony i przedefilowawszy przed frontem, oddalały się w różne strony wsi. I tłum ciekawych, który i tu za wojskiem od kołowrotu przyciągnął, dzielił się także, dążąc pospiesznie za plutonami, ażeby asystować przy zajmowaniu kwater.
Dopiero po odejściu ostatniego plutonu, rotmistrz wyciągnął się leniwo na siodle, ziewnął przeciągle, a wyraz zdradzający zmęczenie fizyczne i znudzenie straszne zajął na jego twarzy miejsce panującego tam przed chwilą marsa żołnierskiego. Żołnierz zmienił się — w sybarytę.
Spojrzał wokoło a zobaczywszy sierżanta, komendanta kwatermistrza wyciągniętego jak struna, czekającego w służbowej postawie rozkazów, rzucił krótkie ostre pytanie:
— Gdzie moja kwatera, stary?
— Tuż obok, wasze błagorodie!
Odparł lakonicznie sierżant i wskazując drogę, poszedł wprost na dziedziniec Hnatowej chaty.
We wrotach zsiadł rotmistrz z konia, nasamprzód opatrzył stajnię, gdzie stały już wyprawione przodem, z kwatermistrzami zaprzężne i wierzchowe konie; później wszedł do izby. Nadspodziewanie ładnie tam było. Na ścianach rozwieszone były kaukazkie i tureckie kobierce, a na nich błyszczała prześliczna wschodnia broń, zdobyta gdzieś daleko za Bałkanami, obok broni świeciły bogate rynsztunki jeździeckie, zdobne w drogie kamienie. Duży gospodarski stół dębowy zasłany był wzorzystą jedwabną serwetą, a obstawiony przyborami tualetowemi zmienił się był w gotowalnię, której mogła pozazdrościć rotmistrzowi niejedna elegantka.
Komendant szwadronu wszedłszy, rozglądnął się zdziwionem okiem po izbie; znać to co ujrzał zrobiło mu przyjemność, bo zwróciwszy się do sierżanta uprzejmie przemówił:
— Dziękuję ci mój stary, dobrześ się sprawił, chwat jesteś! Choć będzie nudno na tem odludziu utrapionem, to przynajmniej w izbie nie śmierdzi.
W tej chwili, z po za nawpół odchylonych drzwi wiodących ze świetlicy do sieni, ukazała się świeża, rumiana twarz Jeryny, spozierającej ciekawie do wnętrza izby.
— Ah! gosposia nasza — zawołał wesoło rotmistrz — kakaja haroszeńkaja![15]... Przyjdź tu bliżej! Powiedz, czy bardzo się gniewasz za to, że ci dali sołdata na kwaterę.
Jeryna zarumieniła się na te słowa gwałtownie; oczu jednak nie spuściła, tylko patrząc zalotnie w piękną twarz rotmistrza, przestąpiła próg izby. Tam wykonała przed rotmistrzem dyg zapamiętany widocznie z dworskiej jeszcze garderoby i śmiało a rezolutnie zaczęła mówić:
— Ta i za cóż ja się mam gniewać?
Rotmistrz nie zrozumiawszy rusińskich słów, wezwał na tłumacza sierżanta, który był ukraińcem i doskonale mówił ludowem, podolskiem narzeczem. Rozmowa więc poszła łatwo.
— Ze świetlicy wygnaliśmy cię, śliczna gosposiu do alkierza — odrzekł, uśmiechając się rotmistrz.
— Eh! i do stajnibym poszła, żeby co zarobić, biedni ludzie jesteśmy, grosza przy duszy nie mamy.
— No, a dom macie taki porządny — rzekł zdziwiony oficer.
— Kiedyś to było tam jakieś gospodarstwo, ale mój mąż pijak, niedbałycia zmarnował wszystko.
— Gdzież on?
— Pewno w karczmie. Co ja zarobię, to on przepije — kłamała bez zająknienia Jeryna.
— To nie dawaj mu.
— Pewno, pewno! Zrobię tak... A może u jaśnie pana robota się jaka znajdzie — dodała po chwilowym namyśle — bieliznębym prała i prasowała, we dworze byłam lat kilka, to umiem.
— Dobrze! dobrze!
Odrzekł rotmistrz, który miał już dość na razie tej rozmowy, bo zmęczony był bardzo pochodem. Na pożegnanie pogłaskał piękną gosposię po rumianym policzku i dał jej w dłoń błyszczącego półimperyała.
— To na zadatek przyszłej roboty — dodał i kazał zaraz dieńszczykowi buty z siebie ściągać.
Potem napił się wódki, zjadł kawał zimnego mięsa i w pięć minut później chrapał już jak zabity.
Szwadron na stałe się w Hołczyńcach rozlokował.
Czas upływał pospiesznie; zima poczynała się zbliżać. Inne życie zawrzało teraz w cichej przedtem wiosce. Na licznych w jesiennej porze weselach rej wodzili ułani, przyćmili oni zupełnie miejscowych parobków i wioskowa kronika skandaliczna wzbogacała swą treść z każdym dniem; dziewczęta i młode kobiety szalały za ułanami. Tylko starzy gospodarze kiwali smutnie głowami i szli zakrapiać swe troski do karczmy. Szeptali tam pomiędzy sobą cicho, ostrożnie, że:
— Chyba już zupełnie teraz poszło Hołczyńcom na pohybel...
Hnat z powodu swego nieszczęsnego nałogu, z urzędu już swego pijackiego, prawie zawsze należał do tych karczemnych narad. Jakoś dostatniej teraz było koło niego, odziany był porządniej, a nawet od czasu do czasu »postawił« starszym gospodarzom jedno lub nawet dwa »oka« wódki; z tego powodu miał teraz dość poważnych przyjaciół.
Ludzie dziwili się temu bardzo i nie mogli dojść zkąd Hnat bierze pieniądze; plotkarki wiejskie zaczęły sobie szeptać na ucho, że Jeryna jest kochanką rotmistrza i dla uspokojenia mężowskiej zazdrości i pozbycia się go z domu, daje mu pieniądze na te traktamenty.
Podczas jednego z tych zwykłych karczemnych posiedzeń przy butelce, swat Hnatów — Bazyli Kohut, zagadnął go pewnego razu nagle i niespodzianie:
— Hej, Hnat! powiedz ty nam szczerą prawdę... Czyś ty gdzie odkopał te »biesowe« pieniędze, które ciemnemi nocami po ogrodach się palą? Czyś żyda gdzie na gościńcu ograbił?
— Dlaczego się mnie o to pytacie? — odrzekł niechętnie Hnat.
— Dlaczego? dlaczego? — pytał dalej pijany Bazyli. — A możeś ty z czartem się zwąchał?... Każdy się dziwi, zkąd ty biedak ostatni, łychołata pośledni masz teraz zawsze pieniądze na wódkę i dla siebie i jeszcze drugich częstujesz... Zkąd pieniądze bierzesz?
— Tak mi już Pan Bóg łaskawie daje Wasylu — odrzekł Hnat skrobiąc się swoim zwyczajem w głowę — żonę mi dał taką poczciwą, że na mnie i na siebie pracuje... Zarabia biedactwo, bieliznę komandirowi[16] pierze... Da mi czasem nieboga jakiego rubla odczepnego, a ja gałgan nie umiem nawet poszanować jej pracy... Ot przepijam tu z wami.
I przestał mówić, głowę opuścił smutnie na piersi; trunek go już poczynał rozmarzać coraz bardziej.
— Hi! hi! hi! — rozśmiała się ironicznie należycie już pijana »babka« Horpyna — hi! hi! hi!... Bieliznę pierze!... bieliznę prasuje!... I do komandira sama odnosi... Ho, nosi... nosi!... Ja stara wszystko wiem.
— Co wiesz babo? — mruknął Hnat i popatrzył dziko na staruchę.
— Co wiem, to wiem... A tobie synku, radzę pieniądze te chować a nie przepijać... Bo ty synku, nim jeszcze żyto dojdzie, sam do mnie przyjdziesz... Do chaty swojej będziesz mnie prosić... I pieniędzy musisz mieć dużo, i dla mnie i dla popa i na wódkę dla ludzi... Bo będziemy dziecko chrzcili, nie proste, nie chłopskie, a moskiewskie, kazionne[17]! Kazionne synku, kazionne!
I śmiała się dalej stara wiedźma sycząco, okropnie.
Hnat, słuchając słów baby, zamilkł zrazu głucho; przytomność prawie całkiem go opuściła; czerwoność wywołana trunkiem zupełnie mu z twarzy ustąpiła — pobladł jak trup, zaczął trząść się jak w paroksyzmie febry, nie mógł zdobyć się na przemówienie słowa. Wreszcie po chwili wybełkotał gwałtownie, lecz prawie niezrozumiale:
— Milcz, stara czarownico, milcz! Łżesz jak pies! Ona uczciwa!... Milcz!
— Sam milcz pijaku! kiedy nie wiesz, co w domu się dzieje — wrzeszczała przekornie pijana baba.
Hnat nie zważał na słowa baby, tylko dalej mówił, ale już ciszej niby sam do siebie:
Ona uczciwa, ona czesna[18]. Jam ją dziewką ze dworu wziął. Sam słyszałem na własne uszy, jak ją panicz podmawiał, złote góry jej obiecywał, a ona nie chciała; mówiła mu, że mnie jednego tylko miłuje.
— Ha! ha! ha! — śmiała się konwulsyjnie Horpyna, a za nią inne baby i odtrąceni przez Jerynę zalotnicy, miejscowi parobcy. — Komandir jej za pranie imperyałami »pecami« płaci... Co?
Pytania jak grad leciały ze wszech stron:
— Wierzysz babie? Wierz durny, wierz!
— Patrzaj na nią, jak ona chodzi?
— Tylko, że hatłasu jeszcze na niej niema!
— Całą jedwabną spodnicę miała w cerkwi na sobie.
— Proś komandira w kumy...
— Oh! proś go, proś — zawołała głośniej po nad innych rozdrażniona Horpyna. — Może on i mnie rzuci za »kwiatek« czerwońca na miseczkę... A warto, warto, bo to nie chłopskie, to kazionne dziecko będzie, z batystu spraw mu pieluszki.
Hnat zerwał się wściekły z ławy, nie mógł słowa przemówić, gniew go oniemiał, hałas przygłuszał. Skoczył wprost ku rozkrzyczanej Horpynie, obiema rękoma schwycił ją za głowę i zdarł jej chustę wraz z kosmykiem siwych włosów. Rzucił chustę na ziemię i depcząc ją nogami wołał zdławionym głosem:
— Ot tobie babo sława! Ot tobie cześć! Naści za czterdzieści lat babkowania!... Wiedźmo przeklęta!... Ot tobie za brechnie[19] na moją Jerynę!... Gadzino!
Wszystkie kobiety obecne w karczmie otoczyły starą kołem, starając się zasłonić ją przed nowym wybuchem wściekłości pijanego Hnata, wygrażając pięściami i tupiąc nogami, wołały, to pojedynczo na przemiany, to wszystkie razem:
— Idź ztąd nawiedzony, idź!
— Wracaj do chaty, tam zedrzyj chustę z twojej Jeryny.
— Odczep się, stara prawdę mówi.
— Ona nigdy nie kłamie!...
Hnat tymczasem skakał na wszystkie strony jak opętany, starając się rozerwać łańcuch otaczających Horpynę kobiet i na starusze zemstę swą wywrzeć.
Wreszcie zniecierpliwiło to starego Bazylego, który wstał flegmatycznie z ławy, podszedł do Hnata i ujmując go silnie za obie ręce, rzekł doń spokojnie:
— Słuchaj, nie bądź głupi! A może stara prawdę mówi? Ona wie, jak trawa rośnie, ona worożka[20], jej nie godzi się zaczepiać... Przekonaj się pierwej.
Hnat przy tych słowach ochłódł odrazu, ciężko opadł na szeroką, dębową ławę karczemną i złamanym, drżącym głosem szepnął:
— Abramku, dajcie mi wódki!
Wypił półkwaterek, kazał nalać drugi i podał go starej Horpynie.
— Na masz babo, pij! — przemówił opryskliwie — ale jak się przekonam, że kłamałaś, to cię jutro psiawiaro zaduszę... zaduszę!... A jeśli to prawda... To, to temu zawołoce[21] temu sukinsynowi śmierć!... Zarżnę! zaduszę! Śmierć, śmierć!
Wszyscy obecni wybuchnęli nagle śmiechem ironicznym; wokoło wykrzykującego Hnata rozlegały się śmiechem przeplatane okrzyki:
— Ot, jaki z Hnata łycar! — wołały kobiety.
— On chce komandira zadusić.
— Patrzcie go, jaki się tęgi znalazł!... Ilko Tanasiow, który wyciągnął bilet i miał za tydzień iść do wojska, z ważną miną wykładał Hnatowi:
— Popytajno tylko »zwodnego« Sierebrannego, albo wachmistrza Afanasjewa, to oni ci rozpowiedzą: jaki rotmistrz wojak, jak on po dwudziestu turczynów, lub czarnych harapów swoją szablą siekł... A ty jego charłaku chcesz zadusić.
— Idź popróbuj, idź! — rozlegały się krzyki i żarty wokoło.
Dłużej Hnat nie mógł wytrzymać; wyleciał jak szalony z karczmy. A pozostali bawili się dalej opowieściami o pięknej Jerynie i wspaniałym komandirze.
Na dworze było zimno.
Z wieczora jeszcze zaczął brać mróz; wiatr zimny i srogi wiał z północy, przynosząc aż na równiny podolskie surowe oddechy lodowatego oceanu. Śnieżek drobny, zmarznięty, iglasty pruszyć zaczynał. Zimno nie oprzytomniło Hnata; pijany trunkiem, rozszalały nieznanem mu dotychczas uczuciem zazdrości, biegł co sił mu stało — wprost do chaty. Gdy minął groblę, tchu mu w piersiach zabrakło; przystanął na chwilę, oparł się o przydrożną baryerę i ciężko oddychał. Głuchy dźwięk dzwonu cerkiewnego, którym stróż zaznaczał swe czuwanie, obudził go z tej zadumy. Porwał się i pędził dalej. Bez tchu, z gołą głową wpadł do sieni własnego domostwa.
Sień była słabo oświetlona małą naftową lampką. Ordynans, z dobytym pałaszem drzemał na ławce obok drzwi rotmistrza. Hałas sprawiony nagłem wejściem pijanego Hnata rozbudził ze snu żołnierza; powstał więc z ławy i ostrym tonem zapytał?
— Ty za czem[22]?
Hnat zmieszał się w pierwszej chwili, ale wkrótce wypity spirytus dodał mu rezonu i począł zuchwale mówić:
— Mam ważny interes do komandira... To moja chata! Puszczaj, muszę tam wejść!
Żołnierz ze zdziwieniem mu się przypatrywał, a widząc, że ma z pijanym do czynienia, odrzekł kpiąco:
— Interes, po nocy?... Czyś oszalał!... Rotmistrz śpi... Idź precz!
Wściekłość jednak coraz większa opanowywała Hnata w miarę jak mu tchu przybywało; lazł w oczy żołnierzowi i krzyczał coraz głośniej:
— Puszczaj! puszczaj! Ja muszę go zaraz zobaczyć.
Żołnierz cofnął się pod same drzwi; z pochwy wyciągnął nabity rewolwer i rozkazującym głosem krzyknął:
— Paszoł won!...[23] Zabieraj się siejczas[24], a nie to jak psu ci w łeb strzelę.
Hnat, choć pijany zrozumiał odrazu, że ten nie żartuje; mrucząc coś niechętnie odstąpił od drzwi oficerskiej kwatery i wpadł do drzwi przeciwległego alkierza, gdzie od przyjścia ułanów mieścił się wraz z żoną. Było tam zupełnie ciemno. Z trudnością odszukał na piecu pudełko z zapałkami i drżącą ręką potarł »siarnik« o ścianę. Gdy błękitnawy płomyk siarki zmienił się wreszcie w jasno świecący blask palącego się drewienka, ujrzał, że alkierz był całkiem próżny. Ani żywego ducha tam nie było; pościel nie ruszana — żony ani śladu nigdzie.
— Całe piekło zawrzało mu nagle w piersi; krew nabiegająca w mózgu oczy mu krwawą mgłą przesłoniła; zdawało mu się, że ziemia się pod nim rozstępuje, że otchłań się straszna przed nim roztwiera. — Oparł głowę o krawędź swego małżeńskiego łóżka i stał tak długo, długo niby skamieniały. Człowiek ten spodlony próżniactwem i pijaństwem, kochał jednak swą piękną żonę nad wszystko; było to jedyne jeszcze szlachetniejsze uczucie, jakie w nim pozostało. On ją kochał i wierzył w jej uczciwość. Była to jedyna wiara, jaka kiedykolwiek w nim istniała. Dziś i ona zniknęła nagle niespodzianie.
Od dnia ślubu nigdy cień podejrzenia nie powstał w jego myśli; Jeryna ze wstrętem i pogardą odpychała wszelkie zalecanki wiejskich gachów. Teraz o jej winie nie mógł już wątpić; był pewny, że tam, o dziesięć kroków od niego, przedzielona dwoma cienkiemi ścianami, w jego własnej »świetlicy« spoczywa w objęciu obcego człowieka, przybłędy z za dziesiątej góry, z za dwudziestej rzeki, którego nawet mowy nie rozumie należycie.
Myśli te ognistemi zygzakami krzyżowały się w jego zbolałym mózgu; chciał je uporządkować, zebrać — nie mógł, szeregowały się one same i wreszcie objawiły się w szalonym, strasznym okrzyku rozpaczy.
— Oh! ja neszczastnyj, neszczastnyj!
Zaryczał nieludzkim głosem; opończę rwał na sobie w kawałki, głowę tłukł o krawędź łóżka. Nareszcie padł bezwładnie na ławę i leżał tam długo, bez znaku życia, bez słowa na ustach, bez łzy nawet; leżał niby martwy, i zdawać się już mogło, że dusza już opuściła to zbiedzone i znękane ciało.
Po godzinie mniej więcej takiego stanu, zerwał się jak szalony i wybiegł z chaty. Przechodząc przez sień, usłyszał po za sobą szyderski śmiech ordynansa; śmiech ten dopełnił miary jego rozpaczy. Teraz był już pewny swej hańby. Echo tego śmiechu dźwięczało mu długo w uszach, niby jakaś piekielna orkiestra.
Wyszedłszy na ulicę, zaczął się posuwać przed siebie bezmyślnie. Ohydne, nieznane mu przedtem uczucie zazdrości, rozszalawszy się w jego duszy, głuszyło myśl wszelką; obezwładniało wszystkie zmysły; żarem palącym napełniało mu pierś nagą i na działanie północnego wiatru wystawioną. Wicher smagał pierś tę nieszczęsną wściekle, niemiłosiernie, nie mógł jednak ugasić, ułagodzić tej wewnętrznej pożogi.
Sam nie wiedział, jak długo błąkał się w takim stanie; jak mara jaka przesuwał się pomiędzy opłotkami we śnie już pogrążonej wsi; aż ocknął się przed znaną sobie chatą swego starego swata Andryja Szczerbatego.
Słabe światełko przedzierające się przez szronem okryte szybki okna zdradzało, że gospodarz nie spał jeszcze. Wszedł do środka, nie wiedząc co robi i po co tam idzie. Stary Andryj siedział w świetlicy przed tkackim warstatem i oddawał się swemu ulubionemu rzemiosłu, z którego słynął w całej okolicy i które mu dało dostatek a nawet względną zamożność. Ujrzawszy Hnata o tak spóźnionej porze i w tak opłakanym stanie, zerwał się pospiesznie ze stołka i oglądając go bystro a uważnie, tak go zagadnął:
— Boh z toboju, mój synku! Co się z tobą dzieje?
— Czart mną nosi! — mruknął Hnat.
— Przepadniesz!... Oh, przepadniesz marnie z tą przeklętą gorzałką!... Wyglądasz tak, jakbyś się od szubienicy oderwał i po wsi chodził ludzi straszyć. No, przemów co rozumnego.
Hnat, wpatrzony w światło małej lampki, stał milczący, nie mogąc się zebrać na słowo rozsądnej odpowiedzi.
— Czyś taki pijany, czyś zmysły już do reszty stracił? — pytał uparcie stary. — Opamiętaj się człowiecze! Czy bies cię jaki naprawdę opętał, czy co?... Zastanów się raz. Gubisz swą kobietę i sam się na ostatniego łotra wykierujesz.
— Ha! Ona... ona już zgubiona!
Wyszeptał z trudnością zrazu, lecz wnet potem zaczął gwałtownie mówić:
— Zgubiona! zgubiona! na wieki już przepadła... A jam jej tak wierzył, jak świętą szanował... Licho nadniosło przybłędę tego przeklętego... I wszystko odrazu przepadło, ona już nie moja, a jego! jego! jego!... Sam widziałem, pościel nieruszona... Ona szelma myślała, że ja zawsze będę w karczmie do białego dnia siedzieć... Ah! niedoczekanie im djabelskim dzieciom... Żeby ich tam razem grom z jasnego nieba pobił.
Stary ze zdumieniem słuchał tych szalonych słów, w ciągu tej przemowy przeżegnał się ze dwa razy lewą ręką, wreszcie opierając ciężko swą dłoń na ramieniu Hnata, przemówił stanowczo:
— Czekaj!... powoli! Gadaj po ludzku. Co ci się przytrafiło? Zbierz hłużdy w kupę i mów jasno, może ci co poradzę, może pomogę; długo na świecie żyję, dużo różnego widziałem.
— Nie trudź się bat’ku — odburknął Hnat — co mi tam poradzisz? Ot daj lepiej postronka, ta jeszcze pomóż powiesić się, bo mnie samego lęk babi bierze. Na babę, na piecucha mnie tam przy dworze wyhodowali.
— Boga wielkiego durniu nie obrażaj! zawołał w największym gniewie stary. — Mówisz, że żona cię na durnia wykierowała. Pewno, że to nie miło, ale ty nie pierwszy i nie ostatni, chodzi to po świecie... A do tego jeszcze nie wiesz na pewno, czy to prawda.
— Pościel nie ruszana, jej w chacie nie było — mruknął ponuro Hnat.
— Co to, pościel nie ruszona? — przerwał mu stary — ot może poszła prząść do sąsiadów, a ty pijany przyszedł i sławę kobiecie szkalujesz, dotąd się nic na niej nie pokazało.
— Prawda! święta prawda! — szepnął Hnat, chwytając się tej myśli, jak tonący deski ratunkowej.
— A widzisz — zaczął znowu Andryj — że moja prawda... Ot słuchaj, drugie już kury pieją, a ty zpijaczony i do czorta lub do opiora prędzej niż do chrześcijanina podobny, nie puszczę cię takiego z chaty, bo bies cię do reszty opęta i na katorżnika się wykierujesz. Lepiej przeżegnaj się i kładź się spać na ławie, a jak się wytrzeźwisz, to po dniu na rozum pogadamy. Może ci samemu przyjdzie rozmówić się z komandirem.
Rozmówię się ja z nim po swojemu!
Rzucił niechętnie przez zaciśnięte usta Hnat, ale starego posłuchał, opończę poszarpaną i buty zrzucił i na ławie się ułożył, oparłszy głowę na worku z przędziwem. Zrazu biedał i wzdychał, wkrótce jednak fizyczne zmęczenie i potężna doża alkoholu, krążąca w jego krwi, przemogły — zasnął snem przerywanym, gorączkowym, ale zawsze zasnął. Śniło mu się, że walczy na śmierć i życie ze znienawidzonym rotmistrzem, że w walce tej zażartej dławi strasznego wroga za gardło i tak martwego topi w zamarzającym stawie hołczynieckim.
Dodnia wnuczka Andryjowa w piecu rozpaliła i obiad nastawiać zaczynała; stary wstał, przeżegnał się i odmawiając pacierze, pomagał babie skrobać kartofle — a Hnat zmorzony boleścią i zimnem spał snem kamiennym. Z litości nie budzili go nawet; Andryj tylko, półgłosem, żeby wnuczka nie słyszała, opowiadał żonie o wczorajszem zjawieniu się nieszczęsnego Hnata. Gdy obiad był już gotów, a słońce już dość wysoko podejść musiało, stary stanął nad śpiącym i dotknąwszy ręką jego ramienia, zawołał:
— No, wstawaj, dzień biały! Wstawaj!
Hnat obudził się, przeciągnął się leniwie; nieprzytomnie spoglądając na wszystkie strony i nie mogąc sobie zdać sprawy, zkąd się tu wziął? Głowa mu ciężyła okropnie. Zniecierpliwiony Andryj schwycił go za ramię i podprowadził go do blaszanego wiadra, pełnego czystej źródlanej wody, a wskazując na nie rzekł:
— Popatrz, jakiś ładny? Ładniejszych etapami[25] wodzą. Masz tu wodę — umyj się; Nastka da ci grzebień, to uczeszesz się; potem obiad zjesz i dopiero pogadam z tobą jak z człowiekiem.
Hnat usłuchał bezmyślnie rozkazu, za parę minut był gotów zupełnie i w rzeczy samej jakoś pokaźniej wyglądał. Przystąpił później do stołu, skłonił się przed wiszącemi na ścianie obrazami, przeżegnał się machinalnie i zasiadł z drewnianą łyżką do wspólnej misy barszczu. Przez cały czas trwania obiadu milczał jednak uparcie.
Po obiedzie, Andryj wyprawił całe młodsze pokolenie z chaty, a zostawszy tylko we troje z żoną i Hnatem w izbie, rozpoczął uroczyście indagacyą.
— A wieszże ty Hnat — mówił bardzo poważnie — że ciebie będzie Pan Bóg bardzo ciężko karać, i ma za co, bo ty strasznie i przed Nim i przed twoją kobietą zawiniłeś.
— Popem wam trzeba było być dziadu a nie tkaczem — przerwał staremu szydersko Hnat — kiedy takie kazanie gadać umiecie. Co tu gadać długo, Jeryna na psy poszła i koniec!
Stary się zmarszczył, popatrzył na Hnata ostro i nakazawszy mu ruchem ręki milczenie, prawił dalej:
— Słuchaj, gdy stary mówi!... Uwierzyć w to nie mogę, żeby Jerynie taka pusta myśl w głowie postała... Nie zapomnij tylko, jaki w niej był statek... Taż ty sam wiesz najlepiej, żeś ją z pańskiej garderoby dziewczyną wziął i to w takich czasach, kiedy ona tylko jedna ztamtąd nie nakrytką wyszła. Powiedz, zkąd ci to podejrzenie przyszło do głowy? Kto ci to powiedział?
— Ta, kto mi miał mówić? — zawołał niby w odpowiedzi Hnat — kto już tego nie gada?... Stara baba Horpyna i wszystkie baby w karczmie tak o tem klekotały, że mi mało uszy nie popękały... No i sam się już przekonałem... Niema o czem mówić, na psy poszła!...
I zamilkł znowu uparcie, uderzając tylko drewnianą łyżką po stole.
Andryicha nań ze zgrozą patrzała i załamując ręce szeptała zcicha:
— Sądny dzień! sądny dzień nadchodzi!
— Gadaj jasno! — krzyknął zniecierpliwiony ostatecznie starzec — gadaj co wiesz, bo przecież na durne, babskie gadanie w karczmie nie godzi się żonę od czci i wiary odsądzić... To gałgaństwo!
Teraz dopiero wyprostował się, głowę podniósł w górę i patrząc w oczy staremu, począł mówić gniewnie, lecz porządnie.
— Nie sądźcie naprzód, kiedy nie wiecie... Pewno, że ja wiele winien, ale i to pewne, że i ona zhultaiła się ostatecznie... Na porządną nie gadaliby. Przedtem nikt na nią złego słowa nie powiedział... Zresztą, zkąd ona tyle pieniędzy bierze, zkąd galony, zkąd chusty jedwabne?... A gdzie ona tej nocy była?... Gadzina jest i koniec!... Ja przysięgnę na to; wiem nawet, że on sam ten duszyhubnyk[26], ten projdyswit[27] przeklęty, jej kochanek powié to samo... Kryć się nie będzie, wstydu moskal z tego nie ma, co mu tam!...
Tu znowu zaczął go opanowywać dawny paroksyzm wściekłości; pięście zaciskał, zęby zagryzał i mówił urywanemi zdaniami:
— Powié!... Powié! Co jego to obchodzi? Pochwali się zwierz dziki, że ona już teraz jego, nie moja... Jego! Jego!... A, Bih mene, że jak psa zadławię! Jak robaka zadepczę!... Co mam żałować, on sam się przyzna.
Staremu wydało się, że wpadł w tej chwili na szczęśliwą myśl; nie przypuszczał nawet, żeby rotmistrz mógł potwierdzić plotki karczemne. — Jeżeli nawet to prawda — myślał — to zaprze się napewno, wstyd mieć musi.
— Słuchaj Hnat! — zaczął spokojnie — wiesz co zrób, pójdź sam do komandira, pokłoń mu się uczciwie i zapytaj: czy to prawda co ludzie plotą?... Powiedz mu, że to ciebie, sławie twojej gospodarskiej krzywdzi... Niech sam powié, co prawda... On carski dowódzca, brechni nie powié, bo oni na to przysięgają.
Hnat zastanowił się przez chwilę, niby się namyślał; zjadliwy uśmiech przemknął po jego zmizerowanej twarzy, wreszcie, hamując wewnętrzną wściekłość, odpowiedział:
— Posłucham was bat’ku, pójdę!... Ale, choć on powié, że to nieprawda, choć zełże, to ja prawdy dojdę — i śmierć go nie minie... Zaduszę!... Zaduszę, choćby był samym odnirałem[28]. Ja nie dla niego żonę brał i służbę wraża porzucił, i ze zgryzoty za służbą-drużbą, za końmi-orłami na pijaka się wykierował... Jak Bóg jest na niebie, tak zaduszę!
— No, no, później o tem pogadamy — zakonkludował stary, uśmiechając się żałośnie — a teraz odprowadzę cię do własnej chaty, aby cię gdzie znowu bies na drodze nie opętał, i poczekam pod chatą — ty sam pójdziesz do komandira.
Wyszli obadwaj i zwolna zbliżali się do Hnatowej chaty. Stary szedł z taką samą miną uroczystą i poważną, jaką miewał, gdy chodził w »swaty« lub z deputacyą do dworu. Hnat miał ruchy, to gorączkowe, to ospałe; bez przestanku coś szeptał do siebie i rękoma gestykulował; widocznie jednak tracił fantazyą w miarę zbliżania się stanowczej chwili. Wszedłszy na dziedziniec, ujrzał żołnierzy czyszczących konie w otwartej, pustej stodole; nie mogli swoim zwyczajem robić dziś tego na dworze, bo śnieg od rana pruszył i zadymka wzmagała się z każdą chwilą.
W drzwiach chaty stał inny już żołnierz, z dobytym pałaszem. Hnat podszedł do niego i pokornie zapytał: czy rotmistrz już wstał?... Zapytany odpowiedział mu potakującem skinieniem głowy i nie wdając się w rozmowę, zrobił miejsce i szablą wskazał drzwi. Hnat wszedł do izby, pokaszlując dla dodania sobie odwagi.
Rotmistrz siedział przy herbacie, paląc wonny turecki tytoń z przepysznej stambulki; wschodni jedwabny chałat[29] uwydatniał dokładnie herkulesowe kształty tego syna Marsa. Był sam w izbie, zadumany jakiś i znużony. Zobaczywszy Hnata koło drzwi, powstał leniwo z fotelu i zbliżywszy się doń zapytał:
— Czego chcesz?
Hnat milczał zrazu, odwaga opuściła go była zupełnie. Oficer przypatrywał mu się ciekawie chwil kilka, a potem niby przypomniawszy coś sobie, krzyknął doń odrazu gniewnym głosem:
— Ah, to ty łotrze tutejszy gospodarz; to o tobie meldował mi nocny szyldwach, że brewerye po nocach wyrabiasz... Chcesz, żebym cię kazał w kajdany okuć?... Chcesz?
— Wasze wysokorodie! — wyszeptał przestraszony Hnat drżącym głosem. — Ja nic... Ja tak sobie!... Przyszedłem tylko zapytać jaśnie pana: czy to prawda — czy to prawda, co ludzie mówią?
— Cóż ludzie mówią? — huknął groźnie oficer. — Powiedz tu zaraz, co ludzie mówią? A po nocach nie budź, bo...
— Co mówią?... co mówią? — bełkotał zdetonowany chłop. — Mówią paskudnie... Mówią, że moja żona — że Jeryna po nocach do was chodzi — że ona jest wasza gamratka... Tak oni mówią... Czy to prawda?
Rotmistrz słuchając tych urywanych, zwięzłości pozbawionych słów chłopa, rozśmiał się cynicznie:
— Cha! cha! cha!... Oh, głupi chłopie — zawołał — toś ty o tem nie wiedział!... Czyż nie wiedziałeś tego także, że już przez dwa miesiące karmię cię, poję, odziewam — za twoją żonę... To ona ci tego nie mówiła... Ha! ha! ha! Głupi chłop! Czyż krzywda ci się jaka dzieje? Ja... ja płacę dobrze, po książęcemu!
Hnat skamieniał w obec tych bezczelnych słów; z takim bezwstydem nie spotkał się nigdy w życiu, oślepiał go on, ubezwładniał wprost fizycznie. W miarę jednak cynicznych słów oficera, dawna wściekłość zaczęła go ogarniać; cały tłumiony dotychczas gniew, wściekłość ujarzmiona strachem, zazdrość gryząca pierś i serce wybuchnęły razem; buta i zuchwałość dawnego paniczowskiego faworyta odżyły. Wyprostował się, jak mógł i patrząc hardo na swego śmiertelnego wroga, zawołał głosem tak strasznym, że aż szkło w oknach zadygotało:
— Twoich pieniędzy nie brałem!... Pluć mi na twoje pieniądze!... Ty złodziej!... Po to was tu car, ojciec miłościwy posyła, żebyście nam żony kradli! A gdzie zakon?!... A gdzie prawo?!.. Sprawiedliwość gdzie?!... Ja pluję na ciebie psi synu!
Teraz przyszła kolej osłupienia na rotmistrza; w długich swoich pochodach, po całej, jak świat rozległej imperyi, na leżach zimowych w najdzikszych guberniach, miał stosunki bez przestanku z chłopami, takiego jednak nie spotkał nigdy.
Chłop tymczasem powtarzał jak opętany:
— Pluję na ciebie, pluję! Ty złodziej, złodziej!
Twarz rozwścieczonego rotmistrza mieniła się dziwnie, strasznie; żyły mu na skroniach nabrzmiały jak postronki, oczy płonęły, usta drżały jak w gorączce, lecz nie był w stanie nic wymówić, prócz urywanego.
— Won! won!
— Ty sam won! — wrzasnął Hnat i rzucił się nań z ostrym błyszczącym nożem, mierząc w pierś szeroką.
Tu zaszła nagle zmiana w wyrazie twarzy rotmistrza; usta mu drżeć przestały, oczy zamigotały jak u żbika, jednym skokiem, któregoby mu i tygrys był pozazdrościł, znalazł się tuż przy chłopie i schwyciwszy go za rękę, ścisnął tak silnie że wyostrzony nóż z głuchym brzękiem upadł na dębową podłogę. W temże samem mgnieniu oka drugą ręką uderzył osłupiałego Hnata w twarz tak silnie, że ten aż zatoczył się. Byłby runął o ziemię, ale wnet dłoń rotmistrza schwyciła go za piersi; potrząsł nim tak silnie, że aż Hnatowi oczy na wierzch wyszły z powiek, a potem rzucił nim jak wiązką słomy o ziemię.
Dzika wściekłość opanowała zwycięzcę; gniótł powalonego chłopa nogami, szarpał ostrogami, wydając przytem tylko jakieś ponure, niepowiązane dźwięki. Azyatycka, zwierzęca natura ozwała się w tym świetnym oficerze i starła mu z oblicza wszelkie ślady człowieczeństwa, cywilizacyi; Mogoł rozjuszony pastwił się nad pokonanym Europejczykiem. Małe, czarne oczy zwęziły się jeszcze bardziej i lśniły jak u rysia; z ust pięknych i delikatnych biała piana leciała kawałami — był pijany okrucieństwem. Wreszcie popchnąwszy nogami skatowanego, omdlałego chłopa do progu, drzwi otworzył i wyrzuciwszy bezwładne ciało do sieni, zawołał do szyldwacha:
— Hej wistawoj![30] Patrz na tego chłopa, żebym go już nigdy, nigdy nie zobaczył w życiu. Jeden drugiemu przy zmianie wart niech ten rozkaz powtarza. Rozumiesz!...
I zamknął z trzaskiem drzwi izby.
Zbity, obkrwawiony Hnat leżał w sieni martwy prawie.
Kilkanaście minut potrzebowali Andryj i kilku litościwszych żołnierzy na to, ażeby się zdecydować zabrać go z ziemi i zanieść do przeciwległego alkierza. Tam stary jego swat własnoręcznie poobmywał go z broczącej krwi i ułożył na łóżku. Chory nie przemówił jednak do nikogo ani słowa. Na troskliwe zapytania Andryja, jak się czuje, nawet gestem nie chciał odpowiadać. Odwrócił się twarzą do ściany i udawał że śpi.
Dłużej niż godzinę leżał w tym stanie. Stary usiadł obok na ławie i czuwał nad nim. Wreszcie wydało się Andruchowi, że nieszczęsny usnął naprawdę; powstał więc i udał się do wsi, dowiedzieć się: co się stało z Jeryną?
Wnet jednak po wyjściu Andrucha, Hnat podniósł się, usiadł na łóżku i począł się trwożliwie rozglądać po izbie; z wyraźnym niepokojem nadsłuchiwał, co się w sieniach dzieje. Po kilku chwilach z trudnością powstał z posłania i niepewnemi krokami obszedł kilka razy niewielką izbę. Ogień w oczach był mu już przygasł zupełnie, a wyraz niewolniczej rezygnacyi i podłego poddania się losowi zapanował bezspornie na zezwierzęconej pokaleczonej twarzy. Oglądając się ostrożnie na wszystkie strony, podniósł leżącą pod stołem siekierę i odbił nią wieko od żoninej skrzyni. Na samym wierzchu ujrzał tam blaszane pudełko, pełne rozmaitych pieniędzy; na samym wierzchu błyszczała duża sztuka złota — funt turecki, pod nim leżało kilkanaście banknotów rozmaitej wartości, a na samym spodzie kilkadziesiąt srebrnych monet, mniejszych i większych. Hnat nasamprzód wziął do ręki złotą monetę, przypatrywał się jej jakiś czas, uśmiechając się przytem szydersko, wreszcie schował ją do kieszeni w hajdawerach, i resztę pieniędzy wrzucił niedbale do chusteczki i wetknął je za pazuchę. Zrobiwszy to najspokojniej, wieko od skrzyni przymknął; odział się w nową opończę i wyszedłszy z alkierza, drzwi na kłódkę zamknął.
Z pokorną miną przeszedł obok przypatrujących mu się z pewnem politowaniem żołnierzy i dopiero znalazłszy się na ulicy, nasadził czapkę baranią na bakier, przybrał zawadyacką minę i począł nucić jakąś sprośną, pijacką piosnkę.
Zamieć na dobre już zaczynała szaleć; srożąc się zawzięcie, jakby pragnęła odrazu przyzwyczaić ludzi do nadchodzącej ostrej zimy. Na grobli spotkał Hnat kilkunastu parobków, którzy korzystając ze świątecznego dnia, zebrali się tłumnie na grobli i oczekując na jakąś »okazyą«, zabawiali się tymczasem płoszeniem, tłumnie na świeżo zamarzniętym stawie rozsiadających się kawek i gawronów. Czarne, żałobne ptactwo, płoszone rzucanemi śnieżkami, zrywało się kracząc złowrogo, a po chwili obsiadało znów gromadnie sąsiedni kawałek cienkiego lodu. Hnat przechodząc obok tej, tak wesoło zabawiającej się grupy, wziął w dłoń zwitek banknotów i pokazując go parobkom, wesołym głosem zawołał:
— Hej chłopcy, za mną!... Po co tam macie wrony straszyć! Dajcie im spokój, one za wojskiem z za Dunaju przyleciały, one kazionne, carskie, święte... Poniechajcie je... Chodźcie za mną!
Parobcy śmiać się zaczęli, kilku z nich zapytało ironicznie:
— Nie wiedzieć po co mamy iść za tobą? wódki nie zapłacisz?
Hnat jeszcze bardziej demonstracyjnie począł wymachiwać zwitkiem banknotów i wołał:
— Chodźcie, sprawię wam poczęstunek nie lada. Patrzcie, mam pieniędzy huk... Chodźcie do Abramka.
Nie potrzeba było powtarzać jeszcze raz propozycyi; parobcy ujrzawszy w ręku Hnata prawdziwe pieniądze, pociągnęli za nim całą gromadą. Tłum rósł z każdą chwilą, bo kogo spotkali po drodze, to Hnat zapraszał z sobą do Abramka. Jeden z weselszych zaczął śpiewać, za nim ryknęła cała kupa i tak głośno i buńczuczno doszli do karczmy.
We drzwi karczmy wszedł pierwszy Hnat i pokazawszy żydowi trzymany w dłoni zwitek banknotów, zawołał doń rozkazująco:
— Żydzie, dawaj nam wódki!... Dawaj dla wszystkich odrazu, całą baryłkę na stół staw!... Mam czem płacić! Ho, mam!... Oh! ja szczęśliwy człowiek, jak ptak boży, ani sieję, ani orzę, a pieniądze mam... Hołubka moja, zazula stara się na mnie, żeby było na wódkę... i dla mnie... i dla was... żydzie lej!
Abramko ujrzawszy tak wiele pieniędzy u Hnata, zwijał się koło niego na palcach; wszystkie rozkazy Hnatowe były w ten moment spełnione, za chwilę baryłka z wódką stała na stole, a duże kruczkowe kieliszki, wychylane duszkiem, poszły kolejką. Pijatyka odrazu rozpoczęła się straszna. Żyd tylko ręce zacierał, bo z doświadczenia wiedział, że gdy się wszyscy popiją, to z łatwością zagarnie wszystkie pieniądze, jakie miał Hnat przy sobie, a wprawnem okiem porachował odrazu, że musiało ich być kilkadziesiąt rubli.
Hnat wypił jednę, drugą lampkę milcząc; dopiero napełniwszy trzecią, podniósł ją wysoko w górę i śmiejąc się sucho, nerwowo, przemówił:
— Hej! Chłopcy wypijmy za zdrowie naszego komandira.
Wszyscy wybuchnęli homerycznym śmiechem i wołali:
— Niech nam żyje komandir, przyjaciel Hnata!...
— Cicho, czekajcie! — wrzasnął Hnat tak głośno, że wszystkich przygłuszył. — A wiecie wy, jaki on maładiec!... Mocny nasz car, kiedy ma takich oficyrów... Chciałem się ja z wrażym synem rotmistrem popróbować, a on mnie jak wróbla podniósł i do ziemi rzucił.
— A myż ci nie mówili, żebyś go poniechał, nie zaczepiał — wołali chórem parobcy.
— Niech czart sam się z nim próbuje! — bełkotał coraz niewyraźniej pijany już Hnat. — Oh, ja z nim wojować nie chcę... Niech bierze sobie żonę, czart z nim... Drugąbym mu jeszcze dał, żebym miał... Niechby tylko wrażyj syn pieniędzy nie żałował... To jego prawo; on gosudarski[31] dowódzca, a my raby[32] i psy jego.
I śmiał się dziko, złowrogo, a za nim pijani jak noc chłopi. Przestał mówić, wszyscy naraz gwarzyć i radzić mu poczęli:
— Przestrzegaliśmy cię, przestrzegali, komandira nie zaczepiaj.
— Co ci tam żona, chłopu nie pierwszyzna...
— Tfu! także jest czego żałować! Ot za to mało ci kości nie połamał...
— Tu nie ma nic dziwnego — wołał głośniej od innych jakiś filozof-psycholog wiejski — że Jeryna woli jego niż ciebie... Abo ty nie wiesz, co babie potrzeba?... Ty mały z rodu, a pochyliłeś się jeszcze od roboty i wódki, a on rosły jak topola w pańskim sadzie; twarz ma białą i rumianą, a oczy czarne, sokole... One wszystkie za tem giną.
— Niech giną, niech giną! — szeptał sam do siebie pijany już Hnat — mnie już wszystko jedno... Żeby mi tylko grosz jaki za to dał... Widać tak już sądzone było; nie mnie na nim swej krzywdy dochodzić... Niech nas Bóg sądzi!
Głowę opuszczał coraz niżej; czuł, że obłęd jakiś chwytać go zaczyna, że w oczach mu się przedmioty dwoiły, troiły; myślał, że na to jedyne lekarstwo — wódka.
— Hej, żydzie dajno haraku! — zawołał bezsilnym już głosem i wychylił duszkiem spory kielich dziwnej mieszaniny czerwonawego koloru.
Pili i gwarzyli aż do późnego wieczora; niektórzy się kłócić zaczęli, inni mniej nałogowi do domu uciekali przed zupełną utratą przytomności. Abramko wyprawiał wszystkich co rychlej; chodziło mu bowiem o zabranie pieniędzy Hnatowi. Gdy mrok zapanował, pozostał tylko sam Hnat w szynkowej izbie. Abramko z nim w bardzo krótki sposób zakończył rachunki, poprostu zabrał cały plik banknotów i schował go z najzimniejszą krwią do szuflady za szynkfasem. Pijanego chłopa odsunął pod ławę, a sam zaczął szeptać szabasowe modlitwy.
Już było zupełnie ciemno, tylko nędzna łojówka rzucała skąpe i przyćmione światło na brudną szynkownią, gdy Hnat powrócił do jakiejtakiej świadomości. Usiadł na ziemi i począł się dotykać rękoma głowy i nóg; czuł, że coś nadzwyczajnego się z nim dzieje. Nagle obłąkane oczy w słup mu stanęły, piana ukazała mu się na ustach, a rękoma począł wykonywać jakieś dziwaczne ruchy, niby odpychał się przed jakiemiś widziadłami, które go ze wszech stron napastowały. Wreszcie drżąc całem ciałem niby w napadzie wielkiej choroby i dzwoniąc zębami, począł wskazywać w jeden kąt izby po za szynkwasem, przytem wrzeszczał przeraźliwie:
— Hej, ratujcie, dobrzy ludzie, ratujcie!... Patrzcie, czart po moją duszę przyszedł... Ot, tam, tam... Patrzcie, ogonem wywija, język czerwony wywiesił... Ratujcie, ratujcie!
Żyd przerażony podbiegł do niego, z ziemi go podniósł i popychając ku drzwiom przekonywująco mówił:
— Co ci się stało, pijaku? Czego wrzeszczysz, gałganie? Tu niema żadnego djabła, to moja córka Hesia tam siedzi. Idź! Idź sobie do domu, dość tego pijaństwa, a to jeszcze się szelma na śmierć zaleje i śledztwo mi sprowadzi.
Hnat zrazu opierał się bezsilnie, wreszcie rzekł przyzwalająco:
— Pójdę już, pójdę, do żony, do hołubki, ale zmiłuj się Abramku, daj mi jeszcze kieliszek wódki, bo tak mi w gardle zaschło, że do domu nie dojdę.
I trzymał się jego ręki, patrząc wokoło błędnym wzrokiem.
Żyd skinął na żonę, ta podała chłopu spory kielich spirytusu. W chwili, gdy go Hnat wychylił, Abramko przy pomocy dwóch żydów furmanów, którzy na nocleg zajechali, wypchnął Hnata na ulicę i drzwi za nim mocno zatarasował.
Wypchnięty z karczmy Hnat, zatoczył się i upadł w śnieżną zaspę.
Zamieć dochodziła już do zenitu swej srogości; świst wiatru północnego łączył się z przeraźliwym brzękiem drutów telegraficznych i sprawiał straszną — piekielną muzykę.
Zimno okrutne przejęło odrazu pijanego chłopa i obudziło w nim instynkt zachowawczy; powstał, otulił się opończą i zaczął stawiać niepewne, chwiejne kroki. Czuł, że skryć się musi, nie był jednak w stanie zebrać zmysłów o tyle, ażeby przebić się przez wygon do grobli i pierwszych chat; zamiast skierować się przeciw wiatru ku wsi, zwrócił się z wiatrem i ruszył przez zawiany śniegiem kołowrot — w pole. Szedł tak kilka minut, nie zdając sobie z tego sprawy — dokąd dąży; postępował od słupa telegraficznego — do słupa. Wicher i zimno straszliwe przyprowadzały go coraz bardziej do przytomności; nagle zapakowawszy się w zaspę, zszedł z traktu i stracił z oczu przewodnie słupy. Brnął więc jakiś czas na oślep w śniegu, aż znalazł drobny nieznaczny śladzik, którym dzień przedtem dworscy parobcy wozili nawóz w pole. Postępując tą drożyną, doszedł wkrótce do miejsca, gdzie ona znikała zupełnie. Tu ogarnął go strach śmiertelny; zdolność oryentowania się opuściła go całkiem; zaczął kręcić się w kółko, znajdując zawsze swe własne ślady, które brał za odszukaną drogę do wsi.
Ostatnim wysiłkiem woli wyszedł wreszcie z zaczarowanego, błędnego koła, zrobił kilkanaście kroków wprost przed siebie, lecz zawsze z wiatrem, nagle potknął się o coś twardego i runął całym ciężarem bezwładnego, osłabionego ciała na spotkany przedmiot. Była to bryła zamarzniętego nawozu w pole wywieziona. Okrutne zimno w połączeniu z przestrachem panicznym i resztkami odurzenia alkoholicznego odbierały mu władzę w członkach, tłumiły przytomność. Nawet nie próbował iść dalej.
Rozciągnięty na bryle pokrytej śniegiem, otulił się starannie opończą i patrzył bezdusznemi, szklistemi oczyma, w przestwór, w dal. Wicher porywał całe tumany sypkiego, puszystego śniegu i gnał naprzód, kłębił dziwacznie, rozrywał i miotał niemi na wszystkie strony. Śnieg pędzony wichrem zatrzymywał się na każdym, zaporę mi tworzącym, przedmiocie. Wkrótce też cała niższa część ciała nieszczęsnego Hnata była pokryta warstwą drobnego puszystego śniegu.
Otulał się on coraz staranniej i patrzał przed siebie, zwróciwszy oczy na północ.
Czasami, przez krótką chwilkę spokoju, zamigotały mu gwiazdy z po za białego tumanu, blade jednak dziś one były, tak smutnie i trupio patrzyły. Wnet jednak znowu huragan się wzmagał piekielny, wyjący, ohydny. Krzepnącego już zwolna Hnata halucynacye jakieś opanowywać zaczynały; chorobliwa wyobraźnia dzikie widziadła mu przed oczy podsuwała. Zdawało mu się, że jakiś olbrzym północny na tumanie tym zbliża się powietrzem ku niemu, z długą mleczną brodą, w białej futrzanej czapce, a na ramieniu tego olbrzyma zawisła piękna niewiasta. Zerwał się — popatrzył — to ona, to Jeryna, jego niewierna żona w objęciach białego cara...
Tuman przeszedł, lecz pozostawił w stygnącym mózgu przypomnienie — hańby, wstydu i niedoli. Bolesne to wrażenie, niby prąd galwaniczny, wstrząsnęło nim na chwilę; chciał iść znowu, ratować się — sił mu zabrakło — upadł powtórnie.
Oddychał coraz trudniej; głowę opuścił. Wspomnienia całą gromadą cisnęły mu się do mózgu. Szeptał sam do siebie:
— Panicza nie chciała... Sam słyszałem... Mówiła, że mnie jednego miłuje... A teraz... Co?
I wydostał, ostatnim wysiłkiem, sztukę złota, wybitą nad Bosforem; została mu ona, bo żyd jej nie był znalazł. Bezsilną ręką podniósł błyszczącą, nową monetę do zamglonych oczu, przypatrywał się jej żałośnie i szeptał dalej:
— A teraz, teraz, za tę blaszkę świecącą mnie zdradziła!... Na hańbę wydała!... Panicza nie chciała, a dziś do oficyra chodzi.
Głos mu zamierał już zupełnie.
Nagle usłyszał straszliwy szum i gwizd i zgrzyt jakiś odległy. I wydało się biedakowi, że słyszy tentent podków, brzęk szabel i dźwięk ostróg, że cała masa piekielnej jakiejś kawaleryi — jego wrogów — sadzi nań ze wściekłym impetem.
Szał przedśmiertny go opanował; cała groza własnej krzywdy stanęła mu znowu jasno przed oczyma — zapragnął zemsty... Zacisnął sztukę złota w pięści i wzniósł ją wysoko ponad głowę. Drgnął konwulsyjnie i podniósł się jeszcze raz całem ciałem z białego, zimnego całunu. Stawał do walki śmiertelnej, ze słowem groźby, z przekleństwem na ustach.
— Chodźcie tu, chodźcie! — wołał — nie boję się was. Krwi się waszej napiję, a potem zginę. — Lecz na dusze wasze, na dusze dzieci waszych, śmierć i krzywda moja spadnie... Bądźcie przeklęci!... Przepadnijcie!... Na pohybel wam złodziejom, podlcom, rabusiom!... Żeby ziemia święta gorzała pod wami!
I runął po ostatnich słowach.
Tuman przeszedł po nad nim, a konającemu się zdawało, że ginie tratowany końmi, kłuty lancami, sieczony szablami. Konwulsyjnie cisnął złoto w dłoni, w tej błogiej ułudzie, że dusi wroga śmiertelnego za gardło.
Runął i skonał.
A tylko w ostatniej już chwili żywota, zdało mu się, że na wyiskrzonym dziwnie firmamencie, anielska, świetlana postać się zjawiła, odziana w brylantową, gwiaździstą szatę. Postać ta wyciągnęła doń rękę, chcąc go podnieść ku sobie. Było to wspomnienie szczęśliwego dzieciństwa... To świętej pamięci dziedziczka, opiekunka młodości, zjawiła się na niebie w ostatniej chwili, by sierocie śmierć osłodzić.
Tuman przeszedł i obsypał trupa cichym, białym, śnieżnym całunem. Skonał — tylko dłoń zacisnęła silniej błyszczące złoto — zapłatę hańby.
∗
∗ ∗ |
Po nocy strasznej zajaśniał pogodny, wspaniały poranek. Mróz wzmagał się z każdą chwilą. Purpurowe, skostniałe, wszelkiego ciepła pozbawione słońce zaiskrzyło się na szafirowym, czystym nieboskłonie, łamiące swe bezsilne, martwe promienie w kryształach świeżo spadłego śniegu.
Szerokie pola, grubą warstwą tego białego puchu okryte, nie przedstawiały żadnego oporu dla strudzonego oka. Za wsią tylko, opodal od drogi, śnieg pookrywał był szeregi brył nawozu, zmieniając to pole w jakiś fantastyczny cmentarz z śnieżnych mogił złożony.
I zaiste był to cmentarz prawdziwy, bo z mogiły jednej sterczała martwa, skostniała, zaciśnięta pięść, wzniesiona do góry, na północ zwrócona, niby grożąca komuś zemstą... Z pomiędzy zaciśniętych kurczowo palców świeciło złoto — wązki rąbek funta tureckiego.
Nagle ciszę grobową przerwano. Zaszumiało coś w powietrzu; szelest jakiś złowrogi rozległ się po przestworzu. To kruk czarny, ponury, z południa nadleciał żeru szukać, wahał się w powietrzu. Wreszcie ujrzał sterczącą rękę, a w niej blask metalu. Zawisł nad nią w błękicie i zwolna ku niej spuszczać się zaczął.
Usiadł na śniegu obok i zaczął potężnym dzióbem rozrywać skrzepłe palce. Nie mógł, a pragnął je posiąść, bo poznał to złoto, bo widział go już raz, ale hen tam daleko na Bałkańskich szczytach, tamże było ono w dłoni trupa, lecz ludzie chciwi prędzej je wydarli. Pracował teraz zażarcie, lecz napróżno — skostniała, zamarzła dłoń, silnie dzierżyła — cenę swej hańby, przyczynę śmierci.
Uniósł się więc gniewem ptak złowrogi. Pochylił głowę na piersi i zakrakał żałobnie, grobowo.
Głos ptaka rozchodził się daleko po białych równinach; odbił się o rozśnieżone dachy chat Hołczynieckich, a później wzniósł się w górę i rozlegał się kręgami hen daleko od Karpat wysokich, po Dniepr szeroki. Płynął po nad mogiły liczne i płynął żałośnie.
I mogło się było zdawać, że rozmaszały przekleństwa zmarłego chłopa, że unosząca się po nad trupem dusza przemówiła głosem żałobnego ptaka.
Kto i kiedy głos ten usłyszy?
- ↑ Korowaj, wielka bułka pszenna, pieczona na wesela.
- ↑ Czesnyj, uczciwy (z rosyjskiego).
- ↑ hołubić, pieścić.
- ↑ tabelny dzień, carskie święto.
- ↑ maładiecki, tęgi, dziarski.
- ↑ żuryty sia, troskać się, martwić się.
- ↑ smereka, świerk.
- ↑ zoreńka, gwiazda.
- ↑ nedbałycia, niedbalec.
- ↑ Zaklęcie ludowe, pogańskie jeszcze.
- ↑ nelub, niemiły.
- ↑ naczalstwo, oficerowie.
- ↑ zapiewało, kierujący śpiewakami.
- ↑ kukła, lalka.
- ↑ Jaka piękna!
- ↑ komandir, komendant.
- ↑ kazionny, rządowy.
- ↑ czesna, porządna.
- ↑ brechnia, kłamstwo.
- ↑ worożka, wróżka, czarownica.
- ↑ zawołoka, włóczęga, obcy przybysz.
- ↑ Ty po co?
- ↑ Paszoł won! pójdź precz! Najzwyczajniejszy rosyjski wykrzyknik.
- ↑ W ten moment.
- ↑ etap, stacya więzienna, gdzie nocuje deportowani.
- ↑ duszyhubnyk, ten co duszę gubi, czart, zły duch.
- ↑ projdyswit, włóczęga.
- ↑ odnirał, jenerał.
- ↑ chałat, rodzaj wschodniego szlafroku.
- ↑ wistawoj, ordynans.
- ↑ gosudarski, cesarski.
- ↑ rab, sługa, niewolnik.