Hordubal/Księga pierwsza/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hordubal |
Wydawca | "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza |
Data wyd. | 1948 |
Druk | "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Tytuł orygin. | Hordubal |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Hordubal siedzi w karczmie i cieszy się. Chwała Bogu, dzisiaj jest tu huczno. Michalczuk jest i Warwaryn, Poderejczuk Michajłów, Herpak zwany Kobyłą, Fedelesz Michał i Fedelesz Gejza, Fediuk Hryc, Aleksa Hryhoryj i Dodja, gajowy. Sami sąsiedzi, a wszyscy radzą, jak wystrzelać dzikie świnie, które robią szkody po polach. Hryhoryj jest właścicielem skały pod Menczulem, byłoby dobrze pogadać z nim zręcznie i okolicznie, że trzeba naprawić drogę na pole i że potrzeba na to kamienia. Ba, zasępił się Hordubal, przecie już nie mam pola! Spochmurniał od tej myśli. Nie mam gruntu, więc mnie te wasze dzikie świnie nic nie obchodzą! Niech sobie sami z nimi wojują. A ja — nawet już między nich nie należę — boczy się Hordubal. Kłopoczcie się sami, ja mam własne kłopoty.
Chłopi naradzają się tymczasem, kiedy, jak i skąd wyruszyć. Juraj popija pomału i myśli o swoim. Tylko brwi podniosła i do domu! Dobrze, Polano. Kiedyś może ty będziesz chciała zacząć, że tak albo owak, Juraju. A ja podniosę brwi do góry i pójdę do karczmy. Żebyś i ty wiedziała, jak to smakuje. Cóż to, ja mam pysk parszywy i kaprawe oczy, albo taką straszną gębę jak żebrak Laslo? No tak, jestem stary i wszędzie powżerał mi się węgiel. Gnaciasty jestem i prócz gnatów niczego już we mnie nie ma. Zgięty mam grzbiet, bo w majnie trzeba było łazić na czworakach. Twarde łapy, twarde kolana — gdybyś ty wiedziała, w jakich dziurach trzeba było wykuwać węgiel! Jeszcze dzisiaj spluwam przy kaszlu czarny pył węglowy, Polano. Juścić niewiele ze mnie zostało, co mogłoby ci się podobać. Ale potrafię, duszko, dobrze pracować. Zobaczysz sama — — —
— Hej, ty, Amerykanin — śmieje się kpiarsko Fedelesz Gejza — czemu się wcale nie pokazujesz? Cóż, przyszedłeś poczęstować sąsiadów?
Hordubal kiwa głową. — Przyszedłem, przyszedłem, ale częstować będę po amerykańsku. Podajcie Gejzie szklankę wody! A jeśli ci mało, Gejzo, każ sobie dać całe wiadro. Przynajmniej twarz sobie obmyjesz.
— A tobie co do mojej twarzy? — śmieje się Gejza — Byle się podobała mojej żonie.
Juraj się boczy. Co mnie obchodzi twoja żona! Patrzcie go, poczęstunku mu się zachciewa! Cóż? Poczęstowałbym. Bóg świadkiem, sąsiedzi, rad bym z wami pić, trzymać się z wami za szyję i śpiewać tak, ażby się z uciechy oczy zamykały. Ale mam dolary na inne rzeczy. Taką dobrą mam myśl, sąsiedzi moi, myśl amerykańską. No, zaczekajcie, zobaczycie, gdy zacznę łamać kamień. Patrzcie go, Hordubala, zwariował, czy co? Małoż tu rośnie kamienia? A potem sami powiedzą: widzicie, Amerykanin i ze skały potrafi nadoić śmietany.
Fedelesz Michał zaczyna śpiewać, inni wtórują. Hej, dobrze jest człowiekowi posiedzieć między chłopami! Jak dawno już nie słyszałem takiego śpiewania — ile to już czasu. — — — Juraj otwiera oczy i półgłosem wtóruje: dana, dadana, oj dana... I nagle, diabli wiedzą, jak to się stało, rozśpiewał się Hordubal na cały głos i pieje, kiwając się w takt całym ciałem.
— Hej, ty tam! — krzyczy Fedelesz Gejza. — Kto z nami nie pije, niech z nami nie śpiewa! Śpiewaj sobie w domu, Hordubalu!
— Albo tu poślij Szczepana — wtrącił swoje trzy grosze Jura Fediuk. — Śpiewa podobno lepiej od ciebie.
Hordubal dźwiga się, wysoki, srogi, pod sam strop głową sięga. — No, śpiewaj sobie, Gejzo — powiada łagodnie. — Ja już i tak chciałem pójść do domu.
— Po co ci tak śpieszyć do domu — pokpiwa sobie Fedelesz Michał. — Masz tam przecie parobka.
— Wielki pan — cedzi Gejza przez zęby. — Parobka wziął do żony.
Hordubal odwrócił się gwałtownie. — O kim ty? — syknął. — O kim ty, Gejzo?
Gejza kołysze się wyzywająco na rozstawionych nogach. — O kim? Jest tu tylko jeden taki gazda.
Chłopi wstają. — Daj mu spokój, Gejzo! — przymawia Warwaryn. Ktoś ujmuje Juraja przyjaźnie za ramię i ciągnie go na dwór.
Wyrwał się Hordubal i do Fedelesza! Staje przed nim, nos przy nosie.
— O kim ty? — mówi głosem zachrypłym.
— Taki fujara jest tylko jeden — powtarza Fedelesz Gejza i nagle, jakby świsnął biczem, dodaje: — ale kurew takich, jak Polana, jest więcej.
— Chodź ze mną — mówi zachrypły Hordubal i śród stłoczonych chłopów toruje sobie drogę ku wyjściu. Gejza za nim, a w kieszeni otwiera nóż. Baczność, Hordubalu, pilnuj pleców! Ale Hordubal nic, pcha się ku drzwiom, a Gejza za nim, ściskając w garści nóż tak mocno, aż mu się dłoń poci.
Wszyscy tłoczą się w drzwiach, Juraj odwraca się do Fedelesza. — Ty — mruczy groźnie, — chodź no tutaj!
Gejza trzyma rękę z nożem za plecami i gotuje się do skoku, ale Hordubal, ramionami, jak drągi u żurawia, chwyta go wpół, nie oglądając się na jego ręce, podnosi go, wywija nim młynka i ciska go na ziemię. Gejza zrywa się na nogi i syczy z wściekłości. Znowu podnosi go Hordubal do góry i ciska nim o ziemię, jakby nim ubijał bruk. Nagle kolana Gejzy uginają się, chłop leci na ziemię i bęc! uderza głową o jakiś ceber. Leży teraz, nie rusza się i wygląda, jakby był kupą szmat.
Hordubal sapie i oczyma nabiegłymi krwią rozgląda się po ludziach. — Nie wiedziałem — tłumaczy się — że tu jest ceber.
W tem dostał sztachetą w głowę, i jeszcze, i jeszcze. Dwóch, trzech, czterech ludzi w milczeniu tłucze Hordubala po głowie, aż dudni. — Precz ode mnie! — ryczy Hordubal i po ciemku wymachuje rękoma, uderza w czyjś nos, pada na ziemię i próbuje wstać. — Biją się! — wrzeszczy ktoś. Hordubal wstaje, ale wstać nie może, dźwiga się pod uderzeniami i stęka. Znowu się podnosi i próbuje stanąć na nogach.
— Co wy tutaj!? — słychać prędki, zadyszany głos i chlast, chlast, bykowcem po łbach! Prosto w skotłowany tłum. Ktoś ryknął z wściekłości. Baczność, noże! Wasyl Gerycz Wasylów dyszy potężnie i potrząsa bykowcem nad ciałem Hordubala. Juraj próbuje wstać — I precz mi stąd! — krzyczy starosta, chlaszcząc bykowcem, Hej, żebyś ty nie był starostą! Ale co tam starosta! Wasyl Gerycz Wasylów to zabijaka przesławny. Już i baby odważają się wyjść na ulicę i z rękami założonymi spoglądają ku karczmie.
Juraj Hordubal chce wstać, ale głowa jego leży na kolanach Wasyla i ktoś obmywa mu twarz. A, to Pjosa. — To nie była uczciwa bitwa, Wasylu — mruczy Amerykanin. — Napadli od tyłu i dwaj przeciwko jednemu. — —
— Ech, ty Juraju, sześciu ich było łobuzów i wszyscy ze sztachetami z płotu. Twardy masz łeb, że ci nie pękł. — No, a Gejza? — Kłopocze się Juraj.
— Gejza ma dość tymczasem. Zanieśli go do domu — rzecze starosta.
Juraj odetchnął z zadowoleniem. — Będzie trzymał język za zębami, pieski syn — mruczy i próbuje wstać. No, chwała Bogu, już jest dobrze. Już stoi, ale trzyma się za głowę. — Czego oni chcą ode mnie? — dziwi się. — Pójdź jeszcze pić, Wasylu. Nie dali mi śpiewać, gałgany!
— Idź do domu, Juro, — przygaduje mu starosta. — Odprowadzę cię, bo mogli się tu gdzie zaczaić na ciebie.
— Ja się ich bać nie będę — stawia się Hordubal i zataczając się, idzie do domu. Nie, nie jestem pijany, Polano, ale pobili mnie w karczmie. Za co mnie pobili? E, tak sobie, duszko, z uciechy, żartem mierzyliśmy się siłą z Fedeleszem Gejzą.
— A wiesz ty, Wasylu — opowiada Juraj z jakimś wesołym ożywieniem — i w Ameryce miałem taką walkę. Rzucił się na minie jeden majner z młotem. Niemiec był, zdaje się, ale ci inni odebrali mu młot i otoczyli nas kołem, a teraz bij się jeden z drugim gołymi rękoma. Ej, Wasylu, dostałem ja wtedy zdrowo po łbie, ale Niemca zmogłem. I nikt się nam w to nie mieszał.
— Ty, Juraju — z wielką powagą mówi Gerycz — nie chadzaj tu teraz do karczmy, bo znowu będzie bijatyka.
— Czemu? — dziwi się Hordubal. — Przecie ja im w drogę nie wchodzę.
— No tak — wymijająco mówi starosta — ale z kimś się muszą zawsze pobić. Idź spać, Juraju, a jutro — odpraw tego parobka.
Hordubal się zasępił. — Co ty mówisz, Geryczu? Co, i ty się wtrącasz do moich spraw?
— Na co ci parobek z cudzej wsi — zawraca Wasyl. — Idź już, idź, Juraju, do łóżka. Ech, Juraju, Polana nie warta tego, żebyś się o nią bił!
Hordubal stoi jak słup i mruga. — To i ty jesteś taki — podły jak oni! — zdobył się wreszcie na słowo. — Nie znasz Polany, ty — — — Ja tylko ją znam, a tobie zasie! Żebyś mi się nie ważył...
Wasyl kładzie mu rękę na ramieniu. — Juraju, osiem lat mamy ją na oczach.
Hordubal wyrwał mu się gwałtownie. — Idź, idź, Geryczu, bo — — — Póki życia mojego, jak Bóg nade mną, nie chcę cię znać, choć byłeś najlepszym moim przyjacielem!
I nie odwracając się już, idzie Hordubal niepewnym krokiem do domu. Gerycz odsapnął tylko i długo po cichu klął w pustkę nocy.