Hrabia Monte Christo/Część X/Rozdział XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabia Monte Christo |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Comte de Monte-Cristo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część X |
Indeks stron |
WALENTYNA.
Dogasała lampka, stojąca na kominku w pokoju Walentyny, pochłaniając ostatnie krople oliwy pływającej na wodzie, a przez zasłony, u okien zwieszające się, sączyć się zaczęło posępne światło ponurego dnia deszczowego, gdy otworzyły się drzwi wiodące do pokoju Edwarda i w ich ramie ukazała się głowa, którą widzieliśmy przy łożu Walentyny zaraz po północy.
To pani de Villefort przyszła zobaczyć, co zdziałał dany przez nią narkotyk?
Gdy ujrzała, że w szklance pozostało jeszcze coś niecoś, wylała to w popiół, a następnie szklankę wypłukała bardzo starannie, wytarła własną chustką i dopiero wtedy postawiła ją z powrotem na stole.
Gdyby kto wówczas spojrzał na żonę prokuratora, to mógłby zauważyć, że parokrotnie chciała ona podnieść firanki, osłaniające łóżko Walentyny, lecz zawsze ręka jej opadała i nie zdołała tego uczynić.
Nakoniec jednem szarpnięciem dokonała tego, a wtedy miała już możność przekonania się, iż jej pasierbica nie oddychała już; zęby nawpół rozchylone nie przepuszczały najmniejszego tchnienia, oczy, otoczone fioletową obwódką, zdawały się przebijać skórę nabrzmiałą, opuchłą, długie czarne rzęsy podkreślały swą mocną barwą pożółkłe jak wosk, powieki.
Pani de Villefort wpatrywała się w tę nieruchomą twarz błędnem spojrzeniem, bez poruszenia; po chwili ośmieliła się jednak, uniosła ku górze kołdrę i położyła rękę na sercu leżącej.
Serce to nie biło już.
Tylko arterje jej własnych palców uderzało o ciało.
Dopiero wtedy cofnęła się z lekkim okrzykiem i zadrżała.
Jedna ręka Walentyny zwieszała się z łóżka. Paznogcie ręki tej były sine zupełnie.
Pani de Villefort była przekonana, że wszystko się już skończyło.
Dokonał się jej czyn ostatni, najstraszliwszy.
Na śmierć naturalną pana Noirtiera — jej Edwardek mógł czekać spokojnie, bez żadnej dla siebie szkody.
Trud jej życia był ukończony. Mogła odpocząć teraz.
Trucicielka, widząc, iż już nic jej nie pozostało do zrobienia, zabierała się do wyjścia, lecz odchodziła z widocznemi: lękiem i bojaźnią; ona, tak odważna do tej chwili, obawiała się teraz, by podłoga nie zatrzeszczała głośniej; cofając się — trzymała jednak ciągle jeszcze zasłonę ku górze wzniesioną, pożerając wzrokiem widok śmierci, która wywiera dziwny urok na patrzących, gdy — jest jeszcze tajemnicą.
Chwile upływały; pani de Vilefort nie miała dość sił, by wypuścić z rąk firankę i odejść. Morderczyni nie mogła się oderwać od swej ofiary.
W tej samej chwili zgasły ostatnie płomyki lampki. Pani de Villefort zadrżała silnie, a wtedy fałdy firanki opadły wraz z ręką wpół omdlałą.
W tej chwili zegar wybił godzinę czwartą. Trucicielka po omacku doszła do drzwi i wyszła z pokoju śmierci — śmiertelnym potem zgryzoty oblana.
Półmrok trwał jeszcze około dwóch godzin. Powoli blady brzask zaczął wchodzić przez szczeliny okiennic do pokoju, aż wreszcie zajaśniał w pełnym blasku, ujawniając właściwe kształty wszystkich przedmiotów.
Około godziny ósmej dał się słyszeć odgłos otwieranych kluczem drzwi i do pokoju weszła pielęgniarka, doglądająca Walentyny, z filiżanką aromatycznej herbaty w ręku.
Gdyby ojciec lub kochanek spojrzał na Walentynę, byłby spostrzegł odrazu, że to zimny trup spoczywa na łożu. Najemne oko oceniło natomiast, iż chora śpi jeszcze.
— Zasnęła najwidoczniej po wypiciu lekarstwa, bo szklanka nieomal w całości została wypróżniona — rzekła — wszystko więc idzie dobrze.
Postawiła herbatę na stoliczku, następnie zbliżyła się do kominka, rozpaliła ogień... a gdy to uczyniła, rozsiadła się w krześle i natychmiast zasnęła, aczkolwiek noc całą przespała spokojnie i wstała przed półgodziną zaledwie.
Obudził ją zegar, wydzwaniający godzinę dziesiątą.
Tak twardy sen chorej zdziwił ją teraz, aczkolwiek nie zaniepokoił jeszcze, dopiero ręka, bez zmiany z łóżka się zwieszająca, uczyniła to nakoniec. Przystąpiła więc do łóżka i wtedy dopiero przekonała się, że ręka jest zimna i serce nie bije.
Krzyknęła przeraźliwie i pobiegła ku drzwiom z głośnem wołaniem: pomocy!... ratunku!...
— Co się tam stało? — odezwał się głos pana d‘Avrigny, który przybył właśnie o zwykłej godzinie odwiedzin.
— Kto woła o ratunek i komu jest on potrzebny? — dał się słyszeć jednocześnie głos de Villeforta — doktorze, czyś słyszał?... ktoś woła o ratunek!
— Tak jest, to też pospieszajmy, nie zastanawiając się zbytnio nad tem, kto potrzebuje naszej pomocy. Najprędzej Walentyna, idźmy więc do niej — rzekł doktór.
Jednocześnie z de Villefortem i doktorem, do pokoju Walentyny zbiegła się cała znajdująca się w domu służba, wołając jednym głosem: „ratunku!“...
— Gdzie jest moja żona?... — obudźcie panią! — zawołał pan prokurator królewski, stając przed drzwiami pokoju swej córki, do którego, zdawało się, że wejść nie śmiał.
Pan d‘Avrigny tymczasem porwał na ręce Walentynę.
— Znowu to samo — rzekł ponuro, opuszczając martwe ciało z powrotem na łóżko.
A zwracając się do de Villeforta, który w chwili tej wszedł właśnie do pokoju, rzekł głosem strasznym, lecz i bardzo uroczystym:
— Córka twa nie żyje, panie prokuratorze królewski.
Pan de Villefort, po usłyszeniu słów tych, zachwiał się i padł, uderzając głową o łóżko Walentyny.
Po słowach doktora, w gronie służby podniósł się jeden głośny krzyk; po chwili wybiegła ona wszystka z pokoju, jakiś czas słychać było zgiełk na dziedzińcu, wreszcie głucha cisza zapanowała w całym domu. Od pierwszego do ostatniego, wszyscy opuścili przeklęty dom.
W tejże samej chwili pani de Villefort z ręką nawpół zatopioną w nieładzie rozpuszczonych włosów stanęła na progu i pozostała tak czas jakiś bez ruchu, jakby wzrokiem zapytując obecnych, co się tu takiego stało?... Nakoniec parę łez, jakby z trudem wyciśniętych, spłynęło z jej oczu po policzkach.
Potem skoczyła nagle, z wyciągniętemi ramionami do stoliczka, który stał przy łóżku Walentyny, a z którego pan d‘Avrigny wziął właśnie do ręki szklankę, z resztkami niedopitego płynu.
Narkotyk, którego nie wypiła w zupełności Walentyna, ona sama własną ręką w popiół wylała przecież?... A nawet, pamięta to doskonale, szklankę naprzód umyła, a następnie wytarła do sucha jak najstaranniej.. No, a teraz, ta sama szklanka znów w jednej czwartej jest napełniona płynem?
Jakim sposobem stać się to mogło? Widok martwej twarzy Walentyny mniejsze na trucicielce uczynił wrażenie, aniżeli widok tej niewinnej z pozoru szklanki.
Było się jednak czem przerazić. W szklance bowiem znajdował się płyn, ten sam zupełnie, tej samej gęstości i barwy, jaki ona sama, własną ręką, nalała do szklanki, w chwili, gdy zegary wydzwaniały północ.
Co teraz będzie? Że to narkotyk, że to trucizna... doktór to pozna niewątpliwie... Jakim jednak sposobem znaleźć się mogła ona w szklance? Cud boski sprawił to chyba, ażeby ślad występku pozostał widoczny, by bez kary nie pozostał?
Doktór zaś już rozpoczął badanie. Przystąpił do okna, ażeby mieć możność lepszego przyjrzenia się płynowi następnie nieco płynu wziął na palce i pokosztował.
— A więc to już nie dawna trucizna — powiedział do siebie — lecz jakiś inny preparat, ciekaw jestem, jaki?
Pobiegł do szafy, w której sobie urządził podręczną apteczkę, wziął do ręki mały srebrny flakonik z kwasem saletrzanym parę jego kropel wpuścił do szklanki z pozostawionym płynem, który w tejże chwili zmienił barwę i stał się zielonkawo-czerwony.
— Acha! — zawołał głosem groźnego sędziego, któremu udało się wykryć zbrodnię, jednak nie bez zadowolenia uczonego, któremu udało się rozwiązać trudne zagadnienie.
Oczy pani de Villefort rzuciły płomienne błyskawice, a następnie przygasły odrazu. Wyciągniętą ręką oparła się o ścianę, i chwiejąc się, wyszła z pokoju.
Po chwili dał się słyszeć daleki odgłos ciała, spadającego ciężko na podłogę.
D‘Avrigny nie zauważył tego jednak, gdyż cały był pochłonięty swym rozbiorem chemicznym, co zaś do Villeforta, to ten pozostawał ciągle jeszcze w stanie bezprzytomnym. Po chwili jednak uwagę jego zwróciła nieobecność w pokoju macochy, zastanowiło go to, więc otworzył drzwi, do pokoju Edwardka wiodące, i ujrzał w trzecim pokoju leżącą na dywanie panią domu.
Zwrócił się wtedy do pielęgniarki, która — jako przez zakon sióstr miłosierdzia przysłana — nie chciała, czy nie śmiała opuścić domu Villefortów wraz z innymi, i dał jej polecenie, ażeby się udała na ratunek pani de Villefort.
— A panna Walentyna? — zapytała nieśmiało.
— Dziecko to już niczyjej nie potrzebuję pomocy — odpowiedział doktór — nie żyje przecież!
— Nie żyje!... nie żyje — zajęczał de Villefort w nowym wybuchu boleści, tem bardziej rozdzierającej, iż kamienne to serce nie czuło do tej chwili żadnej, tłumiąc siłą wszelkie porywy serca.
— Nie żyje?... kto mówi, że Walentyna nie żyje — dał się słyszeć obcy głos.
Doktór i de Villefort odwrócili się ku drzwiom i ujrzeli na progu stojącego Morrela — bladego, w najwyższem uniesieniu rozpaczy.
Jak się tam znalazł. Rzecz się tak miała:
O zwykłej swej godzinie, bocznem wejściem, jak zazwyczaj, wszedł Morrel do Noirtiera.
Zdziwiło go to, iż drzwi zastał otwarte, udał się więc sam na górę, nie czekając na służącego, który zawsze oczekiwał na niego, aby go zaprowadzić do starca.
Cała służba jednak już uciekła.
Morrel nie miał żadnego powodu być niespokojnym; Monte Christo przecież zaraz po wypadku przyrzekł mu, iż Walentyna żyć będzie — i żyła. Żyła już cztery dni i czuła się coraz to lepiej. Co wieczór mówił mu to hrabia; to samo potwierdzał, co rano, Nortier.
Nienormalna cisza, panująca w całym domu, zastanowiła go jednak, z drżeniem więc już podążał dalej, znajdując wszędzie drzwi stojące otworem.
Drzwi do pokoju Noirtiera również stały otworem.
Gdy wszedł do jego pokoju, zastał go na zwykłem miejscu, siedzącego na krześle; błędny jego wzrok wszelako wyrażać się zdawał ogromną trwogę, wrażenie to potęgowało się jeszcze niezwykłą bladością twarzy.
— Jak zdrowie pańskie? — zapytał młodzieniec, którego również ogarniać zaczęła podświadoma trwoga.
— Dobrze — dał odpowiedź starzec przymknięciem oka, lecz wyraz oczu tych jeszcze boleśniejszy wyrażał niepokój.
— Pan czegoś chcesz, widać, czegoś potrzebujesz? — zapytał Morrel — może każesz przywołać służącego?
— Dobrze — wyraził Noirtier.
Morrel pociągnął za sznurek od dzwonka, raz, drugi, i trzeci — lecz bez rezultatu, służący nie przychodził.
Zwrócił się wtedy ponownie do starca, na którego twarzy coraz okropniejsze malowało się przerażenie.
— Co ci jest, panie? — zawołał wkońcu młodzieniec — Walentyna może?... Walentyna!!
—Tak... tak... mówiły oczy paralityka.
Maksymiljan chciał wtedy coś powiedzieć, o ile się zdaje, lecz jego zmartwiałe usta nie wydały głosu. Zachwiał się, aż się o stół wesprzeć musiał, a w końcu rzucił się ku drzwiom.
— Dobrze... tak... powtórzyły oczy Noirtiera.
Maksymiljan wypadł na schody, przebiegł wszystkie opuszczone pokoje i wpadł do pokoju Walentyny.
Nie potrzebował drzwi otwierać, bo stały otworem.
Zaraz na wstępie słuch jego uderzyło głośne łkanie, a następnie usłyszał i wyrazy:
— Walentyna nie żyje...