Hrabia Monte Christo/Część X/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabia Monte Christo |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Comte de Monte-Cristo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część X |
Indeks stron |
BEAUCHAMP.
Cała policja była w ruchu, ażeby tylko pochwycić niebezpiecznego zbrodniarza. Nóż Kadrusa, ślepa latarnia, wytrychy i odzież zamordowanego, prócz kamizelki, której znaleźć nie było można, złożono w wydziale policji śledczej.
Hrabia opowiadał wszystkim, iż wypadek ten zdarzył się w czasie jego bytności w Auteuil i że dowiedział się o wszystkiem dopiero z ust księdza Bussoni, który wypadkowo pozostał na noc w jego domu, dla korzystania z dzieł, znajdujących się w bibljotece.
Bertuccio bladł jedynie przy każdej wzmiance o Benedykcie, lecz milczał jak zaklęty.
De Villefort, który sam zajął się tą sprawą, prowadził śledztwo z ogromnym zapałem i zwykłą mu starannością, jakiemi się odznaczał we wszystkich sprawach kryminalnych, w których głos zabierał.
Trzy tygodnie jednak upłynęło, a najtroskliwsze poszukiwania nie dały żadnego rezultatu. To też o sprawie zaczynano powoli zapominać, zwłaszcza, że świat paryski miał świeży łup dla zaspokojenia nigdy nienasyconego głodu sensacji. Zdarzeniem takiem miał być ślub panny baronówny Danglars z hrabią, czy księciem Andrzejem Cavalcantim.
Major Cavalcanti był już o wszystkiem zawiadomiony. Na związek dał swą aprobatę, wynurzając zarazem żal, iż obowiązki służby nie pozwalają mu opuścić Parmy, dodając jednocześnie, iż gotów jest dać synowi kapitał przynoszący 150,000 franków rocznego dochodu, to znaczy trzy miljony.
Przyszło następnie do układu, iż owe trzy miliony złożone zostaną do rąk Danglarsa i zabezpieczone na jego majątku. Znaleźli się życzliwi, którzy zwrócili wtedy uwagę młodzieńca na niebezpieczeństwo ulokowania sumy w ręku przyszłego teścia, którego od jakiegoś czasu prześladuje stałe niepowodzenie. Cavalcanti jednakże, bezinteresowny do najwyższych granic, nie dał posłuchu tym ostrzeżeniom, a nawet był do tego stopnia delikatny, że nie wspomniał o nich baronowi.
To też Danglars czcił swego przyszłego zięcia, jakby jakiego bożka.
Inaczej rzecz się miała z panną Danglars. Emancypantka ta intuicyjnie nienawidziła małżeństwa, zgodziła się oddać swą rękę Andrzejowi tylko dlatego, ażeby tym sposobem pozbyć się Morcefa, gdy zaś to ostatnie niebezpieczeństwo już jej teraz nie groziło, zaczynała teraz i Cavalcantiemu okazywać wstręt najwyższy.
Albert tymczasem pochłonięty był myślą o sprawie z Beauchamp‘em. Albert mógł się czuć obrażony zapomnianą już przez innych wzmianką dziennikarską, ponieważ chęć obrazy taiła się niewątpliwie w tych kilku wierszach. Nadto sposób, w jaki Beauchamp zakończył rozmowę, pozostawił w jego sercu jakby cierń krwawiący bezustannie.
Pieścił więc w swej duszy myśl o pojedynku, który zakończyłby całą sprawę.
Beauchampa, od czasu wizyty Alberta w redakcji, nikt nigdzie nie widział. W redakcji mówiono, iż wyjechał na parę dni. Dokąd? — nikt nie umiał na pytanie to odpowiedzieć.
Pewnego wieczora nakoniec, a raczej pewnej nocy, gdyż Albert znajdował się już w łóżku, służący oznajmił mu wizytę Beauchampa.
Morcef, zdziwiony niepomiernie, polecił wprowadzić przybyłego do salonu, sam zaś ubierać się zaczął pośpiesznie.
Gdy zeszedł na dół, zastał redaktora przechadzającego się po salonie; za wejściem Alberta, Beauchamp przystanął.
— Skoroś pan w tej ostatniej nieomal już chwili przyszedł do mnie, nie czekając na moje odwiedziny, wydaje mi się, iż jest to dobra wróżba — rzekł Albert — ciekaw jestem tylko, czy będę mógł wyciągnąć do pana rękę i powiedzieć: „Beauchamp, wyznaj błąd i pozostańmy nadal przyjaciółmi“ — czy też będę zmuszony rzec panu: „jutro mieć pan będzie u siebie mych świadków“.
— Albercie — rzekł Beauchamp ze smutkiem, który w osłupienie wprawił młodzieńca — naprzód usiądźmy, by porozmawiać spokojnie.
— Ależ, panie — odpowiedział Albert — zdaje mi się, iż przedewszystkiem powinieneś mi odpowiedzieć na me pytanie: odwołasz, czy nie?
— Morcefie, nie dosyć jest odpowiedzieć: tak, lub nie, na pytanie dotyczące honoru człowieka tej miary, co jenerał-porucznik, par Francji, hrabia de Morcef. Otóż, Albercie, ja wracam z Janiny.
— Ty byłeś w Janinie? To niepodobna!
— Kochany Albercie, oto mój paszport, spójrz, gdzie wizowany: Genewa, Medjolan, Wenecja, Tryjest, Delwino, Janina. Czy wierzysz teraz?
— Więc ty byłeś sam w Janinie?
— Albercie... Gdybyś nie był moim przyjacielem, lecz człowiekiem obcym, jak ten lord naprzykład, który nastąpił mi na nagniotki, a którego w następstwie tej błahostki musiałem zabić dla pozbycia się kłopotu, — nie zadawałbym sobie tyle pracy i trudu, o czem jesteś zapewne przekonany. Tobie jednak, zdawało mi się, że jestem obowiązany dać ten dowód szacunku i życzliwości. Tydzień drogi w jednę stronę, drugi tydzień z powrotem, czterdzieści osiem godzin kwarantanny w każdą stronę, wreszcie dwa dni pobytu na miejscu — czyni to razem trzy tygodnie. Przed godziną minąłem rogatki Paryża i oto jestem u ciebie, by ci powiedzieć...
Te ostatnie słowa Beauchamp wypowiedział szeptem, pochylając głowę.
Albert, słysząc to, zbladł okropnie i chciał coś mówić, lecz słowa zastygły mu w ustach.
— Mój przyjacielu — rzekł dziennikarz nad wyraz ciepłym głosem — wierz mi, iż chętnie bardzo całą winę wziąłbym na siebie... Niestety jednak...
— Cóż?
— Wiadomość, podana przez me pismo, okazała się prawdziwą. Twierdzę Janinę wydał w ręce nieprzyjaciela... twój ojciec.
— Oto masz, mój dobry przyjacielu, dowody.
I Beauchamp podał Albertowi papiery, dobyte z bocznej kieszeni surduta.
Był to urzędowy dokument, poświadczony przez czterech najpoważniejszych obywateli miasta Janiny, a stwierdzający, iż pułkownik Fernand Mondego, instruktor w armii Alego Teleben, wydał turkom twierdzę za dwa tysiące kies.
Podpisy były zalegalizowane przez tamtejszego konsula.
Po przeczytaniu tych straszliwych słów Albert zachwiał się i padł na krzesło. Po chwili potok łez trysnął z jego oczu.
Beauchamp z głębokiem współczuciem spoglądał na młodzieńca, tak wielką miotanego boleścią.
— Albercie — rzekł — teraz zapewne mnie rozumiesz? Chciałem dotrzeć do źródła, dobyć na światło prawdę i uniewinnić twego ojca, oddać należną mu sprawiedliwość. Stało się jednak inaczej. Z tem jednak, co tam zebrałem, czułem się w obowiązku przybyć do ciebie. I teraz oto stoję przed tobą, aby ci powiedzieć: — Albercie!... nikt zgoła o istnieniu papierów tych nie wie. Więc się zapytuję ciebie: czy je mam zniszczyć, czy też oddać do rąk twoich?
Albert rzucił się wtedy odruchowo na szyję Beauchampa.
— O szlachetne, serce!... zawołał, a następnie wziął z rak Beauchampa fatalny dokument, zaniósł go do świecy i trzymał nad jej płomieniem do chwili, aż spłonął doszczętnie.
— Niech to wszystko, jak sen, przepadnie — rzekł dziennikarz — niech zniknie, jak te ostatnie gwiazdki czarne z poczerniałego papieru ku górze się wznoszące.
— O, tak, tak! — rzekł Albert — a niech pozostanie wieczna przyjaźń, której ja w każdym razie dochowam memu dobroczyńcy, memu zbawcy, bo gdyby kiedykolwiek ta rzecz się rozgłosiła, przysięgam ci, mój przyjacielu, iż w łeb bym sobie palnął. Lecz nie!... mam matkę przecież... a więc uszedł bym wraz z nią z kraju.
— Biedny mój przyjacielu — rzekł Beauchamp.
— O!... mówił dalej Albert — odeszła ode mnie, i już na zawsze, cała radość życia. Jestem już teraz tylko trupem, który żyć, niestety, musi. Ach, jak trudno, jak trudno wyzbyć się w jednej chwili szacunku, ufności i tej dumy wspaniałej, jaką szczyci się syn, gdy mu ojciec przekazuje swe imię bez skazy. O!... Beauchamp!... jakżeż ja teraz zbliżę się do ojca swego? Mam-że czoło swe cofnąć, gdy jego usta będą chciały je ucałować?... mam-że cofnąć rękę, gdy ojciec uścisnąć ją zechce?... O!... Beauchamp, jestem najnieszczęśliwszy z ludzi.
— Mój przyjacielu — rzekł Beauchamp — miej odwagę!
— Skądże wiadomość ta nadeszła do twego dziennika? — zapytał Albert, po chwili dłuższego milczenia, którego Beauchamp przerywać nie chciał — jest w tem wszystkiem, czuję to, jakaś nienawiść ukryta, moc jakaś niewidzialna.
— Tembardziej, Albercie, winieneś się skupić, całą twą zebrać moc i odwagę. Niech nie będzie ani śladu wzruszenia na twej twarzy, miej ją zawsze teraz, dla wszystkich, marmurową. Być może bowiem, iż ta notatka, która w mem piśmie się znalazła, a którą komitet redakcyjny dać musiał, bo ją nadesłał korespondent bardzo odpowiedzialny, jest pierwszą błyskawicą, zapowiadającą przyjście burzy. Rezerwuj więc swe siły na czas nadejścia złowrogiej chwili.
— Myślisz więc, że to jeszcze nie koniec?
— Ja nic, mój przyjacielu, w tej sprawie nie wiem, prócz tego, co wywiozłem z Janiny. Wiem jednak, jak się sprawy podobne wogóle przeprowadza, więc się obawiam, że to może być początek dopiero. Powiedz mi jednak, boć ja przecież trzy tygodnie nie byłem w Paryżu, czy stale trwasz w zamierze poślubienia panny Danglars?
— Ach nie, ten zamierzony związek, od dość dawna, już został zerwany. Lecz czyżbyś przypuszczał, że to pan Danglars?...
— Ależ, mój Albercie, ja cię pytałem o ten związek jedynie, nie mając żadnych ubocznych myśli, a ty zaraz Bóg raczy wiedzieć, jakie mym słowom dajesz znaczenie! Lecz patrzajno! — toć to już dzień biały, już godzina ósma! Cała noc zeszła nam na gadaniu i teraz o śnie niema co już myśleć! I wiesz co, Albercie?... cobyś powiedział, gdybym ci tak zaproponował ranny spacer, lub konną przejażdżkę? Toby cię rozerwało. Potem wpadlibyśmy gdziekolwiek na śniadanie, po którem tybyś udał się do swoich, a ja do swoich zajęć?...
— Doskonała myśl, lecz pójdziemy piechotą, lekkie znużenie zrobiłoby mi najlepiej.
— Ależ zgadzam się na wszystko — odpowiedział Beauchamp.
I wyszli obaj na bulwary, a gdy doszli do pól Elizejskich, zatrzymali się.
— Słuchaj — rzekł Beauchamp — ponieważ poszliśmy tą drogą, możebyśmy wstąpili na chwilę do pana de Monte Christo, jest już przecież dziesiąta. On cię rozerwie, doskonały to człowiek, zwłaszcza, że nigdy o nic nie pyta, chyba że o błahostki.
— Mogę iść i tam. Wszystko mi jedno. Ja nawet go dosyć lubię — odpowiedział Albert.
I poszli.