Hordubal/Księga pierwsza/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hordubal |
Wydawca | "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza |
Data wyd. | 1948 |
Druk | "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Tytuł orygin. | Hordubal |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Schlał się tej nocy Manya, jak zwierzę się schlał. Nie tutaj w Krywej, ale aż hen w Tolczemeszu, u Żyda, pobił się z parobkami i podobno nawet nożami się pokłuli. Któż go tam wie! Powrócił dopiero nad ranem, spuchnięty i pobity, a teraz wysypia się w stajni. Należałoby konie napoić, myśli Juraj, ale nie będę ci się mieszał do twoich rzeczy. Skoro nie wolno odzywać się do koni, niech będzie i tak. Sam się o nie kłopocz. A Polana — jak cień. Lepiej nie patrzeć na nią. Takie to sprawy — chmurzy się Hordubal. Cóż robić?
A gorąco, gorąco, jak przed burzą. Muchy dokuczają, co za ohydny dzień! Juraj wlecze się do ogrodu za stodołą. Ale i tu jest jakoś dziwnie. Co to jest? Pokrzywy aż duszą i na co tu tyle skorup? Niechlujstwo cygańskie... Polana jak cień. Siedzi gdzieś w komorze i nic. No, Bóg z tobą, ale wiesz, ciężko tu człowiekowi. Spochmurniały Hordubal drapie się uważnie po wilgotnej potylicy. Burza będzie na pewno, powinien by Szczepan zawieźć siano do domu — —
Hordubal przełazi przez płot i obchodzi wioskę od tyłu, żeby rozejrzeć się po niebie, co i jak. Wieś widziana od tyłu podobna jest do stołu, gdy się nań patrzy od podłogi: nic, tylko szorstkie drzewo i wręby. I jest jakoś tak, jakby cię nikt nie widział, jakbyś się z całym światem bawił w chowankę. Tylko płoty i łopuch, kapusta poogryzana przez liszki, a tam jakieś śmietnisko, szalej, blekot i Cyganie, cygańskie lepianki za wsią... Juraj przystaje i waha się: miły Boże, gdzie też ja tu zaszedłem! Polana jest sama, Szczepan leży nieprzytomny w stajni. Hordubal poczuł kołatanie serca. Do diabła z Cyganichą! Akurat tu się rozsiadła i iska Cyganię.
— A czego tobie, panie? — skrzeczy Cyganka.
— Cyganko, Cyganko — drętwieje Juraj — umiałabyś ty ugotować napój miłosny?
— Czemużby nie? — śmieje się Cyganka. — A co mi dasz?
— Dolara, amerykańskiego dolara — wyrwało się Hordubalowi. — Dwa dolary — —
— Ech, ty, drański chłopie! — krzyczy Cyganka. — Za dwa dolary, powiedzmy, nawet psa nie sparzysz, za dwa dolary, powiedzmy, nawet krowy nie zaczarujesz — —
— Dziesięć dolarów — szepcze wzburzony Hordubal — dziesięć, Cyganko!
Cyganka uspokoiła się od razu. — Dawaj! — powiada i wyciąga brudną łapę.
Jurajowi trzęsą się palce od gorączkowego grzebania w pieniądzach. — Ale zrób dobre czary, Cyganko, nie na jedną noc, nie na miesiąc i na rok. — Żeby serce zmiękło, żeby się język rozwiązał, żeby mnie mile widziała — —
— Hej — przyświadcza mrukiem Cyganka. — Ilko, roznieć ogień!
Grzebie w worku, ręce ma pomarszczone i suche jak ptasie szpony. Ach, cóż za wstyd! Niebo się chmurzy, będzie burza. Śpiesz się, Cyganko, a żywo — Widzisz, widzisz, Polano, coś ze mnie zrobiła!
Cyganka mruczy i rzuca do kociołka po szczypcie czegoś wyjmowanego z worka. Czuć to obrzydliwie, a Cyganka ciągle coś mruczy, potrząsa głową i czaruje szponami. Okropne to jest dla Juraja, chciałby się zapaść w ziemię. To dla ciebie, Polano! Tylko ty, tylko ty! Och, jakiż grzech!
Juraj biegnie do domu, niesie czary i biegnie, będzie burza. W ślad za krową, zwożącą plony z pola, za dreptaniem biegnącego dziecka podnosi się kurz. Spocony Hordubal otwiera furtkę ogrodu i musi przystanąć, oprzeć się o płot. To dla ciebie, Polano. I nagle ze stajni wybiega trzylatek, staje, rży i szybko pędzi ku wrotom.
— O-o-o! — krzyczy Juraj i podnosi przeciwko niemu ramiona. Z domu wybiega Polana.
Koń staje na zadnich nogach, obraca się, pędzi przez podwórko z piersią wypiętą i schylonym zadem, kopiąc kopytam i ziemię.
I Bóg wie, skąd się raptem wzięła Hafia, biegnie przez podwórko ku matce, piszczy ze zgrozy i pada. Krzyknęła Polana, ryknął Hordubal. Och, nogi zdrętwiałe! Czyż nie zdołam skoczyć? A tu znowu biegnie Manya, białe rękawy wiewają na wietrze, koń stanął dęba, a w jego grzywie wisi chłop. Koń szarpie nim, ech, nie strząśniesz go, koniu, wpił się w twą szyję jak dziki kot. Koń odskakuje, podrzuca łbem i zadem na przemian. Bęc! Manya leci ku ziemi, ale trzyma się grzywy, klęczy i ciągnie konia ku ziemi. I teraz dopiero rozwiązały się nogi Hordubala, więc biegnie po Hafię. Koń wlecze Manyę przez podwórko, ale Szczepan opiera się piętami i ciągnie go za grzywę. Hordubal przyciska dziecko do piersi i chciałby je zanieść w miejsce bezpieczne, ale zapomina o wszystkim dla widoku, jaki ma przed sobą w człowieku i zwierzęciu. Polana z rękoma na sercu patrzy — — Nagle Manya zaśmiał się przejmującym uśmiechem, zarżał jak koń i w chyżych podskokach odprowadza chrapiącego ogiera do stajni.
— Na, weź dziecko — mówi Hordubal, ale Polana nie słyszy. — Polano! Słyszysz! Polano!
Po raz pierwszy Juraj kładzie jej rękę na ramieniu. — Polano! Hafia! — Podniosła oczy. Ach, czyś ty miała kiedy takie oczy, czy oddychałaś kiedykolwiek w taki sposób, z usty otwartymi? Jak wypiękniałaś nagle! Ale wnetże to zgasło.
— Nic jej się nie stało — mruczy i odnosi szlochające dziecko do domu.
Ze stajni wychodzi Manya, rękawem ociera krew z nosa, spluwa krwią. — Już dobrze — powiada.
— Pójdź — mówi Hordubal — pójdź, Szczepanie, napompuję ci wody na głowę.
Szczepan prycha z rozkoszą pod strumieniem wody i wesoło, rozrzutnie rozpryskuje wodę na wszystkie strony. — Dobre było, co? — mówi z ożywieniem. — Rozpalił się ogierek, gospodarzu, i dlatego zdziczał raptem. — Manya wyszczerza zęby, mokry i ze zwichrzonym czubem. — Hej, jaki to ogier będzie!
Juraj chciałby rzec Szczepanowi, że zuch z niego, że dobrze konika wziął za łeb, ale między chłopami takich rzeczy się nie mówi. — Będzie burza — mruknął i powlókł się za stodołę. Na południu niebo jest czarne, złe są burze nadciągające z nizin. Ogierek się rozpalił i dziwna rzecz, że niemoc człekowi nogi odejmie, tak iż nawet dziecku na pomoc skoczyć nie może. Pewnie już jestem stary, Polano, czy co... Dziwna rzecz: nogi zdrętwieją, jak oczarowane.
Boże wielki, jakie czarne chmury! Już grzmi. Cyganka robi swoje czary i patrzcież, ogierek się rozpala, a ja nie potrafię skoczyć i złapać konia za grzywę, nie — tylko drętwieję i gapię się. Ja nie skoczę, ale Szczepan skoczy. Czemuż by nie skoczył, gdy jest młody? Ach, Polano, Polano, czemu tak patrzyłaś, czemu tak wypiękniałaś?
A burza tuż! Burza jak koń oszalały: kopytami krzesze iskry i rży. Już ty nie skoczysz, by złapać konia za grzywę! Nogi nie pytają i same się wahają. Nie skoczysz z jasnym okrzykiem, ale Szczepan owszem. Tfy! Wstrętne są czary cygańskie, że aż ogierek się rozpala i takie różne rzeczy się stają. A tobie się zdaje, że to Polana. To czemu ty sam nie skoczyłeś ku koniowi? Patrzyłaby Polana z rękoma na sercu i z oczyma — jak nigdy.
Juraj mruga i nawet nie czuje na karku ciepłych kropel deszczu. Niebo się rozrywa, słychać grzmoty i łoskot, Hordubal żegna się automatycznie i nie może ustać na miejscu. Jeszcze nie pójdzie, naprzód trzeba wylać między pokrzywy czary Cyganki. A potem szybko pod strzechę drwalni i patrzeć, jak szaleje burza.