Hrabia Monte Christo/Część VII/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część VII
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.
GRA GIEŁDOWA.

W kilka dni potem, Albert de Morcef złożył wizytę hrabiemu de Monte Christo, w jego domu na polach Elizejskich.
Morcef przybył do niego z podziękowaniem od pani Danglars, które baronowa wyraziła już listownie zresztą, podpisując się jako baronowa Herminja Danglars.
Albertowi towarzyszył Lucjan Debray. Do słów swego przyjaciela dodał kilka słów uprzejmych, aczkolwiek nie urzędowych, z taką jednak wypowiedzianych zręcznością, że hrabia nie mógł wyrozumieć ich istotnej treści.
Zdawało mu się nawet, że Debray przybył dla zobaczenia i jego, i jego domu. W rzeczy samej przypuszczać było można, że pani Danglars, nie mogąc własnemi oczyma poznać domu człowieka, który rozdawał w prezencie konie wartości 30,000 franków i bywał w operze z niewolnicą grecką, ubraną w brylanty wartości conajmniej miljona, — zleciła ten obowiązek oczom, przez które zwykle patrzyła.
Hrabia jednak nie dał poznać po sobie, że się domyśla, iż wizyta Debray‘a mieć może jakikolwiek związek z ciekawością baronowej.
— Czy pan pozostajesz w ciągłych stosunkach z baronem Danglars? — zapytał Monte Christo Morcefa.
— Ależ oczywiście. Wszak hrabia wiesz o stosunkach, jakie mnie łączą z tym domem!...
— Więc te stosunki trwają nieprzerwanie?
— Bardziej niż kiedykolwiek — dorzucił Debray — jest to rzecz już ułożona.
I Lucjan, sądząc, że tych kilka słów, wtrąconych do rozmowy, pozwala mu następnie zostać obcym dalszemu jej ciągowi, przyłożył lornetkę do okna i, przygryzając złotą gałkę laseczki, zaczął obchodzić pokój, przypatrując się broni i obrazom.
— Cóż tam pan porabiasz, czy szkic podług Pusena? — zapytał po jakimś czasie Albert Debraya, widząc go siedzącego w wielkim fotelu, z ołówkiem w ręku.
— Co ja robię? — odparł tenże spokojnie — ot, robię taki sobie szkic... Nie rysuję jednak, lecz liczby kreślę! Tak, tak: rachuję, liczę. Zaś rachunki moje dotyczą... wiesz kogo?... oto ciebie, mój vice-hrabio! Liczę mianowicie, ile dom Danglarsa mógł zyskać na ostatniej zwyżce akcji Haiti, które z 206-u skoczyły do 409-u i to w ciągu trzech dni wszystkiego. Przezorny bankier zakupił akcji tych bardzo dużą ilość podobno. I myślę, iż zarobił na operacji tej 300,000 franków conajmniej.
— No, nie jest to jeszcze jego najszczęśliwsza operacja — powiedział Albert — czyż niedawno nie zyskał miljona na bonach hiszpańskich?
— Mój drogi, nie rozumiesz się na grze giełdowej najzupełniej. Gdyby pan Danglars nie był sprzedał wczoraj akcji pokursie 409, to byłby na papierach tych nie zyskał, lecz stracił bardzo znacznie.
— A z jakiej przyczyny akcje te tak bardzo skoczyły w górę, a następnie spadły jeszcze bardziej? — zapytał Monte Christo — przepraszam bardzo, ale jestem bardzo nieświadomy w dziedzinie gry giełdowej.
— Wszystko zależy od napływających z różnych stron wiadomości, które nierzadko bardzo są niepodobne do siebie — odpowiedział Morcef z uśmiechem.
— Tam, do djabła! — zatroszczył się hrabia — to pan Danglars gra tak bardzo na giełdzie że może zyskać lub stracić w jednym dniu do trzechkroć stu tysięcy franków. Musi być bardzo bogatym chyba?
— Alboż to on gra na giełdzie? — zawołał żywo Debray — to pani Danglars jest takim nieustraszonym graczem.
— W takim razie ty, Lucjanie, który masz świadomość kruchości informacyj podobnego rodzaju, będąc u ich źródła, powinienbyś jej przeszkodzić — zauważył Morcef z uśmiechem.
— Eh! czyż ja bym mógł coś zdziałać w tym kierunku, jeżeli mąż nic zrobić nie mógł? — odpowiedział Debray. — znasz przecież charakter baronowej! Nikt, absolutnie, niema najmniejszego na nią wpływu; robi to tylko, co się jej podoba.
— Gdybym ja był na twojem miejscu — rzekł Albert — starałbym się chociaż o to, ażeby ją wyleczyć. Byłaby to wielka przysługa dla jej przyszłego zięcia.
— Jakim mógłbym to zrobić sposobem?
— Cóż łatwiejszego?!... Dałbym jej jednę, ale dobrą lekcję. Stanowisko twoje, jako sekretarza ministra spraw wewnętrznych, daje ci możność nietylko posiadania, ale i tworzenia wiadomości. Zaledwie usta otworzysz, ajenci giełdowi w lot stenografują twoje wyrazy. Otóż zrób tak, by pani Danglars poniosła kiedy stratę jakich stu tysięcy.
— Nic nie rozumiem — bąknął Debray.
— A przecież jest to rzecz bardzo prosta — odpowiedział Morcef — daj jej któregośkolwiek dnia jakąś informację bardzo sensacyjną, naprzykład, że Henryk IV był wczoraj u Gabrjela; wiadomość ta musiałaby podnieść kurs takich a takich papierów, zaś obniżyć wartość innych. Na podstawie tych pewnych, bo od ciebie wiadomości, pani Danglars ulokowałaby odpowiednio swe kapitały, no i poniosłaby straty, ponieważ nazajutrz Beauchamps napisałby w swym dzienniku „osoby bliskie ministerstwa spraw wewnętrznych rozsiewały wczoraj pogłoski z gruntu fałszywe, jakoby król Henryk IV miał być widziany onegdaj u Gabrjela: otóż jesteśmy upoważnieni do zawiadomienia czytelników naszych, że król Henryk IV od dwóch dni nie opuszczał, urzędowo przynajmniej, swych apartamentów, zaś jeżeli je opuszczał nawet (prywatnie) to tylko, by odwiedzić swą Ninon“.
Debray roześmiał się na całe gardło.
Monte Christo przysłuchiwał się całej tej rozmowie obojętnie napozór, nie stracił z niej jednak ani jednego słowa. Jego przenikliwe oko zdawało się w zakłopotaniu tajnego sekretarza wyczytywać jakąś tajemnicę nawet.
Zakłopotanie to sprawiło, że Debray zabawił krócej, niż zamierzał.
Hrabia, odprowadzając go, szepnął mu kilka słów do ucha, na które ten z ugrzecznieniem odpowiedział.
— Najchętniej, panie hrabio, z całą przyjemnością służyć mu będę.
Hrabia wrócił do Morcefa.
— Wiesz co, panie vice-hrabio?... być może, iż postąpiłeś sobie trochę niezręcznie, mówiąc w ten sposób do pana Debraya o swej przyszłej teściowej...
— O, hrabio — odpowiedział Morcef — proszę cię, nie uprzedzaj wypadków.
— Czy istotnie hrabina, twoja matka, przeciwną jest temu małżeństwu?
— Tak dalece, że baronowa bardzo rzadko bywa u nas, a moja matka, o ile mnie pamięć nie myli, coś dwa razy tylko w życiu odwiedziła panią Danglars.
— A więc — rzekł Monte Christo — mam ci coś, vice-hrabio, do zakomunikowania. Pan Danglars jest moim bankierem, pan de Villefort obsypał mnie tysiącem grzeczności za przysługę, którą mu, dzięki wypadkowi, wyświadczyłem. Z racji tej przewiduję, iż na moją cześć wyprawione będą obiady i uczty. By to uprzedzić, postanowiłem pierwszy zaprosić do siebie, do mego letniego mieszkania w Auteuil, państwa Danglarsów i państwa de Villefort. Jeżeli prócz domów tych zaprosiłbym również i rodziców twoich wraz z tobą, vice-hrabio, oczywiście, to... czy nie miałoby to pozoru jakiegoś rodzicielsko-małżeńskiego zebrania, zwłaszcza gdyby pan baron Danglars uczynił mi ten zaszczyt i raczył przybyć do mnie wraz z córką?
— Panie hrabio — odpowiedział Morcef — dziękuję ci z całego serca za tę otwartość i jestem ci szczerze wdzięczny za to tak delikatne wyłączenie nas z tej uczty. I bądź pewien, że również i moja matka będzie ci za to nadwyraz obowiązana. Matka moja zresztą i bez tego jest dla ciebie, hrabio, nadzwyczaj dobrze usposobiona.
— Sądzisz pan?
— Jestem tego najpewniejszy. Gdyś nas pan opuścił, przez całą godzinę tylko o tobie rozmyślaliśmy. Wracam jednak do sprawy. Otóż jest jedna rzecz, która mnie niepokoi. Wszyscy znajomi moi wiedzą, że niejakie stosunki zażyłości łączą nas ze sobą, cóż powiedzą więc, jeżeli nie zobaczą nas u ciebie?...
— O!... — odpowiedział Monte Christo — wytłumaczenie faktu tego nie będzie tak trudne. Trzeba, przypuśćmy, byś pan na ten dzień wynalazł jakieś inne zaproszenie. Wtedy na wypadek niedyskretnych zapytań będę miał czem fakt ten tłumaczyć. Przyślesz mi przytem list z odmowną odpowiedzią; jak wiesz bowiem, tylko pismo ma u bankierów wartość.
— Ja jeszcze lepiej zrobię — zawołał Albert — matka moja mówiła mi właśnie, iż pragnęłaby bardzo odetchnąć świeżem powietrzem. Jaki dzień wyznaczyłeś pan na ten obiad proszony?
— Sobotę.
— A więc my wyjedziemy we wtorek, to jest pojutrze, tak, że już w środę będziemy w Treport. Wiesz co, hrabio, jesteś nieocenionym człowiekiem! Tak umiesz każdemu i zawsze dogodzić. Kiedy pan rozesłałeś zaproszenia?
— Dziś rano.
— Doskonale. Idę natychmiast do Danglarsa i powiadomię go, że jutro ja i moja matka wyjeżdżamy na parę dni nad morze. Z tobą zaś, hrabio, jakbym się nie widział i jakbym nic o twoim obiedzie nie wiedział jeszcze.
— Niepodobna, vice-hrabio! Wszak Debray tylko co widział cię u mnie!
— Prawda!
— Trzeba inaczej zrobić. Widziałem się z tobą i zapraszałem cię na obiad, aleś mi odmówił poprostu, mówiąc, że wyjeżdżasz do Treport.
— Dobrze, niech i tak będzie. Bądź jednak łaskaw, hrabio, być jeszcze u mej matki przed naszym wyjazdem.
— Toby mi przyszło z dużą trudnością.
— Jeżeli tak, to zrób mi, hrabio, łaskę i przyjmij dziś zaproszenie na obiad. Zjedlibyśmy go we troje: matka moja, ty i ja. Widziałeś matkę moją przez czas bardzo krótki tylko, w czasie obiadu poznałbyś ją lepiej. Przekonałbyś się, jak bardzo zacna i niezwykła jest ta kobieta. Żałuję, iż takiej niema drugiej na świecie, o lat dwadzieścia młodszej, niewątpliwie byłaby oprócz hrabiny i vice-hrabina de Morcef na świecie. Ojca mego nie będzie, obiaduje bowiem dziś u marszałka. Tembardziej przyjedź do nas dziś, hrabio! Pomówimy o podróżach: ty, coś cały prawie świat zwiedził, opowiesz dzieje tej pięknej greczynki, co to była z tobą na operze, którą ty swą niewolnicą nazywasz, a obchodzisz się z nią jak z księżniczką królewskiego rodu. Rozmawiać będziemy po włosku i po hiszpańsku. I zobaczysz, hrabio, że mile czas spędzimy, zechciej tylko przyjąć zaproszenie.
— Jestem ci, vice-hrabio, za tak uprzejme zaproszenie wdzięczny. I jestem nieco zasmucony, że go przyjąć nie mogę. Nie jestem ja znów tak zupełnie panem swego czasu, jak to się niektórym wydawać może. Dziś właśnie mam bardzo ważne spotkanie.
— Zechciej wziąć pod uwagę, hrabio, iż przed chwilą sam mnie nauczyłeś, jakim sposobem uwolnić się można od zaprosin z tych lub innych względów niepożądanych.
— Ależ ja ci, vice-hrabio, udowodnię, że istotnie u ciebie być dziś nie mogę! — powiedział hrabia i zadzwonił.
— Hm! — odezwał się Morcef — to już po raz drugi odmawiasz mi, hrabio, obiadowania u matki mej.
Monte Christo zadrżał.
— Nie wierzysz mi więc? Przedstawię ci dowód, że istotnie być u was nie mogę.
Wszedł Baptysta i stanął przy drzwiach, oczekując na rozkazy:
— Wszak nie byłem uprzedzony, że pan, vice-hrabio, będziesz dziś u mnie ?
— Jesteś człowiekiem tak wyjątkowym, iż odpowiedzieć muszę: czy ja wiem?
— Lecz tego, że mnie zaprosić zechcesz na obiad, przewidzieć już nie mogłem w każdym razie?
— Zapewne.
— Słuchaj pan tedy: Baptysto! — zwrócił się Monte Christo do lokaja — co ci mówiłem dziś rano, gdym cię przywołał do swego gabinetu?
— Bym zamknął drzwi bezwzględnie dla wszystkich, od godziny piątej poczynając, za wyjątkiem panów: majora Cavalcanti oraz jego syna.
— Widzisz więc, Albercie, że ja istotnie oczekuję dziś gości, którzy aż z Włoch do mnie przybywają. Major Bartłomiej Cavalcanti jest potomkiem rodu, jednego z najbardziej starożytnych we Włoszech, o którym nawet Dante wspomina, jeżeli sobie przypomnieć zechcesz, w dziesiątej pieśni „Piekła“. Lecz to jeszcze nie wszystko. Ma on syna, młodzieńca bardzo pięknego, w twoim prawie wieku, no i ojciec pragnie go teraz wprowadzić w świat, rozpoczynając od Paryża. Major jest hrabią, więc jego syn cieszy się tytułem tym samym co i ty, vice-hrabio. Ma przytem miljony podobno. Otóż major ten dziś właśnie ma mi zaprezentować swego syna, Andrzeja, i chce mnie prosić, bym się nim zaopiekował. Ha! cóż robić? — trzeba będzie wziąć ten ciężar, o ile ty, vice-hrabio, w dźwiganiu go dopomóc mi zechcesz?
— O, z całą przyjemnością! Major Cavalcanti musi być dawnym twym przyjacielem, hrabio?
— Bynajmniej. Jest to bardzo zacny magnat, bardzo grzeczny i nad wyraz skromny. Tak jakoś zapoznaliśmy się w podróżach. Widziałem go parokrotnie we Florencji, w Bolonji, w Rzymie, lecz w bliższych stosunkach nie byłem z nim nigdy. Tacy przygodni znajomi z podróży bywają jednak czasami wymagający, że nie powiem: natarczywi. Tak się ma i z tym majorem, chce zobaczyć Paryż, zostawić tu syna... i zaraz do mnie, jak w dym. Dam mu jeden dobry obiad, przyrzeknę mu, iż nad jego synem będę czuwał, to znaczy: pozwolę robić synowi owemu wszystkie szaleństwa, jakie mu tylko do głowy przyjdą.
— Wybornie! — zawołał Morcef — jak widzę, hrabio, to byłbyś wymarzonym mentorem. A teraz widząc, że z mego obiadu istotnie nic nie będzie, żegnam cię! Zobaczymy się w niedzielę.
— Ale, ale!... Odebrałem wiadomość od Franciszka. Przesyła ci jak najbardziej uprzejme pozdrowienia. Pisze, że bez ciebie smutno jest w Rzymie, smutno i ciemno!
— Oho!... Widzę, że ten twój przyjaciel, vice-hrabio, zaczyna być moim wyznawcą?... Wyborny jest ten młodzieniec. Odrazu zrobił on na mnie jak najlepsze wrażenie, gdym to go poznał na bezludnej wyspie, wieczerzy poszukującego. Wszak jest on synem generała d‘Epinay, zamordowanego w 1815 roku przez bonapartystów... Wszak prawda?
— Tak jest. Jest on moim szczerym przyjacielem i bardzo go lubię, zwłaszcza, że i jego oczekuje niezadługo małżeńska niedola. A ma on do niej tak samo dużo chęci, jak i ja. Ale dosyć już tej pogawędki. Żegnam cię. Zechciej przedłożyć panu majorowi Cavalcanti me wyrazy radości, że zechciał zawitać do Paryża ze swymi miljonami i ze swym synem. A jeżeliby miał on zamiar pozostawienia swego potomka na stałe u nas, to powiedz mu, że wynaleźliśmy tutaj nawet dla niego synowę, damę doskonale ułożoną, wyniosłą, szlachetną i bogatą, a przytem godną jego rodu... z matki przynajmniej; z ojca mogłaby być... no! — baronówną! Jabym ci, hrabio, dopomógł w tem nawet.
— Jesteś niezrównany czasami, vice-hrabio, w swych powiedzeniach. Czy jednak na serjo chciałbyś się pozbyć swej baronówny?
— O, bardzo nawet!
— Pragnienie jest zapowiedzią myśli, ta — czynów. Kto wie, przeto?
— Hrabio!... Kochałbym cię jeszcze bardziej, gdyby tak przy twej pomocy, udało mi się przeżyć choćby tylko lat dziesięć jeszcze w kawalerskim stanie!
— Wszystko być może.
Na tem rozmowa została zakończona. Gdy Morcef, po pożegnaniach, wyszedł nareszcie, Monte Christo trzykrotnie uderzył w dzwonek.
Na dźwięk ten na progu zjawił się intendent.
— Panie Bertuccio, zawiadomić cię muszę, iż w sobotę mieć będę gości, w moim domu, w Auteuil.
Lekkie drżenie przebiegło po członkach słuchającego.
— Dobrze, panie — odpowiedział jednak.
— Dom cały musi być na dzień ten w zupełności odnowiony. Trzeba dać wszędzie nowe obicia, wstawić nowe meble, zakupić obrazy, rzeźby i inne dzieła sztuki. Zmienisz gruntownie wygląd wszystkich salonów, nie ruszaj tylko sypialnego pokoju, w tym — niech pozostanie wszystko tak, jak dotychczas było. A i w ogrodzie nie wolno ci nic zmieniać. Na dziedzińcu przed pałacem robić możesz natomiast co ci się tylko podoba. Byłbym nawet bardzo rad, ażeby tam zmieniło się wszystko nie do poznania.
— Postaram się zrobić wszystko jak najlepiej, by pan hrabia był ze mnie zadowolony. Prosiłbym jedynie o bliższe instrukcje, co do samego obiadu.
— Lukullus, obiadować będzie u Lukullusa! czy ci to wystarcza?
Bertuccio skłonił się i odszedł.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.