Hrabia Monte Christo/Część X/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabia Monte Christo |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Comte de Monte-Cristo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część X |
Indeks stron |
PODRÓŻ.
Monte Christo aż krzyknął z radości — lub też może tę radość udał tylko — na widok młodych ludzi, wchodzących do niego w najlepszej zgodzie.
— Nakoniec. Więc widzę, że wszystko skończone i wyjaśnione?
— Tak jest — odpowiedział Beauchamp — niedorzeczne pogłoski upadły same przez się, a gdyby się wznowiły, znalazłyby we mnie pierwszego i to zawziętego prześladowcę. Nie mówmy już więcej o tem.
— Niech ci Albert powie — rzekł hrabia na to — jaką mu dałem radę: czekać. Lecz spójrzcie tylko, — jaki ja jestem nieszczęśliwy!
— Jak widzę, porządkujesz swoje papiery, hrabio?
— Swoje papiery?... No nie!... w moich papierach bowiem zawsze najlepszy panuje porządek, choćby tylko dlatego, że ich prawie nie mam. Grzebię się w papierach pana Cavalcantiego.
— Z tej racji zapewne, iż ma on zająć me miejsce przy pannie Danglars?
— Jakto?... więc pan Cavalcanti, młody przypuszczam, żeni się z panną Eugenją? — zapytał ze zdziwieniem Beauchamp.
— Ależ tak!... Cóż u Boga!... czy z końca świata pan przybywasz, że zapytywać się możesz o podobne rzeczy? — zawołał ze zgorszeniem Monte Christo.
— Czy to hrabia skojarzyłeś to małżeństwo? — zapytał Beauchamp, nie wyprowadzony bynajmniej z równowagi żartem Monte Christo.
— Ja?... ależ, mój panie żartownisiu, proszę cię tylko bardzo, byś nie zechciał rozgłaszać o mnie podobnych wieści. Miły Boże!... ja miałbym się zajmować kojarzeniem małżeństw! Doskonałe! Nie, panowie, rzecz się miała nawet wprost przeciwnie, ja przeciwko związkowi temu występowałem z opozycją właśnie.
— Zapewne — rzekł Beauchamp — przez wzgląd na Alberta?
— Przez wzgląd na mnie? — odezwał się Morcef — nie przypuszczam tego, ponieważ niejednokrotnie prosiłem właśnie hrabiego, by mi pomógł do zerwania tego związku jak najbardziej niedobranego.
— W każdym razie — rzekł z kolei Monte Christo — ja w swej osobie nie przyczyniłem się bynajmniej do małżeństwa panny Danglars z panem Cavalcantim, jestem bowiem bardzo na zimno tak z teściem, jak i z jego przyszłym zięciem. Ja zresztą pana Cavalcantiego prawie że nie znam, mówią, że jest bogaty i że z dobrej pochodzić ma rodziny, lecz to wszystko jest oparte na owem „mówią“. Zwróciłem odrazu na to uwagę barona Danglarsa, lecz ten na tę skromną moją uwagę tylko się obruszył.
Proszono mnie, bym napisał do majora po papiery syna, do zawarcia związku małżeńskiego nieodzownie potrzebne i oto właśnie papiery nadeszły. Odeślę je hrabiemu Andrzejowi, rzecz prosta, lecz do wszystkiego innego mieszać się nie chcę.
— Panna d‘Armilly musiała jednak, w każdym razie, krzywem patrzeć na ciebie okiem, hrabio?
— Ach, niewiele na to zwracałem uwagi. Wyjeżdża do Włoch podobno. Prosi o listy polecające do właścicieli ajencyj teatralnych.
— Co ci jednak jest, Albercie? — rzekł hrabia do Morcefa, zmieniając tym temat rozmowy — bo jakoś mi bardzo niewesoło wyglądasz? Czy nie jesteś wypadkiem i bezwiednie zakochany w pannie Danglars?
— Chyba, że bezwiednie — odpowiedział młody człowiek śmiejąc się wymuszenie — mówiąc serjo jednak, to migrena mi dokucza.
— A wiesz, kochany vice-hrabio, — zawołał Monte Christo — że ja mam doskonały środek na tę chorobę.
— Cóż to za lekarstwo?
— Zmiana miejsca, podróż. Właśnie dziś mam zamiar wyjechać, bo się sam również czuję wcale nienajlepiej usposobiony, czemu się dziwić zresztą nie można, zamęczają mnie bowiem temi badaniami.
— Jakiemi znów badaniami?
— No, w tej sprawie, którą pan de Villefort wytoczył memu niedoszłemu mordercy, opryszkowi zbiegłemu z galer.
— A, przypominam coś sobie — rzekł Beauchamp — czytałem coś o tem w dziennikach. Cóż to za jeden ten Kadrus?
— Zdaje się, iż pochodzi z Prowancji. Pan de Villefort słyszał o nim, gdy był jeszcze w Marsylji, pan Danglars przypomina nawet sobie, że go gdzieś widział. Prokurator królewski, a także i prefekt policji ogromnie zainteresowali się tą sprawą, no i w rezultacie od tygodnia przysyłają mi ze wszystkich przedmieść Paryża przenajrozmaitszych drapichrustów, w nadziei, że pomiędzy nimi znajdzie się może morderca Kadrusa. Dzięki podobnej procedurze, za jakieś trzy miesiące nie będzie w parokilometrowym promieniu od Paryża ani jednego złoczyńcy, któryby nie znał mego pałacu, a także nie był powiadomiony, iż nie jestem najuboższym na tej ziemi. To też zamierzam kraj ten opuścić i pójść dokąd mnie oczy poniosą. Jedź ze mną, vice-hrabio.
— Najchętniej. Tylko dokąd?
— Ależ tam, gdzie powietrze jest czyste, gdzie szmer łagodny kołysze do snu, gdzie człowiek czuje się małym i upokorzonym, jednem słowem — nad morze. Lubię morze ogromne, niezgłębione, szafirowe, i tęsknię zawsze do niego, jak zakochana dziewczyna tęskni do kochanka.
— A więc dobrze, jedziemy nad to morze, by się zagubić w jego nieskończoności.
— W takim razie, jeżeli zgadzasz się na mój projekt, zechciej przyjąć do swej wiadomości, iż dziś wieczorem zajedzie tu, na dziedziniec tego pałacu, kareta podróżna, w której doskonale będziemy mogli wyciągnąć się na wiszących łóżkach i będzie ona zaprzężona w cztery konie pocztowe. A i ty, panie Beauchamp, możebyś się zgodził pojechać z nami? Bądź spokojny, zmieścimy się.
— Bardzo dziękuję, właśnie wracam z wybrzeży Adrjatyku. A zresztą, jestem dziennikarzem i muszę pilnować mego dziennika — dodał Beauchamp tonem znaczącym, zwracając się przy ostatnich słowach specjalnie do Morcefa.
— Dopiero w nieszczęściu ocenić jesteśmy zdolni prawdziwych przyjaciół, to też dzięki ci za wszystko, zacny przyjacielu — rzekł Albert wzruszony, ściskając silnie dłoń Beauchampa.
— Więc dokąd jedziemy właściwie? — zapytał Morcef Monte Christo, po wyjściu dziennikarza.
— Do Normandji.
— Przewybornie. Będziemy tam istotnie na prawdziwej wsi. Żadnego towarzystwa, żadnych sąsiadów, cisza jedynie, spokój i morze.
— No, sami nie będziemy tak znów zupełnie, ponieważ mieć będziemy psy i konie; zabawiać się będziemy polowaniem, a także łowieniem ryb w morzu.
— Obiecujesz mi prawdziwe rozkosze, hrabio. A więc idę do domu, by powiadomić o projekcie tym matkę i wracam do ciebie.
— Czy ci aby pozwolą? O, wiem dobrze, że masz pełną swobodę, niemniej... rodzice twoi mogą się nie zgodzić na podróżowanie razem z człowiekiem tak tajemniczym, jak hrabia Monte Christo.
— Mój hrabio, masz, widzę, bardzo krótką pamięć, mówiłem ci bowiem parokrotnie, iż matka moja wprost wyjątkową zdaje się mieć dla ciebie życzliwość.
— „Kobieta jest zmienną“ — mówił Franciszek Pierwszy; „kobieta, to przepaść“ — wyrażał się Szekspir... Że zaś jeden z nich był wielkim monarchą, a drugi wielkim poetą, to znaczy, iż każdy z nich miał możność dobrego poznania kobiet — należałoby przeto wierzyć ich słowom.
— Zapewne. Matka moja jednak nie jest kobietą przeciętną. Nie należałoby więc jej mierzyć zwykłą miarą.
— Wybacz cudzoziemcowi, iż nie zdołał pojąć wszystkich subtelności tej mowy.
— Chciałem powiedzieć, że matka moja jest nader oględna przy obdarzaniu kogoś swemi uczuciami, gdy jednak raz już kogoś niemi obdarzy — to już nazawsze.
— Czy tak? — zapytał z westchnieniem Monte Christo.
— Matka moja mówiła mi nieraz o panu: Albercie, jestem przekonana, że człowiek ten ma szlachetną duszę, staraj się, staraj się bardzo zasłużyć sobie na jego przyjaźń.
Monte Christo znów westchnął głęboko.
— Czy tak? — zapytał powtórnie — lecz już idź, wicehrabio, bo możesz nie pozałatwiać wszystkich swych spraw przed podróżą. A więc do wieczora. Bądź tu o piątej, a jeżeli przybędziesz na czas, tobyśmy stanęli na miejscu około wpół do pierwszej.
— Jakto?... w Treport?
— Czy uważasz, iż być w podróży coś osiem godzin prawie, to mało? Zobaczysz, jak nam czas będzie się dłużył.
— Niema wątpliwości, iż jesteś pan cudownym człowiekiem; z czasem prześcigniesz koleje żelazne, co zresztą, jak we Francji, nie będzie sprawą tak bardzo znów trudną, lecz kto wie, czy nie będziesz wyprzedzać telegrafu nawet?
— Drobnostka, wicehrabio. A jednak bardzobym chciał być w Treport zaraz po dwunastej.
Po wyjściu Alberta, Monte Christo stał przez czas dłuższy zadumany, jakby marzeniom, czy wspomnieniom oddany cały. Nakoniec otrząsnął się, ręką przetarł czoło i podszedł do dzwonka, w który uderzył dwukrotnie. Wszedł intendent.
— Panie Bertuccio — rzekł hrabia — nie jutro, ani pojutrze, jak początkowo myślałem, lecz dziś jeszcze wyjeżdżam do Normandji. Zechciej więc wydać rozkazy, by na godzinę piątą wszystko było gotowe. Możesz pan odejść.
Bertuccio wyszedł i natychmiast wysłał konnego posłańca do stacji najbliższej, w Pontoise, by konie na godzinę szóstą były gotowe. Gdy tam rozkaz ten otrzymano, wysłany został stamtąd znów posłaniec umyślny, ażeby konie na godzinę siódmą były gotowe. I tak wieść ta szła dalej i dalej, aż do ostatniej przed Treport stacji, która o godzinie szóstej wieczorem była powiadomiona, że konie na godzinę dwunastą mają być gotowe.
Przed samym wyjazdem hrabia na chwilę zaszedł do Hayde, z zawiadomieniem, iż wyjeżdża nad morze, na czas krótki zresztą.
Albert dotrzymał słowa i o godzinie wpół do piątej był u hrabiego.
Punktualnie o godzinie piątej powóz ruszył z przed pałacu — i odrazu z nadzwyczajną szybkością. Morcef nie miał wyobrażenia o podobnej jeździe. Konie — nie to, by pędziły, lecz zdawały się unosić w powietrzu, jak gryfy. Powóz toczył się po trakcie królewskim z szybkością błyskawicy. Przechodnie w zdumieniu oglądali się na ten błyskający w tumanach kurzu meteor jakby. Inne zaprzęgi trwożliwie zjeżdżały na bok, w obawie zetknięcia się z karetą, pędzącą z podobną szybkością.
Ali uśmiechał się tylko, pokazując białe zęby, i pędził, trzymając lejce w silnej dłoni. Piękne grzywy pędzących lotem ptaka koni rozwiewały się na wietrze. I one nawet upajały się lotem, szybkością, z jaką pochłaniały przestrzeń. Ali, to dziecię pustyni, był w swoim żywiole. Pędził. Z czarną twarzą, płonącem okiem, w białym burnusie — pędził. W obłokach podnoszącego się kurzu, unoszący się na tle czarnego pudła karety nad rozhukanemi końmi.
— Nie znałem dotychczas rozkoszy lotu — rzekł Morcef — teraz wiem, jak szalenie to upaja.
I ostatnie cienie smutku znikły mu z czoła, jakby uniesione powiewem wichru.
— Skąd, u djabła, bierzesz pan, hrabio, podobnej siły i szybkości konie? — zapytał wreszcie Albert — na urząd je zamawiasz chyba?
— Zgadłeś, wicehrabio!... Przed sześcioma laty zdarzyło mi się ujrzeć wspaniałego ogiera, słynnego z lotu. I kupiłem go natychmiast; za jaką sumę? — nie powiem tego panu, bo to pan Bertuccio płacił przecież. W pierwszym odrazu roku dał mi on coś pięćdziesiąt źrebiąt, z których wybrałem trzydzieści dwa ogierki — wszystkie do siebie podobne: kare bez żadnych odmian. One to dowiozą nas aż nad brzeg morza, zmieniając się co godzinę. Nie myśl jednak, by same ich zalety dać mogły podobną szybkość. Pomogła im w tem i sztuka człowieka. Do podobnego biegu są specjalnie zaprawiane, umiejętnie stosowaną robotą przygotowawczą. Codzień mianowicie robią one po kilkanaście kilometrów stępa, kłusem i galopem, by miały oddech zawsze otwarty i nie nabierały tłuszczu; raz na tydzień ponadto dostają ostry galop, w takim, jak ten, zaprzęgu, na dystansie coraz to dłuższym, zaczęły coś od kilometra, teraz zaś przebywają, bardzo swobodnie, do trzydziestu kilometrów.
— Pyszna rzecz!... Powiedz mi jednak, hrabio, co ty z temi końmi robisz?
— Jeżdżę niemi, jak widzisz. A gdy ich kiedy nie będę już potrzebował, to je pan Bertuccio sprzeda.
— Wątpię, by się znalazł w Europie jaki monarcha, któryby był w stanie za nie zapłacić?...
— O, sprzeda się je jakiemu wielkorządcy na Wschodzie, który trzos do dna choćby wypróżni, lecz konie podobne, gdy mu się zdarzy taka okazja, kupi napewno. A potem kasę państwową znów napełni złotem, co nie będzie trudne, przy porządnej, kijami popartej, administracji.
— Czy pozwolisz, hrabio, bym się podzielił z tobą jedną mą myślą?
— Bądź pewien, że za żadną nie będę miał do ciebie żalu.
— A więc mam wrażenie, że ten twój pan Bertuccio musi już być człowiekiem bardzo bogatym.
— Mylisz się, hrabio, mylisz się gruntownie. Jestem pewien, że gdybyś przetrząsnął wszystkie jego kieszenie, wszystkie kasy i wszystkie banki na świecie, to nie znalazłbyś w nich nigdzie jednego luidora.
— Wybacz, hrabio, lecz jest to niemożliwe.
— Ja też cudów żadnych nie czynię. U mnie na pierwszem miejscu są zawsze cyfry i zimna rachuba. Że intendenci kradną — to nie nowina. A dlaczego kradną?
— Bo to daje im możność zebrania sobie majątku — to raz, a następnie, że złodziejstwo leży w naturze człowieka, każdy więc kradnie, jeżeli tylko ma możność rabowania, zwłaszcza, gdy nie czuje nad sobą żadnej kontroli.
— Mój pan Bertuccio żadnej nie ma nad sobą kontroli — to prawda. Lecz nie miałby żadnej w tem korzyści, by kraść, a więc nie kradnie. Każdy inny intendent — kradnie, lecz dlaczego? — bo ma żonę, dzieci, ma wielkie wymagania, które z czasem coraz to większe się stają, nakoniec dlatego, że nie jest nigdy pewien, jak długo przebywać będzie u swego pana, więc pragnie sobie zabezpieczyć przyszłość. Z moim Bertuccim jest najzupełniej inaczej. Jest sam jeden na świecie, zaś na zaspokojenie swych potrzeb bierze tyle, ile sam zapragnie, że zaś jego potrzeby są bardzo małe, ergo... Jest nakoniec pewien, że ja go nigdy nie odprawię.
— Skądże ta pewność?
— Bo wie, że ja lepszego od niego nie znajdę, zaś on sam odejść ode mnie nie poważy się nigdy, ponieważ wie, że jestem panem jego życia i śmierci.
— Więc ty, hrabio, w każdej chwili mógłbyś ukarać pana Bertuccia śmiercią?
— Tak — spokojnie odpowiedział Monte Christo.
Są słowa, które zamykają rozmowę, jak żelazo drzwi. Wyrazem takiej siły było „tak“ hrabiego.
Resztę drogi przebyto z taką samą szybkością. 330 kilometrów; zmieniwszy osiem zaprzęgów, po cztery konie w każdym, pojazd Monte Christo przebył w niepełne osiem godzin, tak, iż trochę po północy ostatni zaprzęg wjechał przed bramę pałacową. Służba stała w drzwiach, cała gotowa na usługi, gdyż posłaniec, z ostatniej stacji wysłany, zawiadomił o przyjeździe pana.
Kąpiel była gotowa, podano też natychmiast wytworną wieczerzę, a około godziny trzeciej tak Monte Christo jak i jego gość znaleźli się w łóżkach. Nieustanny szum fali ukołysał ich do snu.
Gdy Morcef obudził się, po ożywczym zdrowym śnie, nakoniec, zbliżył się natychmiast do okna, otworzył je, a wtedy spostrzegł, iż wychodzi ono na mały taras, z którego można było zejść do cienistego parku i dalej nad brzeg morza.
Nie było to otwarte morze, lecz niewielka zatoka, tworząca port naturalny. W odległości jednego kilometra od brzegu kołysała się na kotwicy niewielka rozmiarami korweta, z wąskim spodem i wyniosłemi masztami, z herbami hrabiego Monte Christo na banderze; wyobrażono mianowicie: na błękitnem morzu wyspę skalistą — krwawiącą się, to znów złocącą się w słońcu, z krzyżem u góry. Przypomina to Górę Kalwarję, która mękę Chrystusa nad złoto droższą uczyniła i krzyż, Jego Boską Krwią oblany. Pod pewnemi względami cierpienie to i odrodzenie miały niejakie podobieństwo z przeszłością Monte Christo.
Dzień cały upłynął przybyłym z Paryża na przerozmaitszych ćwiczeniach, w których Monte Christo celował; w parku padło dwanaście bażantów, w rzeczce przez park przepływającej złowiono tyleż pstrągów. Obiad zjedzono w altanie nad samym brzegiem morza.
Trzeciego dnia, gdy się miało już ku wieczorowi, Albert, zmęczony nieco podobnem życiem, które zdawało się być igraszką dla Monte Christo, zdrzemnął się na krześle, hrabia zaś rysował plan oranżerji, którą miał zamiar wybudować.
Naraz rozbudził Morcefa tętent konia; spojrzał wtedy przez okno i z największą dla siebie przykrością, a jednocześnie i z dużem zaciekawieniem, ujrzał na dziedzińcu swego służącego.
— Cóż ty tu robisz, Florku! — zapytał, zrywając się z krzesła — czy może matka moja zasłabła nagle?
I młodzieniec rzucił się ku drzwiom, jak oszalały.
Monte Christo podszedł wtedy do okna i zobaczył, że służący oddał swemu panu list jakiś oraz numer dziennika.
— List od Beauchampa?... Więc to pan Beauchamp cię tu przysłał?
— Tak jest, panie, kazał mi przyjść do siebie; dał pieniędzy na drogę, najął konia pocztowego i polecił, bym, nie zatrzymując się nigdzie, pędził do pana. To też spieszyłem się bardzo, tak iż całą podróż odbyłem w przeciągu piętnastu godzin.
Albert ze drżeniem otworzył list. Po przeczytaniu pierwszych zaraz wierszy boleśnie krzyknął.
Nagle w oczach mu się zaćmiło, zachwiał się i — gdyby nie pomoc służącego, który go podtrzymał, — byłby padł na ziemię.
— Biedny młodzieniec — rzekł do siebie Monte Christo — stara to prawda, że błędy ojców spadać będą na synów i to aż do dziesiątego pokolenia.
Albert wracał zwolna do przytomności. Przeczytał list do końca, przetarł chustką czoło, zlane potem, zgniótł w dłoniach dziennik, wreszcie odezwał się do służącego:
— Czy twój koń, Florku, zdołałby mnie zanieść z powrotem do Paryża?
— To nędzna szkapa pocztowa.
— Boże mój! W jakim stanie był dom nasz, gdyś go opuszczał?
— Wszystko pozostawiłem w spokoju. Gdy wróciłem od pana Beauchampa, zastałem tylko panią zapłakaną, zapytywała mnie, czy nie wiem, kiedy pan wicehrabia powróci? Odpowiedziałem wtedy, że właśnie z rozkazu pana Beauchampa mam jechać do pana. Na te słowa pani wyciągnęła rękę, jakby mnie chciała zatrzymać, po chwili zastanowienia rzekła jednak: dobrze, jedź natychmiast — i powiedz, iż go proszę, by wracał.
— Tak, matko droga — zawołał Albert do głębi wstrząśnięty — wracam natychmiast. Bądź spokojna. I niech drży potwarca. — Trzeba pomyśleć jednak, jakim sposobem możnaby powrócić?
Po wymówieniu słów tych Albert udał się do pokoju, w którym pozostawił Monte Christo. Nie był to ten sam już człowiek, w czasie tych pięciu minut przeobraził się okropnie: postarzała mu twarz, na policzki wystąpiły gorączkowe wypieki, zapadły w dół oczy; jego chód wreszcie stał się niepewny, jak u pijanego.
— Hrabio — rzekł — dziękuję ci za twą gościnność. Muszę jednak wracać do Paryża.
— Cóż się tam stało takiego?
— Poprostu grom uderzył w dom nasz, tak, iż cały rozsypał się w gruzy. Daruj mi jednak, że ci opowiadać tego nie będę bardziej szczegółowo, ponieważ muszę jechać. Idzie tu o rzecz droższą dla mnie, aniżeli o życie. Żadnych pytań, błagam cię, hrabio. Żebrzę tylko o konia!
— Cała stajnia jest na twoje rozkazy. Zastanów się jednak, iż zgubić się możesz jadąc konno. Weź lepiej powóz, a choćby tylko bryczkę.
— Toby zadługo trwało, a zresztą ja potrzebuję zmęczenia, ono jedno uśmierzyć jest zdolne mój ból.
I Albert zatoczył się, jak nieprzytomny, padając na krzesło stojące przy drzwiach.
Monte Christo był już przy oknie i wołał:
— Ali!... konia dla wicehrabiego Morcefa, tylko prędko, bo się spieszy.
Słowa te wróciły Alberta do życia, wybiegł z pokoju a razem z nim i hrabia.
— Dziękuję ci — rzekł młodzieniec, wskakując na siodło — Florek niech wraca, jak tylko będzie mógł najprędzej.
Już pochwycił cugle, by puścić konia w cwał, gdy się zatrzymał.
— Mój wyjazd — rzekł — wydaje ci się zapewne, hrabio, dziwacznym i szalonym. Wiedz jednak, iż parę słów, zamieszczonych w dzienniku może doprowadzić człowieka do szału. Chcesz dowodu?... a więc przeczytaj to, lecz wtedy dopiero, gdy odjadę, abyś nie widział, jak rumieniec twarz moją okrywa.
Po wymówieniu tych słów Morcef zatopił ostrogi w bokach konia, a ten popędził jak strzała.
Hrabia pogonił wzrokiem za młodzieńcem z uczuciem bezmiernego współczucia i dopiero wtedy, gdy ten znikł mu już zupełnie z oczu, wziął się do czytania.
„Oficer francuski — czytał — w służbie Alego Paszy, o którym przed trzema tygodniami wzmiankował dziennik „Impartial“, wydał nietylko twierdzę Janinę w ręce wroga, ale jeszcze pana swego i dobroczyńcę zaprzedał turkom. W owej epoce nazywał się istotnie krótko Fernandem, jak o tem donosił nasz szanowny kolega, później jednak przybrał do tego chrzestnego imienia tytuł szlachcica, a także nazwisko od nabytych za judaszowe srebrniki dóbr.
Dziś nazywa się hrabią de Morcef i jest członkiem Izby Parów“.
Tym sposobem tajemnica, którą Beauchamp tak szlachetnie chciał zagrzebać w sercu swojem, znów wyszła na światło dnia, jak widmo powstałe z grobu.