Hordubal/Księga pierwsza/XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Hordubal
Wydawca "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1948
Druk "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Hordubal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XVII

Manya wiezie gospodarza do Rybar na rozmowę z rodzicami. Konie zadzierają łby do góry i pędzą, aż miło patrzeć.
— A więc ty, Szczepanie — mówi Hordubal w zadumie — masz jednego brata starszego, jednego młodszego i siostrę zamężną. Hm, sporo was jest. I u was tam równina, nieprawdaż?
— Równina — chętnie odpowiada Szczepan i zęby mu błyszczą. — U nas hoduje się głównie bawoły i — — — konie. Bawoły lubią moczary, gospodarzu.
— Moczary — rozmyśla Juraj. — A czy nie można by ich osuszyć? Widziałem już takie roboty w Ameryce.
— Po co osuszać? — śmieje się Szczepan. — Ziemi jest aż nadto, gospodarzu. A moczaru szkoda, bo na nim rośnie wiklina. U nas zimą pleciemy kosze. Zamiast desek mamy wiklinę. Wóz — półkoszyk; płoty, chlewy — wszystko plecionka. Sami zresztą widzicie! — pokazuje Szczepan.
Jurajowi nie podoba się równina, bo nie ma końca. Ale cóż robić? — A twój ojciec żyje, powiadasz?
— Żyje. Dopieroż się zadziwi, gdy się dowie, kogo mu przywożę — mówi Manya i jest dumny jak mały chłopczyk. — A tu oto już są Rybary. — Szczepan zsuwa kapelusz na tył głowy, strzela z bicza i wiezie Hordubala przez wieś jak jakiego barona, a po chwili wjeżdża z nim do zagrody Manyów.
Z chałupy wychodzi niski i przysadzisty parobek.
— Słuchaj, Djula — woła Szczepan — zaprowadź konie w cień i daj im obroku i wody. Tędy, gospodarzu. — Hordubal dyskretnie rozgląda się po zagrodzie: stodoła rozwalona, po podwórku włóczy się maciora, a tam znowu puszą się indyki. W futrynie drzwi tkwi ostrze jakiegoś wielkiego szydła.
— To igła, gospodarzu, igła do plecenia koszów — objaśnia Szczepan. — Na wiosnę będziemy budowali nową stodołę.
Na progu stoi stary Manya z długimi wąsiskami pod nosem.
— Prowadzę wam, ojcze, gospodarza z Krywej — melduje Szczepan i puszy się po trosze. — Chce z wami pogadać.
Stary Manya prowadzi gościa do izby i nieufnie czeka, co to będzie. Hordubal sadowi się z dostojeństwem i tylko na brzeżku stołka, żeby od razu było widać, że jeszcze nic nie przesądzone, i każe Szczepanowi: — No, powiedz, Szczepanie, co i jak.
Szczepan błyska zębami i wyładowuje od razu całą tę wielką nowinę. Że niby gospodarz chciałby mu dać córkę swoją, Hafię, gdy ta dorośnie. I że dlatego chce pomówić z ojcem i dogadać się z nim.
Hordubal kiwa głową na znak, że tak jest.
Stary Manya ożywia. — Hej, Djula, przynoś gorzałki! Witam was, Hordubalu. A cóż droga? Dobra była?
— Dobra.
— Chwała Bogu. A urodzaj u was ładny?
— Ujdzie sobie.
— W domu wszyscy zdrowi?
— Dziękujemy pięknie, zdrowi.
Gdy więc zostało powiedziane, co należy, odzywa się stary Manya: — Cóż to, Hordubalu, macie jedynaczkę w domu?
— Ano jedna się tylko urodziła.
Stary chichocze po trosze, ale oczami bada. — Nie gadajcie, Hordubalu, jeszcze może być i syn. Wypoczęta rola dobrze rodzi.
Juraj tylko szarpnął ręką, jakby nią chciał machnąć.
— Może się jeszcze urodzić synek, dziedzic — uśmiecha się stary i śledzi oczkami. — I wyglądacie dobrze, Hordubalu. Jeszcze z pięćdziesiąt lat możecie gazdować.
Hordubal powolutku głaszcze sobie kark. — Jak Bóg da. Zresztą Hafia nie będzie musiała czekać na dziedzictwo. Chwiała Bogu, posag miałbym dla niej.
Oczy starego Manyi błyszczą. — Tak to tak, ludzie dużo mówią o tej Ameryce, że tam pieniądze można zbierać na ulicy.
— No, tak łatwo nie jest z tymi pieniędzmi — odpowiada Hordubal zachmurzony. — A potem jeszcze kłopot z nimi; trzymasz je w domu, ukradną ci je, oddasz je do banku, ukradną tak samo. Już lepsze byłoby gospodarstwo.
— Święta prawda — przyświadcza stary Manya.
— Rozglądam się tutaj — mówi Hordubal z wielkim zastanowieniem. — Grunt tutejszy nie używi zbyt wielu ludzi. Same moczary i błota. Myślę, że tutaj gospodarz musiałby mieć parę dziesiątków morgów takiego stepu, gdyby miał się z ziemi utrzymać.
— Prawda, owszem — ostrożnie, półgębkiem przyświadcza stary. — U nas ciężko bywa dzielić gospodarstwo. Nasz najstarszy, niby Michał, ma odziedziczyć gazdostwo, a ci inni mają dostać spłaty.
— Ile? — zapytał Juraj prosto z mostu.
Stary Manya, zaskoczony pytaniem, zaczął mrugać pośpiesznie. Ej, ty, tak ci pilno, że nie dasz człowiekowi zastanowić się? — Trzy tysiączki — mruczał, zezując gniewnie na Szczepana.
Hordubal zliczył to sobie na poczekaniu. — Trzy razy po trzy — więc dziewięć tysięcy, powiadacie, warte wasze gospodarstwo?
— Jakże to? Trzy razy trzy? — sierdzi się stary. — A spłata córki?
— Prawda zgodził się Hordubal. — No, to powiedzmy, trzynaście.
— E, nie, skądże znowu — kręci stary głową. — Żartujecie chyba, Hordubalu?
— Nie żartuję — obstaje Hordubal przy swoim. — Chciałbym wiedzieć, Manyo, ile też kosztuje takie gospodarstwo na równinie.
Stary Manya jest zakłopotany, Szczepan wytrzeszcza oczy. Czyżby pan Hordubal zamierzał kupić zagrodę Manyów?
— Takiego gospodarstwa nie dostalibyście nawet za dwadzieścia tysięcy — mówi stary wymijająco.
— Ze wszystkim, co tu jest?
Stary zachichotał. — Dobrzyście, Hordubalu. Miewamy w zagrodzie po cztery i po pięć koni.
— Ja pytam o cenę bez koni.
Stary Manya spoważniał. — A o co wam właściwie chodzi, Hordubalu? Przyszliście kupować gospodarstwo, czy zaręczać córkę?
Hordubal zaczerwienił się mocno. — Gospodarkę kupować — ja, i miałbym kupować gospodarkę na równinie? Błoto będę kupował, czy tak? Pręty na fujarki, co? Grzecznie dziękuję, Manyo, ale powiem od razu, o co mi chodzi. Jeśli się z sobą dogadamy i wasz Szczepan zaręczy się z Hafią, to gospodarstwo swoje przekażecie Szczepanowi. Po weselu wasz Michał dostanie ode mnie swoją spłatę i Djula także.
— A Maria? — wyrwał się Szczepan.
— No i Maria. Więcej nie macie już nikogo? Niech sobie Szczepan gazduje tutaj, w Rybarach.
— A Michał? — pyta stary nie rozumiejąc.
— Dostanie swoją spłatę i niech idzie z Panem Bogiem. Młody człowiek woli dostać pieniądze niż kawałek ziemi.
Stary Manya kręci głową. — Nie, nie — mruczy — to się nie da zrobić,
— A czemu nie dałoby się to zrobić? — wyrwał się Szczepan.
— Ty mi tu nic nie gadaj i wynoś się! — krzyknął stary. — Co ty mi się tu będziesz wtrącał!
Pomrukując wychodzi nadąsany Szczepan na podwórko. Djula — rzecz prosta — przy koniach.
— No co, Djulo? — klepnął go Szczepan po ramieniu.
— Ładny konik — mówi parobek tonem znawcy. — Mógłbym się na nim przejechać?
— Za dobry dla twego zadu — cedzi Szczepan przez zęby i wskazuje głową ku izbie. — Nasz stary...
— Co?
— E, już nic. Robi, co tylko może, żeby mi popsuć szczęście.
— Jakie szczęście?
— Żadne, bo i tak nie zrozumiesz.
Na podwórku cicho, tylko świnia pochrząkuje do samej siebie. Od moczaru słychać derkacze, a nawet żaby odzywają się już tu i ówdzie.
— Pozostaniesz w Krywej, Szczepanie?
— Może zostanę, jeszcze się nie namyśliłem — puszy się Szczepan.
— A gaździna?
— Co tobie do tego? — zastrzega się Szczepan, udając dyskretnego. Jaka masa komarów! A jaskółki aż się ocierają brzuszkami o ziemię. Szczepan ziewa tak mocno, że mało sobie szczęki nie wyłamie. Co ci dwaj tak długo w izbie uradzają? Bodaj sobie nosy poodgryzali!
Z nudów i złości wyrywa Szczepan koszykarską igłę z futryny drzwi i wbija ją w drzewo z całej siły. — A teraz ją wyjmij! — mówi do Djuli.
Djula ją wyciąga. — Zobaczymy, kto wbije głębiej. — Przez chwilę bawi ich wbijanie igły we drzwi, aż z drzewa wióry lecą.
— E, co tam! — mówi Djula — pójdę do dziewczyn. Z tobą już nie ma interesu.
Powoli zapada zmierzch, horyzont nad całą równiną powleka się fioletową mgłą. Szczepan namyśla się, czy wejść do izby. Nie wejdzie! Właśnie, że nie! Wynoś się, powie stary, nie wtrącaj się do rozmowy! Czy Amerykanin Hordubal żeni ze swoją córką jego, czy mnie? Już ja bym umiał pokierować się należycie, a ten mi: wynoś się! — Co ty mi będziesz rozkazywał — wścieka się Szczepan. — Już do innej rodziny należę!
Wreszcie we drzwiach ukazuje się Hordubal, trochę podchmielony po wypitej gorzałce. Dogadali się starzy. Stary Manya odprowadza go i poklepuje po plecach. Szczepan stoi przy łbach koni i trzyma je za łańcuszek u wędzideł, jak jaki koniuszy. Nawet Hordubal zauważył to i z pochwałą skinął głową Szczepanowi.
— Więc w niedzielę w mieście! — woła stary Manya i natychmiast wóz rusza. — Szczęśliwej drogi!
Szczepan spogląda boczkiem na gospodarza, ale nie chce o nic pytać. Może sam mu powie.
— Tam oto nasza rzeka — pokazuje biczem.
— Mhm.
— A przy tamtym wozie z tatarakiem idzie niezawodnie nasz Michał. Na podściółkę używamy tu tataraku.
— Tak.
I ani słowa więcej. Szczepan wstrzymuje konie ze wszystkich sił i jedzie tak ładnie, jak tylko potrafi. Ale gospodarz siedzi z głową spuszczoną i kiwa się na wszystkie strony. Wreszcie Manya nie wytrzymał i pyta:
— Ile im daliście?
Hordubal podnosi głowę i marszczy brwi: — Co?
— Ileście im zapisali, panie gospodarzu?
Hordubal nie odpowiada i dopiero po chwili mówi: — Po pięć tysiączków każdemu.
Szczepan medytuje przez chwilę, a potem cedzi przez zęby:
— Obdarli was, gospodarzu. Po trzy tysiące byliby mieli dość.
— Mhm — mruczy Hordubal. — Twój ojciec twardy jak dębowy pień.
Dobry sobie — myśli Szczepan. — Innym daje, a mnie po prostu obdziera.
— I tobie także pięć tysiączków — dodaje Hordubal. — Żebyś miał na zagospodarowanie.
Dobrze — myśli Szczepan — ale teraz, gdy jestem już niemal jego synem, jakże to będzie z płaceniem? Nie wypada mu przecie płacić mi jak parobkowi. Może dałby mi tego źrebaka. Weź go sobie, Szczepanie, i sprzedaj. Przecie jesteś już jakby nasz.
— I jedź porządnie! — rozkazuje Hordubal.
— Dobrze, panie gospodarzu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.