Hrabia Monte Christo/Część X/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabia Monte Christo |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Comte de Monte-Cristo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część X |
Indeks stron |
SĄD.
O godzinie ósmej rano Albert wpadł do Beauchampa, jak piorun i jak błyskawica.
Dziennikarz, aczkolwiek szykował się właśnie do kąpieli, wyszedł do niego natychmiast.
— Biedny przyjacielu — rzekł — czekałem na ciebie. Opowiem ci wszystko, co się tutaj działo.
I zaczął opowiadać to, co my tutaj w strzeszczeniu podamy naszym czytelnikom.
Artykuł, w poprzednim rozdziale przytoczony, podał przedewszystkiem organ rządowy, co jeszcze większej nadawało doniosłości całej sprawie. Beauchamp był właśnie przy składaniu, gdy mu artykuł ten wpadł w oczy. Posłał natychmiast po dorożkę i pojechał do redakcji ministerjalnego dziennika.
Bez względu na to, iż wyznawał zasady przeciwne zasadom redaktora organu urzędowego, był jednak jego przyjacielem.
Gdy wszedł do niego, trzymał on w ręku swe własne pismo i rozkoszował się własnym artykułem o cukrze z buraków.
— Chwała Bogu — rzekł Beauchamp. — Trzymasz właśnie w ręku ostatni numer swego dziennika, nie będę miał potrzeby zbyt obszernie mówić, co mnie tu sprowadza.
— Czy nie jesteś wypadkiem za cukrem z trzciny? — zapytał redaktor.
— Bynajmniej! jest to dziedzina wiedzy absolutnie, mi nieznana. Ja tu w innej przybyłem sprawie. Idzie mi mianowicie o artykuł, dotyczący Morcefa.
— Pierwszorzędna sensacja!… Nieprawdaż?
— Zapewne. Naraziłeś się jednak na proces.
— Wcale nie, przy artykule bowiem otrzymaliśmy dokumenty, potwierdzające wszystko napisane, tej wagi i siły, że jesteśmy pewni, że pan Morcef będzie siedział cicho. Pozatem jest zasługą demaskować nędzników.
— Któż, u Boga, udzielić wam mógł dowodów niewątpliwych? — zapytał Beauchamp — mój dziennik pierwszy tę sprawę poruszył, lecz musiał się cofnąć wobec braku dowodów. A przecież nam więcej zależało na zdemaskowaniu Morcefa, jako para Francji, ponieważ my właśnie należymy do opozycji.
— Myśmy też skandalu tego bynajmniej nie szukali, sam wpadł on nam w ręce. Jakiś człowiek, wczoraj przybyły z Janiny, przywiózł całą tekę papierów, stanowiących dowody, a gdyśmy się wahali wystąpić w charakterze oskarżycieli, przybyły oświadczył, iż w razie nieprzyjęcia artykułu — wydrukuje go w dzienniku należącym do opozycji, gdzie go na pewno z otwartemi przyjmą rękami. Mój Beauchamp.. wiesz chyba jaką wartość ma dla pisma wiadomość podobna. To też daliśmy ją, dzięki czemu dziś tylko o naszem piśmie mówi Paryż cały, a jutro będzie mówić cała Europa.
Beauchamp, widząc, że nic nie poradzi, wyszedł z redakcji ministerjalnego organu.
Ponieważ wypadek, który opowiedzieliśmy, miał miejsce przed samem wysłaniem posłańca, Beauchamp, nie miał z tej przyczyny możności doniesienia, co się działo później.
Działo się zaś dużo poważnych bardzo rzeczy. W Izbie Parów wielkie panowało wzburzenie, jak również i w całem wyższem towarzystwie Paryża, które artykuł „Impartiala“ przyjęło nieomal obojętnie, bo cichemi szeptami jedynie, ponieważ był on dyskretnie napisany nie uderzał jak toporem. „Opinja“ więc nie śmiała występować jasno, bo to okazać się mogło niebezpieczne. Teraz zupełnie co innego. Ktoś już wziął całą odpowiedzialność na siebie, więc wszyscy rozdzierali szaty.
Odczytywano jawnie budzący zgorszenie artykuł i komentowano go głośno. Można już było nie obawiać się niczego, więc każdy rzucał kamieniem.
Hrabia de Morcef, w dodatku, nie był lubiany wogóle, nawet przez kolegów. Jak wszyscy dorobkiewicze, musiał dla utrzymania się na swem już raz zajętem stanowisku, żyć z największym zbytkiem i wystawą; nie mogąca temu sprostać arystokracja — wyszydziła to. Ludzie naprawdę utalentowani — lekceważyli go; czyści i nieskalani, — intuicyjnie odsuwali się, z bezwiedną odrazą. To też położenie hrabiego było nie do pozazdroszczenia teraz, gdy opatrzność przeznaczyła go już na zgubę.
Jeden tylko hrabia Morcef w dniu tym nie wiedział o niczem. Dzienniki bowiem czytywał bardzo rzadko i cały ranek strawił na pisaniu listów i ujeżdżaniu konia.
Na posiedzenie przybył jak zwykle — z dumnie podniesioną głową i nieulękłą źrenicą. Wszedł do sali nie spostrzegając nawet niepewnych półukłonów współtowarzyszy swoich.
Jego zjawienie się w Izbie zrobiło bardzo złe wrażenie: ogólnie uważano to jako dowód bezczelności. Zuchwalstwem zdawała się być wszystkim obecność ta, jeżeli nie zniewagą.
Cała Izba wrzała chęcią poruszenia sprawy tej z mównicy lecz nikt nie miał odwagi, jak to zwykle w podobnych wypadkach się dzieje, wziąć ciężaru tego na siebie. Wreszcie jeden z najbardziej szanownych senatorów postanowił to uczynić. Izba momentalnie dowiedziała się o tem, to też gdy wszedł na mównicę, w całej sali uroczysta zapanowała cisza.
Jeden Morcef nie wiedział jeszcze nic. Dopiero na wzmiankę o Janinie zbladł momentalnie, zwłaszcza, iż oczy całego zgromadzenia zwróciły się w jego stronę.
Rany moralne mają w sobie tę siłę fatalną, iż zabliźnić się mogą, lecz nigdy nie są zdolne zagoić się zupełnie. Przyciszony ból odradza się i krwią świeżą się oblewa, za najmniejszem podrażnieniem Noli me tangere…
Stojący na trybunie senator przeczytał przedewszystkiem artykuł w dzienniku, następnie, po zaznaczeniu, iż jego położenie jest bardzo trudne i drażliwe, dla honoru Izby wszelako i obrony dobrej sławy hrabiego de Morcefa domagał się, by zebrani zażądali przeprowadzenia śledztwa, gdyż tylko ono jedynie jest teraz zdolne oczyścić z zarzutów obwinionego.
Morcef był tak oszołomiony tym nagle spadłym na niego ciosem, iż zdołał wypowiedzieć zaledwie parę słów niezrozumiałych w swej obronie. To pomieszanie dobrze usposobiło jednak Izbę dla generała, tłumaczono je sobie w ten sposób, iż tylko uciśniona niewinność może być tak bezradna. Prawdziwie szlachetni ludzie gotowi są zawsze do współczucia, gdy nieszczęście nieprzyjaciół przechodzi granicę nienawiści.
Przewodniczący poddał wniosek głosowaniu, przyczem większość opowiedziała się za wnioskiem; to jest za przeprowadzeniem śledztwa.
Zapytano następnie hrabiego, ile żąda czasu na przygotowanie obrony?
Moc ducha wróciła Morcefowi, gdy tylko spostrzegł, że nie zginęła jeszcze nadzieja ratunku.
— Panowie — rzekł, gdy stanął na trybunie — takiej potwarzy, jaką rzucili na mnie ukryci w mroku nikczemnicy, nie wolno odpierać po jakimś czasie dopiero, lecz należy natychmiast uderzeniem pioruna odpowiedzieć na ten płomień nienawiści, który tylko dla tego, że rozbłysł tak nagle, potrafił chwilowo porazić mój wzrok. O!… gdybym mógł teraz, zamiast niedołężnej obrony, krew swą przelać dla przekonania panów, iż jestem godzien w gronie waszem się znajdować!
Słowa ten wywarły nader korzystne wrażenie na wszystkich członkach Izby.
Przewodniczący zwrócił się wtedy do zebranych z zapytaniem, czy się zgadzają na to, ażeby debaty nad sprawą tą były prowadzone natychmiast?
— Tak jest — odpowiedzieli wszyscy jednogłośnie.
Gdy zapadła ta ostatnia decyzja, Morcef poprosił o pozwolenie wyjścia, by przywieźć z domu dokumenty, stwierdzające iż jego służba w armji Ali Telebena była nieskazitelna.
Beauchamp opowiedział przyjacielowi to wszystko, przyczem Albert słuchał go z martwą twarzą, gdyż miał już świadomość, iż jego ojciec był winnym istotnie, to też zapytywał się w duchu samego siebie, jakim sposobem jego ojciec starać się będzie o to, by próbować oczyścić z zarzutów.
— No i cóż potem się stało? — zapytał Albert po chwili ciężkich rozmyślań.
— Mój drogi — odpowiedział dziennikarz ze smutkiem w głosie — bardzo ciężkie to zadanie zdawać ci relację z dalszego ciągu sprawy. Uzbrój się jednak w odwagę i moc ducha, bo ciężko ci będzie wszystkiego wysłuchać.
Albert, po usłyszeniu tych słów przeciągnął dłonią po zwilgotniałem czole, lecz skupił się w sobie i rzekł:
— Mów, przyjacielu, czuję się dość silny.
— Rozpoczęcia rozpraw oczekiwali wszyscy z najwyższą niecierpliwością. Cała Izba była w komplecie.
Hrabia Morcef przybył na salę punktualnie o godzinie ósmej i stanął w jej drzwiach z papierami w rękach. Twarz miał spokojną, chód zwykły, wojskowy, a więc sztywny nieco. Jego mundur jeneralski na wszystkie był zapięty guziki.
Wejście to jaknajlepsze sprawiło wrażenie; wybrana przez ogół senatorów komisja do rozpatrzenia się w dowodach była dla niego usposobiona jak najżyczliwiej. Kilku panów zbliżyło się nawet do przybyłego i z szacunkiem go powitało.
W tejże chwili wszedł woźny i oddał jakiś list przewodniczącemu.
— Masz pan głos, hrabio de Morcef — rzekł przewodniczący, otwierając podany list.
— Ojciec twój rozpoczął mówić — ciągnął dalej swe opowiadanie Beauchamp — i mogę cię zapewnić, Albercie, iż bronił się doskonale, ujawniając tem swe olbrzymie zdolności. Przedstawił dowody, wskazujące niezbicie, iż Ali Teleben aż do ostatniej chwili darzył go swem bezgranicznem zaufaniem. Pokazał pierścień, którym Ali Pasza pieczętował wszystkie swe listy, a który niemniej jemu był powierzony. Nie jego zaś winą jest, iż poselstwo, które mu Ali Teleben powierzył, nie udało się. Gdy wrócił — zastał już paszę Janiny zamordowanego.
— Zaufanie Ali-Telebena do mnie — mówił hrabia — było tak bezgranicznie wielkie, iż nawet w chwili śmierci myślał o mnie i mnie właśnie powierzył opiekę nad swą najulubieńszą małżonką i córką.
Na te słowa Albert zadrżał, przypomniała mu się bowiem Hayde oraz jej opowiadanie o poselstwie, pierścieniu… o tem wreszcie, jak została sprzedana wraz z matką do niewoli i zapędzona do Konstantynopola.
— Mowa hrabiego — ciągnął dalej Beauchamp — poruszyła całe zgromadzenie.
— Obcy jednak czynnik stanął temu na przeszkodzie i zmienił wszystko na złe. Wspomniałem ci już o liście, jaki oddano przewodniczącemu, otóż otworzył go on natychmiast, lecz odrzucił po chwili, pochłonięty słuchaniem mowy Morcefa i dopiero znacznie później zaczął go czytać. Zauważono natychmiast, iż już jego pierwsze słowa zrobiły na nim ogromne wrażenie, to też z widoczną uwagą i zajęciem odczytał go do końca, a następnie rzekł do twego ojca:
— Panie hrabio, powiedziałeś nam przed chwilą, że pasza Janiny oddał pod twą opiekę żonę i córkę?
— Tak jest — odpowiedział Morcef — nieszczęście jednak i w tym wypadku zaciążyło nade mną, gdy wróciłem do Janiny nie znalazłem już nigdzie ani Vasiliki, jego żony, ani też Hayde, jego córki, które gdzieś zginęły.
Przewodniczący zmarszczył lekko brwi.
— Czy mógłbyś, hrabio — rzekł — na poparcie opowiadania swego postawić jakiegoś świadka?
— Niestety, panie, jest to niemożliwe — odpowiedział hrabia — wszyscy ci, którzy otaczali Ali Telebena — zginęli w czasie tej okropnej wojny; ja jeden zdołałem wyjść z niej cało. Mam jednak listy jego i te złożyłem panu, mam także jego pierścień, jako dowód jego zaufania — oto jest. Ja nie mam świadka, któryby mógł zaświadczyć o prawdzie mych słów, lecz i oskarżenie nie ma go również.
— Sądźcie mnie teraz, panowie, wydajcie wyrok! Weźcie jednak pod uwagę, że całe oskarżenie to tylko oszczerstwo. Zaś błotem próbują obrzucić zawsze tych, którzy się wydźwignęli ponad szary tłum, najczystszych nawet. A teraz — sądźcie mnie panowie. Skończyłem.
Gdyby sprawa poszła wtedy pod głosowanie, to powtarzam, ojciec twój, Albercie, byłby opuścił Izbę oczyszczony z zarzutów.
Przewodniczący zarządził jednak inaczej; przemówił mianowicie w te słowa:
— Panowie i ty, hrabio, pozwolicie może, by stanął przed wami świadek, który sam się zgłasza, a który, w co nie wątpię, zaświadczy o niewinności hrabiego w sposób jak najbardziej oczywisty, zupełnie już pewny. Oto jego list, jaki przed chwilą otrzymałem.
Morcef, po usłyszeniu tych słów, nerwowo zgniótł trzymane w ręku papiery i nie wypowiedział swego zdania, natomiast cała Izba, jednogłośnie, poprosiła przedewszystkiem o odczytanie listu, którego treść była następująca:
„Wysoka Izbo! Mam możność przedstawienia Komisji Śledczej, wybranej dla zbadania, jak sobie poczynał w Epirze pan generał hrabia de Morcef, dowody stanowcze. Byłem przy śmierci Ali Paszy; wiem, co się stało z jego żoną, Vasiliką i córką Hayde. Jestem więc na rozkazy Komisji i proszę, by zechciała mnie przesłuchać. Czekam w przedsionku Izby“.
— I któż jest ten świadek, a raczej ten mój nieprzyjaciel? — zapytał hrabia zmienionym głosem.
— Dowiemy się niezadługo — odpowiedział przewodniczący. — Czy Izba zgadza się na przesłuchanie świadka?
— Tak jest, zgadzamy się — zawołano jednogłośnie.
Przewodniczący przywołał portjera i zapytał go:
— Kto tam oczekuje w przedsionku.
— Jakaś dama w towarzystwie służącego.
— A więc proszę jej powiedzieć, aby zechciała przyjść do nas.
Po chwili oczekiwania zjawiła się w sali. Była spowita w czarne gazy indyjskie, które osłaniały ją całą. Po lekkim chodzie i czarownej woni perfum wytwornych poznaliśmy jedynie, że musi to być kobieta młoda i piękna.
Przewodniczący poprosił, by przybyła zechciała odsłonić twarz. Odrzuciła wtedy zasłonę i zebrani ujrzeli przed sobą postać młodej, bardzo pięknej dziewczyny.
— Wiem już — zawołał Albert — kto był tym świadkiem. To była Hayde, niewolnica hrabiego Monte Christo.
— Któż ci to powiedział? — ze zdziwieniem zapytał Beauchamp. — Lecz zgadłeś, to była istotnie ona. Słuchaj jednak dalej, co się stało. Otóż pan de Morcef przyglądał się Greczynce tej to z przerażeniem, to znów z nieukrywanem zdziwieniem.
Przewodniczący wskazał ręką krzesło młodej kobiecie, ta jednak dała znak głową, że stać będzie.
— Aczkolwiek miałam cztery lata zaledwie — rozpoczęła swe zeznania młoda Greczynka głosem dźwięcznym, pełnym czarującego smutku — w chwili, gdy twierdza Janiny wpadła w ręce wrogów, ze względu jednak na to, że wypadki te dotyczyły mych najbliższych i ogromnej dla mnie były wagi, żaden szczegół nie zatarł się w mej pamięci.
— Jakiej, dla pani, mogły być wagi wszystkie te wypadki?
— Szło o życie lub śmierć mego ojca i mej matki. Me imię — Hayde, jestem bowiem córką Alego Teleben, paszy Janiny, i Vasiliki, jego pierwszej małżonki.
Rumieniec skromności i dumy wybił się w chwili tej na twarzy młodej kobiety, dostojny wyraz jej oczu, majestat postawy, dobór słów wreszcie pełnych powagi, sprawiły wprost niezwykłe wrażenie na całem zgromadzeniu.
— Pani — rzekł przewodniczący w odpowiedzi, z ukłonem pełnym głębokiego szacunku — wybacz, iż ośmielę się zapytać cię o to, czy możesz jednak słowa swe poprzeć dowodami.
— Tak jest — odpowiedziała Greczynka, dobywając z fałd sukni woreczek z jedwabiu, wonnościami nasycony — oto akt mego urodzenia, spisany przez ojca, a poświadczony przez najznakomitszych wodzów, tutaj akt chrztu, gdyż ojciec mój pozwolił, abym wyznawała wiarę matki mej, jest on poświadczony własnoręcznym podpisem i pieczęcią wielkiego prymasa Macedonji i Epiru. Nakoniec dokument ostatni, który będzie najważniejszy w tej sprawie, — akt sprzedaży, w którym oficer Franków, Fernand Mondego, zeznaje, iż odstępuje mnie, Hayde, i matkę mą, Vasilikę, kupcowi armeńskiemu, El-Kobbirowi, za tysiąc kies, to znaczy — za 400.000 franków francuskich, mniej więcej.
Siną bladość widać było na twarzy hrabiego Morcefa w chwili, gdy ostatni akt, ohydną i nikczemną zbrodnię oskarżonego w zupełności stwierdzający, został Izbie przedłożony.
Zgromadzeni zeznanie córki Alego Teleben przyjęli w grobowem milczeniu.
Hayde, po wygłoszeniu tych słów, stała dalej cicho i spokojnie. Lecz w tym spokoju swym groźniejszą była, aniżeli inni w gniewie.
— Mam jeszcze drugi akt sprzedaży, który składam również w ręce pana przewodniczącego Wysokiej Izby — ciągnęła dalej Greczynka — z prośbą, ażeby go polecił odczytać Zgromadzeniu.
Ten ostatni dokument, jak zresztą i wszystkie inne, był spisany w arabskim języku. Znalazł się jednak w gronie parów znawca języków wschodnich, który odczytał dokument, a następnie jego treść podał Izbie w tłumaczeniu; brzmiał on jak poniżej:
„Ja, El-Kobbir, handlujący niewolnikami i dostawca Haremu Jego Wysokości, stwierdzam niniejszem, iż otrzymałem dla Jego Wysokości Sułtana, od frankońskiego hrabiego de Monte Christo, szmaragd wartości 10.000 kies, jako cenę kupna chrześcijańskiej niewolnicy, mającej lat jedenaście, imieniem Hayde, córki prawej zmarłego paszy Alego-Teleben i jego pierwszej małżonki Vasiliki. Wzmiankowaną niewolnicę kupiłem przed siedmioma laty wraz z matką, która zmarła u bram stolicy, na targu w Konstantynopolu, od oficera francuskiego, noszącego nazwisko Fernanda Mondego.
Dokument ten, stwierdzający prawo własności, został wydany z upoważnienia Jego Wysokości, w 1827 roku Hedżyry. El-Kobbir“.
Po odczytaniu tego dokumentu hańby, w całej sali zapanowało milczenie.
Hrabiemu wzrok tylko pozostał i ten wzrok, z siłą nieodpartą na Hayde zwrócony, zdawał się buchać krwią i płomieniami.
— Księżniczko Teleben — odezwał się nakoniec przewodniczący — czy nie byłoby możliwe zawezwać do dania zeznań uzupełniających hrabiego de Monte Christo, który, jak mnie informują, znajdować się ma obecnie w Paryżu?
— Panie — odrzekła Hayde — hrabia de Monte Christo, który zastępuje mi ojca, od paru dni bawi w Normandji.
— Któż zatem pouczył cię, byś tu do nas zgłosiła się ze swemi zeznaniami?
— Panie, przewodnikiem moim, który mi wskazał drogę moją, jak mam postąpić, była jedynie boleść moja. Aczkolwiek jestem chrześcijanką, marzyłam zawsze o tem, by pomścić mego wielkiego ojca i moją biedną matkę. To też gdy tylko stanęłam swą stopą na ziemi wspaniałego narodu francuskiego, bezustannie starałam się dowiedzieć, co się dzieje z nikczemnym zdrajcą i mordercą mojego ojca? Z tej to przyczyny czytałam dzień w dzień, wszystkie dzienniki, w nadziei, że może kiedyś coś w nich znajdę, co dopomóc mi będzie mogło w wywarciu mej zemsty. Aż dziś nakoniec dowiedziałam się z pism, iż nad wrogiem moim właśnie odbywać się będzie sąd.
— Więc hrabia o niczem nie wiedział?
— Skąd? Jakim sposobem? Niema go przecież od paru dni w Paryżu. I lękam się, — jak przyjmie moje wystąpienie. Lecz trudno!... nie mogłam się wyrzec tak pięknego dnia w życiu — dodała, wznosząc oczy ku niebu — dnia, w którym pomścić mogłam śmierć mego ojca!
Hrabia przez cały czas mowy Greczynki stał jak skamieniały. Tyle zaszczytów i godności obrócił w proch wonny oddech młodziutkiej kobiety!
— Hrabio de Morcef — zwrócił się do twego ojca przewodniczący — czy uznajesz w przybyłej córkę Alego Teleben, paszy Janiny?
— Nie... Jest to zamach, ukartowany na mą dobrą sławę. Nic ponadto.
Brwi Hayde ściągnęły się groźnie.
— Nie poznajesz mnie — zawołała — lecz na szczęście ja cię poznałam. Tyś jest Fernand Mondego, oficer francuski, instruktor armji szlachetnego ojca mojego. Tyś wydał twierdze Janiny. Ciebie to wysłał ojciec mój do Konstantynopola, dla zawarcia układu z Sułtanem, lecz zamiast to uczynić — haniebnie go sprzedałeś, a potem przyniosłeś fałszywą wieść zawarcia korzystnego układu. Ty, zdrajco, firmanem tym podszedłeś swego pana, zamordowałeś go, a następnie wziąłeś jego pierścień, ażeby nim podejść Selima, co ci dało w zysku niezmierne skarby mego ojca! Tyś zaprzedał mnie i matkę moją kupcowi El-Kobbir! Ty morderco, zdrajco, złodzieju i zbójco! Patrzcie wszyscy, jeszcze krew pana jego, spływa mu po czole!
Słowa te z taką wiarą i siłą były wyrzeczone, z takiem żywiołowem uniesieniem, że oczy wszystkich zwróciły się na hrabiego, a i on sam nawet podniósł rękę w górę, jakby istotnie krew Alego Teleben po czole mu spływała.
— Więc pani poznajesz w panu de Morcef dawnego oficera, Fernanda Mondego? — zapytał przewodniczący.
— Czy ja go poznaję?!... O matko moja, która mi mówiłaś: Byłaś wolna, w przyszłości korona królewska czekała cię może... to też przypatrz się temu człowiekowi dobrze, który uczynił z ciebie niewolnicę, a głowę ojca twego zatknął na żelaznej lancy. Przypatrz mu się dobrze, byś go zawsze i wszędzie poznała, pod każdą postacią, jaką ten nikczemnik w przyszłości przybrać może. Przypatrz się dobrze jego prawej ręce i bliźnie szerokiej, która jest na niej. Jeżelibyś twarzy nie rozpoznała, to poznasz go po tej ręce, na której kupiec El-Kobbir odliczał złoto, sztuka po sztuce! I ja bym miała go nie poznać!
Każde z tych słów uderzało w Morcefa, jak ostrze miecza, rozbijając moc jego ducha. Przy ostatnich wyrazach mimowoli schował prawą rękę poza siebie, miał bowiem na niej istotnie bliznę.
Cisza grobowa, która do niedawna panowała w Izbie zniknęła oddawna, z ław senatorskich coraz głośniejsze wstawały pomruki.
— Panie hrabio de Morcef — odezwał się przewodniczący — nie upadaj na duchu. Może żądasz odroczenia obrad? Albo może chciałbyś, ażeby Izba wydelegowała dwóch swych członków do Janiny, by ci zbadali rzecz na miejscu?
Morcef milczał.
Członkowie Izby spojrzeli po sobie ze zdumieniem. Znali przecież dobrze nieposkromiony i gwałtowny charakter hrabiego.
Wielka zaprawdę musiała być moc, jeżeli skruszyć zdołała energję takiego człowieka! Można się było obawiać jednak, iż ta moc się skupia i że za chwilę porwie się do czynu, by uderzyć jak piorun.
— A więc — zapytał raz jeszcze przewodniczący — cóż pan postanowił?
— Nie stawiam żadnych żądań i nie mam nic do powiedzenia — rzekł hrabia Morcef powstając, głosem przytłumionym, który ledwo dobywał mu się z piersi.
— Więc córka Alego Teleben powiedziała prawdę?
Hrabia spojrzał wokoło wzrokiem takiej nieokiełznanej rozpaczy, iż nawet tygrysa przejąłby trwogą, na sędziach jednak nie wywarło, to żadnego wrażenia. Wzniósł więc oczy do sklepienia, lecz je opuścił natychmiast, jakby się lękał, aby to sklepianie, rozstąpiwszy się nie zajaśniało drugim trybunałem, jakim jest niebo, i drugim sędzią, który się Bogiem nazywa.
Spazmatycznym ruchem rozerwał mundur, który jakby żelazną obręczą uciskał jego szyję, i wybiegł z Izby jak szaleniec, przez ducha ciemności opętany. Po chwili do uszu pozostałych doszły echa jego szybkich i ciężkich stąpań po schodach, a wkrótce turkot powozu zatrząsł portykiem gmachu.
— Panowie — zabrał raz jeszcze głos przewodniczący — oddaję pod głosowanie wniosek: czy hrabia Morcef popełnił zdradę i nikczemność, czy nie?
— Popełnił — odpowiedziano jednogłośnie.
Hayde wysłuchała wyroku tego z marmurową twarzą, następnie majestatycznie skłoniła się parom Francji, owinęła twarz woalem i wyszła.