Hrabia Monte Christo/Część X/Rozdział XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część X
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIX.
MORDERCZYNI.

Gdy Walentyna pozostała sama, zaczęła, targana niepokojem, liczyć upływające sekundy i przekonała się, iż ich bieg był dwa razy wolniejszy od uderzeń jej serca.
Mimo całą ufność, jaką powzięła ku osobie hrabiego — wątpiła. Któż pragnąćby mógł jej śmierci?... z jakich przyczyn?... dlaczego?... komuż co zawiniła, by mieć nieprzyjaciół, idących w swej nienawiści aż tak daleko?
Minęło dwadzieścia parę minut trwogi pełnych, tego nieznośnego oczekiwania, czas ten wydawał się wiecznością... aż nakoniec Walentyna, znajdująca się już na krańcach wyczerpania, usłyszała odgłos skrzypiącej posadzki w pokoju Edwardka.
Nadstawiła ucha, tłumiąc jednocześnie oddech; po chwili cicho zaskrzypiały zawiasy u drzwi.
Walentyna mimowoli uniosła się wtedy z łoża, jakby chciała uciekać. Lekkie uderzenie paznogciem o ściany bibljoteki przywróciło jej przytomność, dało poznać, iż hrabia czuwa i że w każdej chwili jest gotów pospieszyć jej z pomocą.
Opadła więc z powrotem na poduszki, drżąca cała z niewymownej trwogi.
W tej samej chwili czyjaś dłoń uchyliła firanki, zwieszające się nad łożem.
Walentyna, pomna rad hrabiego, przyczaiła się, starając się oddychać jak najrówniej, by tem udać sen głęboki.
— Walentyno! — zawołano zcicha.
Dzieweczka zadrżała na ten głos, lecz leżała cicho.
— Walentyno! — powtórzono wołanie.
I znowu odpowiedzią na to wołanie było milczenie tylko.
W ciszy tej jednak tem wyraźniej słyszeć było można odgłos kropel jakiegoś płynu, wpadającego do szklanki, z której przed chwilą piła Walentyna.
Panna de Villefort nie była zdolną wtedy do pozostawania dłużej w bezwładzie, mimo niebezpieczeństwa otworzyła nieco oczy i ujrzała przy łóżku jakąś postać, przybraną w białe niewieście szaty, która właśnie była zajęta wlewaniem do szklanki kropel z kryształowego flakonu.
Była to pani de Villefort.
Na ten niespodziewany widok Walentyna zadrżała do tego stopnia silnie, iż zwróciło to uwagę przybyłej, gdyż ta pochyliła się nad chorą. Walentyna zamarła wtedy w trwodze, w mniemaniu, iż teraz uczuje, jak zimne żelazo wbija się jej w serce. Pani de Villefort uznała jednak najwidoczniej, iż ostateczność ta nie jest jeszcze nieodzowną, i po chwili nadsłuchiwań, — oddaliła się cicho.
Parę chwil martwej ciszy, potem delikatny skrzyp drzwi bibljoteki... i hrabia znów stanął przy łożu.
— Widziałaś? — zapytał.
— Tak jest, niestety!
— I poznałaś?
— O tak!... Lecz wolałabym umrzeć raczej, aniżeli dożyć takiej chwili.
— Wolałabyś więc umrzeć, nie myśląc o tem, że spowodowałoby to i śmierć Maksymiljana również?...
— Boże Wielki, Boże Miłosierny! — zawołała Walentyna, obłąkana nieomal — więc cóż mam robić, aby ocalić siebie, a więc i jego?
— Walentyno!... ręka, która cię ściga, wszędzie cię znajdzie i w końcu ugodzi śmiertelnie. Garściami złota przekupi twą służbę i śmierć czyhać na ciebie będzie wszędzie i na każdym kroku. Znajdziesz ją nawet w wodzie, którą pić będziesz u źródła, w owocu, jaki zerwiesz z drzewa.
— Ależ ja na trucizny jestem uodporniona, jak to pan sam przecież mówiłeś?
— Na jednę tylko. Inne zabić cię mogą z największą łatwością. A truciznę zmienić mogą w każdej chwili.
Monte Christo, powiedziawszy słowa te, wziął do ręki szklankę i skosztował.
— Przepowiedziałem — rzekł — tak właśnie zrobiono. Dano ci teraz nie truciznę, lecz silny narkotyk. Gdybyś wypiła, to co pani de Villefort ostatnio przelała do twej szklanki, w przeciągu paru minut już byś nie żyła, Walentyno!
— Ależ na Boga!... za cóż mnie prześladuje ta kobieta?
— Zapominasz, Walentyno, w niewinności swojej, że jesteś bardzo bogata, gdyż posiadasz dwieście tysięcy rocznego dochodu; gdybyś nie żyła, fortuna ta należałaby do Edwardka.
— A to jakim sposobem? — majątek ten spadł na mnie po matce mej i po rodzicach mej matki przecież?
— Bez wątpienia. To też dlatego właśnie państwo de Saint Meran już nie żyją, byś ty została ich dziedziczką. Potem próbowano uśmiercić pana Noirtiera, gdy tylko zmienił on swój testament na twą korzyść. Nie udało się to, przyczem niewinną ofiarą zamachu tego padł biedny Wawrzyniec. Teraz tyś miała umrzeć, bo wtedy cała twa fortuna spadłaby na ojca twego, po którym, z kolei, jego syn, Edward, odziedziczyłby wszystko.
— Edwardek!?... biedne dziecię!... więc dla niego popełniono tyle zbrodni?
— Zrozumiałaś nakoniec?
— Że też w umyśle tak młodej kobiety, tak okropne zbrodnie narodzić się mogły!
— Przypomnij sobie Perouse i mężczyznę w czarnym płaszczu, którego macocha twa z takiem zajęciem wypytywała o właściwości aqua-tofany. Już w tamtych czasach ten szatański pomysł tkwił w jej umyśle.
— Widzę już, panie — zawołała dzieweczka, tonąc we łzach cała — widzę, że muszę umrzeć. Muszę!!... taki już mój los.
— Nie, Walentyno, nie umrzesz, bo wróg został już odkryty i są już nam znane jego cele, zamiary, środki wreszcie, jakimi działa. Wróg taki nie jest nigdy nazbyt groźny. Więc żyć będziesz, ja bowiem nie pozwolę na to, byś umarła. Żyć będziesz, abyś istnieniem swem i miłością osładzała żywot Maksymiljana, żyć będziesz dla własnego i Maksymiljana, szczęścia. By jednak tak właśnie się stało, musisz, Walentyno, całkowicie mi zaufać!
— Co czynić mam, panie?
— Wszystko, co ci rozkażę i ufać mnie jednemu, nie wierząc poza mną nikomu absolutnie, nawet ojcu własnemu.
— Przecież ojciec mój do tej intrygi przeciwko mnie nie należy chyba?... ach powiedz mi to, panie — zawołało biedne dziecko, załamując w bólu ręce.
— Nie, nie należy. Lecz ojciec twój, jako wytrawny sądownik, nie powinien był już wątpić, że te wszystkie wypadki nagłych śmierci, jakie zdarzyły się w jego domu, są nienormalne, zbrodnicze! Czyż nie twój ojciec powinien był czuwać nad tobą?... czy nie on winien być na mem miejscu?... Czyż nie on powinien był truciznę tę od ciebie oddalić?... czy nie jego obowiązkiem, nakoniec, było stanąć pierś w pierś naprzeciw mordercy?
— Panie!... litości nad mojem sercem!... Uczynię wszystko, co każesz, bo dwie są na tym świecie istoty, któreby umarły, gdyby mnie zabrakło na tej ziemi; mój dziadek i Maksymiljan.
— Czuwać będę i nad nimi, jak czuwam nad tobą.
— Dobrze więc. Rozkazuj. Przysięgam, iż będę ci posłuszną.
— Przedewszystkiem, cokolwiekby się stać miało z tobą, Walentyno, — bądź spokojną, nie lękaj się niczego, bo nic złego ci się nie stanie. Gdybyś się obudziła w jakiemś nieznanem ci miejscu — nie lękaj się, choćby to nawet miały być: grób i trumna. Gdyby tak nawet było, — leż spokojnie i cicho, mówiąc sobie: „przyjaciel Maksymiljana czuwa nade mną“.
Hrabia, po wymówieniu słów tych, wydobył z bocznej kieszeni surduta flakonik szmaragdowy, otworzył go za pomocą wyjęcia złotego koreczka, dobył z niego jednę pigułkę brunatnej barwy, i podał ją Walentynie ze słowami:
— Połknij to.
Panna de Villefort uczyniła to bez jednej chwili wahania się.
— A teraz, dziecię, odchodzę, bo jesteś już ocalona, ze słowami: „do widzenia“.
— Do widzenia ci, przyjacielu Maksymiljana. Ufam ci, jak Bogu.
Monte Christo odsunął się od łoża, nie odszedł jednak zupełnie, lecz czekał u wezgłowia dość długo, aż Walentyna zasnęła mocno. Potem wziął szklankę, trzy czwarte narkotyku wylał do kominka, ażeby myślano, iż chora napój wypiła i postawił szklankę na tem samem miejscu.
Dopiero wtedy wyszedł, rzucając ostatnie spojrzenie na Walentynę, zasypiającą z uśmiechem szczęścia na ustach, pełną nadziei i ufności, a czystą jak anioł, który u stóp Stwórcy spoczywa.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.