Hrabia Monte Christo/Część X/Rozdział XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabia Monte Christo |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Comte de Monte-Cristo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część X |
Indeks stron |
OBERŻA POD DZWONNICĄ.
Zostawmy teraz na chwilę pannę Danglars wraz z jej przyjaciółką, zdążające do Brukselli i powróćmy do biednego księcia Andrzeja Cavalcanti, który, będąc u szczytu karjery, tak niespodziewanie został w dół strącony.
Pan Andrzej, na szczęście, aczkolwiek bardzo młody, był ponad swój wiek roztropny.
Widzieliśmy, jak już przy pierwszych słowach rewelacyj Monte Christo skierował roztropnie swe kroki ku drzwiom wyjściowym, przechodząc cały szereg pokoi, w których, dodać należy, porozkładane były bogate podarki, przez licznych znajomych młodej narzeczonej przesłane, jak: brosze, kolczyki, bransolety, koronki i t. p.
Otóż Andrzej, przechodząc przez te pokoje, dowiódł nietylko zręczności, lecz ujawnił jeszcze i duże zasoby przezorności, zabierając wszystko, co zdało mu się być cenniejsze i łatwiejsze do ukrycia.
Tak obciążony Andrzej, dziwna rzecz, uczuł się o wiele lżejszym, to też bardzo zręcznie wyskoczył przez okno, następnie po murze dostał się do sąsiedniej posesji, skąd już z miną wielkiego pana wydostał się na bulwary.
— Czyżbym miał zginąć teraz? — zapytał sam siebie. — Nie, to być nie może. Policja jest dopiero na moim tropie, lecz nie zna mnie zupełnie i ściga naoślep. Dam więc sobie z nią jeszcze radę. Nie traćmy więc jeszcze nadziei.
W tej chwili spostrzegł — a był już na dość odległem od środka miasta przedmieściu — jednokonną dorożkę.
— Hej, przyjacielu! — zawołał Benedykt.
— Czegóż ci to, obywatelu, potrzeba? — zapytał woźnica.
— Czy twój koń bardzo zmęczony?
— O!... bardzo, bo przez cały dzień nic nie zarobił. Cztery najokropniejsze przez cały dzień odbył kursy, bez jednego sou na piwo. Wszystkiego siedem franków mam w kalecie, gdy dziesięć trzeba oddać gospodarzowi.
— Ha, w takim razie możebyś chciał do tamtych siedmiu dołożyć jeszcze dwadzieścia?
— Cóż takiego miałbym zrobić za to?
— Rzecz bardzo łatwą, jeżeli tylko twój koń jest świeży?
— Powiadam ci, że lecieć będzie jak ptak.
— Pojedziemy więc do Louvru. Chodzi mi o dogonienie przyjaciela, z którym mam być jutro na polowaniu w Chapelle en Serval. Miał tu z powozem czekać na mnie do jedenastej, lecz ja spóźniłem się, boć to przecież teraz już dwunasta. Możebyś więc tak popróbował go dogonić?
— Ja próbować nie będę, bo ja go dogonię, o ile otrzymam za to osobną premję.
— Jeżeli go dogonimy, to dostaniesz... no!... dwa luidory dostaniesz! — rzekł niby po chwili wahania Benedykt, wiedząc, że obietnica ta nie obciąży przecież jego kieszeni!
— Zgoda! — zawołał woźnica — siadaj i jazda w drogę.
Andrzej wsiadł i dorożka galopem przebyła przedmieście Ś-go Marcina i wypadła na drogę do Villet.
Woźnica istotnie starał się, gdyż dość szybko dopędził powóz, zaprzężony w parę dzielnych koni pocztowych, lecz Andrzej zakomunikował mu, iż, niestety, nie jest to powóz jego przyjaciela.
I nie był nim napewno, ponieważ w powozie tym jechała panna Eugenja ze swą przyjaciółką.
— Jedźmy tylko dalej — wołał Andrzej — a z pewnością go dogonimy. Dostaniesz trzy luidory za to.
I znów biedne konisko puściło się bardzo wyciągniętym kłusem, tak, iż całe w pianie dotarło do Louvru.
— Widzę — rzekł wtedy Andrzej — że go już nie dogonimy, zwłaszcza że twój koń jest tak zmęczony, iż gotów jest paść. Więc ja już tu sobie pozostanę. Masz oto dwa luidory za fatygę, a ja pójdę sobie przespać się do hotelu „Pod czerwonym kogutkiem“, zaś jutro rano dopiero postaram się jakoś o to, by się dostać do Chapelle.
Mówiąc to, Andrzej dał dwie sztuki złota woźnicy i lekko wyskoczył z kabrjoletu, a następnie udał, że idzie do hotelu. Gdy jednak fiakr zniknął mu z oczu, puścił się bardzo ostro w drogę, tak iż w czasie godziny przebył parę kilometrów. Nakoniec stanął, a nawet usiadł w przydrożnym rowie, ażeby spokojniej rozważyć wszystko i zastanowić się nad położeniem.
O podróży dyliżansem nie było co myśleć, to samo pocztą, gdyż te sposoby lokomocji domagały się nieodzownie paszportu.
Zaś pozostać w departamencie Oise było również niepodobieństwem, departament ten był jednym z najbardziej ożywionych i przepełnionych przez policję, która z pewnością zatrzymałaby takiego osobnika, jak on, obwinionego o przestępstwo kryminalne.
Było nad czem myśleć! Po dziesięciu minutach szelako Andrzej podniósł głowę i wesołemi oczyma spojrzał przed siebie. Już wiedział, co należy robić.
Powalał błotem bok paltota, który zdążył porwać w przedpokoju i włożyć na toaletę balową, a następnie poszedł śmiało do pobliskiej oberży i bardzo głośno, bez żadnych ceremonji, zapukał.
Sam gospodarz mu otworzył.
— Mój przyjacielu — rzekł do niego Andrzej — jechałem do Senlis, gdy oto koń mój, znarowione stworzenie, poniósł i zrzucił mnie z siebie. Muszę zaś nocy dzisiejszej stanąć bezwarunkowo w Compiegne, w przeciwnym bowiem razie nabawiłbym rodzinę wielkiego niepokoju; czy nie mógłbyś mi więc wynająć konia?
Oberżysta pod Paryżem ma zawsze w swej stajni choć jednego konia, oberżysta w Chapelle posiadał aż dwa, to też osiodłał obydwa, oddając jednego przybyłemu, zaś na drugiego sadzając swego syna, z poleceniem, aby odprowadził z powrotem obydwa konie.
Andrzej zapłacił za to oberżyście dwadzieścia franków, a, czyniąc to, upuścił na podłogę, niby wypadkowo, bilet wizytowy, należący do jednego ze swych przyjaciół.
Oberżysta po odjeździe Andrzeja, gdy podniósł z ziemi bilet, był już najpewniejszy, iż konia wynajął hrabiemu de Mauleon, zamieszkałemu przy ulicy Ś-go Dominika, Nr. 25.
Siwek, którego Andrzej dosiadł, nie był nazbyt rączy, to też po upływie trzech godzin dopiero Andrzej dotarł do Compiegne.
Andrzej zsiadł z konia i odprawił chłopca, dając ma jako napiwek tyle drobnych, ile tylko ich miał przy sobie, a następnie udał się do hotelu „Pod dzwonnicą“, w którym był już parokrotnie, w czasie swych wesołych, zamiejskich wycieczek.
Drzwi otworzył służący hotelowy.
— Mój przyjacielu — rzekł Andrzej — byłem w St.-Jean-au-Bois na spacerze, na którym było nazbyt może wesoło. Widać zdrzemnąłem się trochę, a teraz o powrocie do Paryża niema co i myśleć. Otwórz mi więc jaki mały, ładny pokoik, wychodzący na dziedziniec, ażebym nie słyszał ulicznych hałasów i przynieś mi do numeru kurczę na zimno wraz z butelką Chablis.
Służący znał już Andrzeja z jego poprzednich wizyt, nie mógł więc mieć żadnych podejrzeń, zresztą mowa Andrzeja znamionowała najzupełniejszą pewność siebie, cygaro zapalone w ustach, ręce w kieszeni, wytworne suknie, bródka pięknie ostrzyżona i starannie utrzymana, obuwie bez zarzutu... wszystko to wskazywało na młodzika, który po hulance spóźnił się z powrotem do domu.
Gdy służący porządkował pokój, do poczekalni weszła sama gospodyni domu, wtedy Andrzej zwrócił się do niej z zapytaniem, czy nie mógłby dostać pokoju Nr. 3, o dwóch oknach, który już raz zajmował, gdy bawił w Compiegne po raz ostatni?
Gospodyni odpowiedziała, iż jest to niemożliwe, ponieważ numer wzmiankowany zajął przed paroma godzinami właśnie jakiś młodzieniec, podróżujący ze swą siostrą.
Andrzej ubolewał ogromnie z tej przyczyny i uspokoił się wtedy dopiero, gdy gospodyni zapewniła go, iż numer siódmy, który zajmie, jest jeszcze dogodniejszy.
Andrzej nie bez powodów tak bardzo nastawał na to, ażeby móc otrzymać ów numer trzeci właśnie, jego okna bowiem wychodziły na galerję, otaczającą cały dziedziniec, co miało, dla osobnika, znajdującego się w takiem jak Andrzej położeniu, ogromne swoje zalety.
Gdy byłego księcia Cavalcanti wprowadzono nakoniec do przygotowanego dlań pokoiku, spożył on z ogromnym apetytem kurczę, potem parę kawałków tortu, wreszcie wypił do ostatniej kropelki wino, które okazało się doskonałem.
Po spożyciu kolacji, położył się natychmiast spać i zasnął snem tak twardym, jakim spać może młodzieniec lat dwudziestu, choćby go nawet napastowały zgryzoty i niepokoiło groźne położenie. Co prawda, to jeszcze przed spożyciem kolacji obmyślił on sobie plan, jego zdaniem tak dobry, iż zdawał się on gwarantować zupełnie bezpieczeństwo. Chciał, mianowicie, wstać jak najwcześniej, a następnie po opłaceniu sowitem wszystkich rachunków, wyjść z hotelu i udać się do lasu, przebyć w nim dzień cały i dopiero pod wieczór zajść do jakiej wiejskiej chaty, stojącej na uboczu, z prośbą o gościnność, tam nabyć odzienie parobka, przebrać się w nie, i już jako wieśniak przekradać się aż do granicy belgijskiej. Gdyby się to udało, zapas brylantów i kilkanaście tysięcy w pugilaresie, gwarantowały mu na wolnej ziemi Belgów beztroski żywot.
Dlatego to, mimo znużenia, Andrzej zasnął natychmiast, jak tylko przyłożył głowę do poduszki.
By się zbudzić jak najwcześniej, nie kazał zamykać okiennic, drzwi tylko zaryglował starannie, na stoliku zaś, stojącym przy łóżku, położył nóż, którego hart i ostrze znał doskonale, a który go nie odstępował nigdy.
O godzinie siódmej rano, Andrzej obudzony został jasnemi promieniami słońca, padającemi wprost na jego twarz.
W każdym mózgu prawidłowo działającym, myśl główna daje znać o sobie po obudzeniu się organizmu.
To też Andrzej wiedział, że spał za długo.
Momentalnie więc wyskoczył z łóżka i podbiegł ku oknu, by ujrzeć... żandarma, przechadzającego się po dziedzińcu.
— Poco tu żandarm? — pomyślał wtedy Andrzej.
Lecz natychmiast odpowiedział sam sobie na pytanie to z przedziwnym spokojem i rozsądkiem: — żandarm w hotelu nigdy dziwić nie powinien; niema się więc nad czem zastanawiać; za to ubierać się należy jak najprędzej.
I młodzieniec ubrał się z nadzwyczajną szybkością, co ujawniło, iż nie tracił on bynajmniej swych przyrodzonych zalet, mimo to, że od paru miesięcy miał pokojowca.
— Zanim się ubiorę, ów żandarm pójdzie sobie niezawodnie — monologował dalej Andrzej — a wtedy wymknę się do lasu.
Niestety jednak. Nietylko pierwszy żandarm nie odszedł, ale nawet zjawił się drugi, który stanął przy drzwiach wyjściowych, gdy trzeci na koniu i z karabinem w ręku stróżował po drugiej stronie dziedzińca. Nie mogło ulegać wątpliwości, iż od frontu hotelu pilnowała straż w niemniejszej sile.
— To za mną pogoń! — wpadł odrazu na trafną myśl Andrzej — źle, do djabła!...
Trudno się dziwić, że w tem położeniu bladość okryła jego twarz. Niespokojnem okiem rzucił dookoła...
Z pokoju wyjść można było: albo na korytarz, albo też na ganek, obserwowany w tej chwili nietylko przez żandarmów, ale i przez setki gapiów, którzy wyrastają jak z pod ziemi w podobnych wypadkach.
— Zginąłem — była myśl Andrzeja.
I rzeczywiście, dla człowieka w takiem, jak Andrzej, położeniu, uwięzienie było równoznaczne z sądem przysięgłych, wyrokiem, no i gilotyną.
Na moment porwał się za włosy, drgając konwulsyjnie.
Na myśl o tem wszystkiem mogło, istotnie, ogarnąć szaleństwo.
Ludzie typu Benedykta nie ulegają jednak tak łatwo.
Więc też niewyraźny uśmiech wykwitł na twarzy zbrodniarza. Spojrzał przed siebie, podszedł do biurka, wziął pióro do ręki i napisał kilka wierszy:
— „Nie mam wyjątkowo czem zapłacić za numer i kolację, jednak jako uczciwy człowiek pozostawiam szpilkę z szafirem, wartości przewyższającej z pewnością wielokrotnie sumę należności. Za dwa, trzy dni przyjadę, ażeby szpilkę wykupić i uregulować rachunek. Dla uniknięcia wstydu, wyszedłem o świcie“.
Gdy skończył pisać, wyjął szpilkę z chustki i położył na liście. Potem uchylił drzwi, pozostawiając je nawpół przymknięte, jakby je zapomniał zamknąć, wsunął się do komina tak zręcznie, jakby już nieraz próbował tego sposobu i zaczął się piąć ku górze.
W tej samej chwili żandarm z komisarzem policji wchodzili na schody. Był więc czas najwyższy, by się ratować ucieczką.
Musimy wyjaśnić czytelnikom, jakim sposobem policja tak szybko natrafiła na ślad Benedykta.
Otóż z Paryża na wszystkie strony wysłane były natychmiast po ucieczce zbrodniarza, drogą telegraficzną, zawiadomienia, ażeby władze miejscowe starały się pochwycić obwinionego.
Compiegne było siedzibą królewską, miało więc liczne władze i dużą załogę, poszukiwania więc rozpoczęły się natychmiast; po otrzymaniu zawiadomienia, na hotele odrazu zwrócono uwagę; żandarmerja nie mogła pominąć i hotelu „Pod dzwonnicą“, aczkolwiek nie miała danych, by w hotelu tym obwiniony ukrywał się. Wiedziano tylko, iż jakiś młodzieniec przyjechał konno z Chapelle około godziny czwartej rano do Compiegne, a następnie udał się pieszo do wzmiankowanego hotelu.
Podobnego rodzaju podróżny nie mógł nie wzbudzić podejrzeń, to też na niego zwrócono główną uwagę i do niego to właśnie szli po schodach: starszy żandarm z komisarzem.
— O!... źle — rzekł brygadjer, stary lis, obznajmiony ze wszystkiemi figlami złoczyńców — drzwi pokoju ptaszka uchylone!... Znak to wcale nie najlepszy! Wolałbym, ażeby były zatarasowane.
Bilecik i szpilka potwierdzały tę smutną prawdę. Zbrodniarz wymknął się.
Dla doświadczonego żandarma list i drzwi uchylone nie były jeszcze niezbitymi dowodami, któreby mówiły, iż zbrodzień uciekł istotnie.
Obejrzał się wokoło, zajrzał pod łóżko, odsłonił firanki, pootwierał szafy, stanął wreszcie przed kominkiem. Dzięki przezorności Andrzeja ślady jego przejścia były zupełnie zatarte. Było to jednak wyjście, a w takich razach każde wyjście jest przedmiotem starannych poszukiwań.
Brygadjer kazał sobie przynieść słomy, ułożył na palenisku i podpalił.
Buchnęły płomienie i słupy dymu walić zaczęły przez komin, poszukiwany nie spadł jednakże, jak miano nadzieję.
Andrzej przewidział to podłożenie ognia, to też wymknął się na dach i przyczaił za kominem. Ocenił jednak szybko, iż schronienie to nie gwarantuje bezpieczeństwa, postanowił więc powrócić do hotelu, lecz nie przez komin, przez który się wydostał, lecz przez którykolwiek inny.
Obserwować więc zaczął, z którego komina się nie dymi i ostrożnie przyczołgał się do niego i zniknął w jego otworze.
— I cóż — zapytał komisarz policji po bezowocnych poszukiwaniach — zdaje się, iż ptaszek uciekł nam z klatki, a teraz szukaj wiatru w polu?
— Tak. Zdaje się, że zbrodniarz umknął nam istotnie — odpowiedział brygadjer osowiałym głosem — ale to nic, umknąć mógł jedynie do lasu, więc urządzimy obławę w lesie i tam niezawodnie go schwytamy.
Zaledwie zacny żołnierz wymówił te słowa, gdy przeciągły krzyk trwogi i odgłos gwałtownie poruszanego dzwonka dały się słyszeć na korytarzu.
— Oho!... co to znaczy? — zawołał brygadjer.
— Widać jakiemuś gościowi bardzo pilno — rzekł gospodarz — z którego to numeru dzwonią? Z pod numeru trzeciego, o ile się zdaje. Jerzy, biegnij tam duchem.
— O, nie!.. zawołał wtedy brygadjer, zatrzymując ręką służącego — tam za energicznie dzwonią, jak na garsona. Kto zajmuje ten numer trzeci?
— Jakiś wysmukły, elegancki młodzieniec, przybyły tej nocy z siostrą pocztowymi końmi.
Dzwonek zabrzmiał po raz trzeci i to głosem donośnym, jakby na najwyższą trwogę.
— Hej tam, kamraci — zawołał brygadjer — chodźcie tutaj wszyscy, niech tylko jeden zostanie na dziedzińcu i pilnuje okien. Broń mieć gotową.
I zaczęli wchodzić ostrożnie po schodach.
A teraz powiedzmy, co się wydarzyło.
Otóż Benedykt wsunął się w komin jak najzręczniej, gdy wtem niespodziewanie noga mu się poślizgnęła i bez ratunku spadać zaczął z coraz większą szybkością, a co gorsza z ogromnym łoskotem, którego najmniej sobie życzył.
Byłoby to rzeczą bez znaczenia, gdyby był spadł do pokoju pustego, los jednak zrządził inaczej.
W pokoju tym, w jednem łóżku spały dwie kobiety, które hałas rozbudził nagle z głębokiego snu.
Zerwały się z pościeli i ujrzały mężczyznę, leżącego na palenisku.
Jedna z tych kobiet krzyknęła tak okropnie, iż głos jej usłyszał prawie cały dom, druga zaś pochwyciła dzwonek i targać nim zaczęła z całej siły.
Od Andrzeja odwróciło się najwidoczniej szczęście.
— Na miłość boską — zawołał blady i pomieszany, nie rozpoznając nawet osób, do których mówił — jeżeli macie Boga w sercu, nie wołajcie nikogo, lecz mnie ratujcie, ja wam nic złego uczynić nie zamierzam.
— Andrzej, morderca! — krzyknęła jedna z kobiet.
— To ty, Eugenjo! — zawołał Benedykt, przechodząc z trwogi w osłupienie.
— Ratunku!... Pomocy! — krzyknęła panna d‘Armilly, wyrywając z rąk Eugenji dzwonek i dzwoniąc nim jeszcze gwałtowniej, aniżeli to robiła przyjaciółka.
— Ratuj mnie, pani!... ścigają mnie — powiedział do Eugenji Andrzej, składając jak do modlitwy ręce — ulituj się nade mną!
— Już zapóźno, już idą na górę — odpowiedziała panna Danglars.
— A więc mnie ukryj gdziekolwiek, policji zaś powiedz, że przelękłaś się bez żadnej przyczyny, tym sposobem ocalisz mi życie.
Przyjaciółki, przytulone do siebie, pookrywane kołdrami pozostawiły błaganie to bez odpowiedzi.
Trwoga, wstręt i litość walczyły razem w ich umysłach.
— Niech i tak będzie — rzekła wreszcie Eugenja — wracaj tą samą drogą, którą przyszedłeś, my nic nie powiemy.
— Oto go macie!... Zbrodniarz jest tutaj — rozległ się głos za drzwiami — już go widzę!
To brygadjer przez dziurkę od klucza dojrzał Benedykta, a następnie jednem potężnem uderzeniem ramienia wywalił drzwi i wpadł do pokoju, a za nim dwóch żandarmów, z karabinami wymierzonymi w pierś Benedykta.
Na ten widok galernik stanął blady, bezradny, trzymając swój nóż, bezużyteczny wobec broni palnej, w ręku.
— Uciekaj! — zawołała panna d‘Armilly, do serca której nagle wstąpiła litość — uciekaj.
— Albo zabij się — rzekła Eugenja, tonem i w postawie Westalki, dającej zgięciem palca rozkaz w cyrku, ażeby zwycięski gladjator dobił pokonanego przeciwnika.
Benedykt uśmiechnął się tylko cynicznie.
— Ja miałbym zabić się — powiedział, odrzucając nóż od siebie — a to z jakiej racji?
— Mówiłeś przecie, że cię czeka śmierć z ręki kata!
— Ho! ho!... do tego jeszcze daleko — zawołał były książę Cavalcanti, — mam przecież przyjaciół.
Brygadjer zaczął wtedy zbliżać się do niego z bagnetem w ręku.
— Niema potrzeby robić sobie tyle ambarasu ze mną, mój ty granatowy kanarku — zawołał Benedykt, wyciągając naprzód ręce, ażeby je skuto — przecież ja sam, dobrowolnie, oddaje się w wasze ręce.
Obie panienki ze zgrozą i wstrętem patrzyły na tę ohydną scenę, jak młodzieniec światowy przeobrażał się w galernika.
Benedykt, jakby mu to nie wystarczało jeszcze, odwrócił się do swej byłej narzeczonej i rzekł z bezwstydnym uśmiechem:
— Może masz, moja droga panno Eugenjo, jakieś zlecenia do swego ojca?... Bo ty, o ile mi się zdaje, wybrałaś się w dalszą nieco podróż ze swą turkaweczką, gdy ja według wszelkiego prawdopodobieństwa będę zmuszony wracać do Paryża.
Panna Danglars przysłoniła twarz rękoma.
— Niema się czego wstydzić, żeś w miłosnej tęsknocie aż pocztowymi końmi za mną goniła, gdy doszłaś do przekonania, że z naszego małżeństwa będą nici. Nie ja ci sprawiłem taki zawód, moja droga!
Po tym żarcie Benedykt wyszedł z pokoju, zmuszony do tego przez żandarmów.
W godzinę potem przyjaciółki, obydwie w kobiecych już sukniach, odjechały.
Pomimo zamknięcia bramy hotelowej, trudno się było ustrzec ciekawych spojrzeń tłumu, który przy wjeździe, z wytrzeszczonemi oczyma i otwartą gębą, czatował z dwóch stron na młode podróżniczki.
Jechały wśród śmiechu i wydrwiwań tłumu.
— O!... czemuż świat ten nie jest pustynią! — zawołała panna Danglars, rzucając się w objęcia przyjaciółki, z iskrzącemi się oczyma, jak Kaligula, który pragnął, by świat rzymski jednę miał głowę, gdyż wtedy ściąćby ją można było jednem uderzeniem miecza.
Nazajutrz były już w Brukselli.
Benedykt natomiast w godzinę po opuszczeniu Compiegne siedział w więzieniu.