Hordubal/Księga pierwsza/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hordubal |
Wydawca | "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza |
Data wyd. | 1948 |
Druk | "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Tytuł orygin. | Hordubal |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Chciałby pójść za stodołę, jak zwykle, ale nie może, bo go kłuje koło serca. Więc zachowuje się tak, jakby mu się zachciało siedzieć akurat tu, właśnie na tym kamieniu koło wrót, i rozglądać się po podwórku. Polana ma nagle pracy pełne ręce: karmi kury, zamiata zaproże i robi wiele innych rzeczy.
— Herpakowej urodziła się dziewczynka — mówi, stając się wielce rozmowną.
Ech, Polano, skąd ci się raptem bierze ta ochota do gadania?
— Mhm — mruczy Juraj roztargniony.
Zapada zmierzch, Polana otwiera wrota, bo krówki zaraz wrócą z pastwiska.
— Mówiłeś, Juraju, że chciałbyś dokupić parę krów — zaczyna, wahając się.
— Nie trzeba — mruczy Hordubal.
Kiwając głowami, idą krowy do obory, bimbam, bimbam. Juraj wstaje. Chwała Bogu, już można wstać. — Dobranoc, Polano! — powiada.
— A cóż? Wieczerzy jeść nie będziesz?
— Nie.
Polana zagradza mu drogę. — Juraju, ja ci pościelę w izbie. Co na to powiedzą ludzie, że ty, gazda, śpisz w oborze!
— Niech sobie gadają — mówi Juraj wymijająco. — Jeszcze się nagadają o niejednym.
Zasępiona Polana spogląda za nim, gdy wchodzi do obory. Jakie stare plecy ma ten Juraj!
Hordubal układa się w słomie. W boku już nie kłuje, ale serce jest takie ciężkie i uciska. Zagroda zacicha jakoś nieśmiało, nawet Hafia szczebiocze tylko półgłosem, jakby jej ktoś nakazał, żeby była cicho i nie mówiła tak głośno! Jest tak, jakby w domu był ciężko chory.
A teraz już cicho. Zagroda śpi. Postękując, wygramolił się Hordubal ze słomy, zapala latarnię i idzie się rozejrzeć, czy nie ma gdzie jakiej roboty. Ale znowu kłuje to draństwo w piersi. Stajnię należałoby wyczyścić, a koniom dać świeżą podściółkę, ale Juraj tylko duma: zrobiłbym, juścić, zrobiłbym, ale jakoś mi się dzisiaj nie chce. Obchodzi kurnik, chlew, po drabinie włazi na stóg z sianem, czy się nie zagrzało. O, jak kłuje w boku! Obchodzi całe podwórko i wychodzi nawet na ogród. Po co? E, tak sobie tylko, może tam kto jest. Kto by tam miał być? Juścić nikt, ale czy to wiadomo? A strych? Polana nie sypia już na strychu, bo tam jest teraz kukurydza. Polana przeprowadziła się do komory. Hordubal wstrzymuje oddech, żeby nie stęknąć, i włazi na strych. Chce otworzyć drzwi, ale mu się nie udaje, słychać jakiś sypki szum, gdy porusza drzwiami. Kupa kukurydzy zsunęła się i zawaliła drzwi. A więc i tam nie ma nikogo. Zresztą, kto by się tam miał ukrywać? Jakie to głupie!
Hordubal stoi na podwórku jak czarny słup i zakłopotany głaszcze się po karku. Czego ja tu właściwie chcę? Po co tu łażę? Przez tyle lat mieszkał tu Manya i nie pilnowałem, nie biegałem z latarnią po podwórku. Na co to teraz? Hordubala opanowuje jakaś tępa obojętność. Gdybym teraz leżał w oborze i gdybym usłyszał jakie kroki, czy wstałbym? E, nie wstałbym. Zapytałbym najwyżej, kto tam? I nawet bym nie zawołał, tylko wstrzymałbym oddech. O Boże święty, czyż mam pilnować ludzi dorosłych? Ale i to prawda, że pilnowałbym, udając, że robię po ciemku to i owo. Ale czy można upilnować czyje serce? Ej, głupi, głupi!
No więc, niech Manya wróci! Co mi do tego! Przecież już wszystko jedno. Już wszystka jedno. Co bolało, przestało boleć. Gdy spłonął dom, nikt nie kłopocze się o dziurawą strzechę.
U Herpaków zakwiliło dziecko. No widzisz, może to i prawda, że Polana zachodziła do sąsiadki, by popatrzeć na jej dziecko. Czemu nie? Kobiety przecie głupieją za dziećmi. Teraz więc Herpaczka daje dziecku piersi. — — — Pamiętasz, Polano, jak karmiłaś Hafię? Tylko poruszyłaś ramieniem i pierś znikała pod koszulą. Jedenaście lat temu. A ty — do Ameryki — — — Ej, głupi, głupi!
Hordubal mruga z gwiazdami w zawody. Mocny Boże, ile ich jest! Ile ich tu przybyło przez te lata! Dawniej nie bywało ich tyle, żeby się człowiek miał aż przerażać na ich widok. Ale już wszystko jedno. Jak gdyby wszystko z człeka opadało, jedno po drugim. Była Ameryka, był powrót do domu. Był Gerycz, Fedelesz, Manya — ilu ich było! A teraz nie ma już nic. Wszystko jedno. No, chwała Bogu ulżyło człekowi.
Tuu-tuu-tuuu — — — trąbi stróż nocny gdzieś daleko. A gwiazd tyle, że człowiek od nich oczu oderwać nie może.
Dobranoc, dobranoc, Polano, dobranoc!