Huculszczyzna: Gorgany i Czarnohora/Na szczytach i przełęczach
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Huculszczyzna |
Podtytuł | Gorgany i Czarnohora |
Pochodzenie | Cuda Polski |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Ilustrator | wielu autorów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pomiędzy przełęczą Wyszkowską i rzeką Świcą na zachodzie a przełęczą Tatarską i Prutem — na wschodzie przeciągnęły się łańcuchy najdzikszej bodaj i najmniej zaludnionej części Karpat, Gorgany. Wznosząc się do wysokości 1800 m, posiadają one krajobraz odmienny od reszty Beskidów. Ponad lasami, gdzie panują świerki, o wyjątkowo spoistem, mocnem i prężnem drewnie, poszukiwanem przez angielskich i amerykańskich fabrykantów fortepianów i
instrumentów strunnych, i gdzie występują większe zbiorowiska jodły, a nawet tragicznie zanikającej limby, wznoszą się najwyższe szczyty gorgańskie — Popadja, Ihrowyszcze, Gorgan, Sywula, Doboszanka, Kamienisty Syniak i piramida Chomiaka, co niby baszty narożne, bronią dostępu do wnętrza dzikich gór.
Od podnóża gór aż do wysokości 1500 m pną się tu lasy po zboczach, niby usiłując ukryć przed wzrokiem ludzkim częstokroć nagie szczyty, przywalone potwornemi rumowiskami głazów piaskowcowych, gdzie żadna utrzymać się nie może roślina, chyba jakiś porost szary i suchy. Nawet potężnie rozrastająca się ponad linję lasów kosodrzewina niema sił zdobyć tych złomisk jałowych. Ponure, budzące niepojętą trwogę roztaczają się tu widoki... Czy walczyły tu na życie i śmierć potężne olbrzymy, ciskając te głazy, rozrzucone w nieładzie, i żelaznemi stopami tratując wierchy kamieniste? Czy może to „aridnyk“ — ów djabeł góralski — w gniewie bezmiernym poszarpał skały szare i rozmiotał je z przekleństwem zabójczem?
Wodospad Prutu w Jaremczu
A może w czarną noc jesienną skrzyknął „dzidko“, stęskniony zabawy, młode wiedźmy i stare, niawki, topielice i wszelkie duchy złe i zjawy straszne, aby pohulały pod poświst wichury, pod jej zawodzenie i chichot złowrogi? A może było inaczej? Może to niebo cisnęło pioruny i potrzaskało te skalne masywy? Może mrozy ostre ścięły wodę w szczelinach ukrytą, i rozsadziły te bryły na łom, na piarg? Może to wichry halne zmiatają rzucane przez puszczę zarodki, zwiewają próchnicę i gaszą najsłabszą nawet iskrę życia?
Na Sywuli osypy skalne pozdzierały niegdyś ze zboczy góry duże połacie borów i wcięły się w nie głęboko martwemi zwaliskami, co jak kurhany mogilne kryją pod sobą piony, zdruzgotane i przetarte ostremi graniami głazów. A gdzie złomiska te dotoczyły się do bocznych szczytów i kotłów, tam przysypały je miałem skalnym i grubym piargiem, poprzez które z trudem przebija się trawa szczeciniasta i twarde pędy jakichś krzaków wynędzniałych. Wiatr nigdy, zda się, nieustający dmie tu w dzień i w nocy, napędza białe i czarne chmury, co opasują nagi wierch zwojami rozmiotanych i zwiewnych oparów lub kurzą się złowróżbnie, przepowiadając ulewę i burzę stogłosą. Nawet wtedy, gdy szczyt Sywuli i jej płaszcz zielony, zarzucony niedbale na barki skalne, pławią się i lśnią w powodzi słonecznej, jakąś grozą wieje od tej góry. Być może ona i jej siostrzyca — Doboszanka, taka też naga na kopule i niegościnna, widziały niegdyś coś strasznego niewymownie, co jak orkan przemknęło nad Gorganami, a one zapamiętały wszystko na całe swe życie aż do chwili, gdy na piarg rozsypią się ich cielska kamienne.
Kiedyż to i jakie zdarzyły się tu wypadki tak straszne i ponure? Być może, wierchy gorgańskie przechowują w pamięci długie, przerażające lata, gdy przez te góry i puszczę przedzierały się nieznane hordy, od wielkiego trzonu wędrówki ludów oderwane, niby wichrem złamane konary? Czy, może, wtedy, gdy krwawe zagony Mongołów Batu-chana kopytami koni stepowych tratowały Czarną Połoninę i przełęcz Tatarską, aby wpaść do ludnej i bogatej doliny Prutu i Dniestru? Któż potrafi odpowiedzieć na te pytania? Należy raczej dostrzec inne szczegóły i zrozumieć wtedy to, o czem myślą posępne, nagie wierchy tych łańcuchów górskich. Oto po zboczach Sywuli tkwią dodziśdnia zasieki, gdzie na pniach zbutwiałych rdzewieje sieć drutów kolczastych i ciągną się rowy strzeleckie — straszliwe legowisko udręki i śmierci żołnierskiej. Szalały tu bowiem w pierwszych latach wojny światowej krwawe duchy mordu i zagłady. Pod Sywulą też biegną na zachód i południe słupy, wyznaczające granicę naszą z czeskim sąsiadem, a wkopane tu po długich, niestety, i groźnych sporach. Dalej — na zboczach Doboszanki przez bór świerkowy, przez gąszcz młodej porośli i nieprzebytego podszycia leśnego wije się niby wąż droga, dylami przed laty wymoszczona. To nasza „żelazna“ brygada legjonowa ciągnęła tam działa i tabory, krwią znacząc każdy swój krok i wykuwając zwycięstwo, bo ku niemu tylko dążyły szare szeregi młodych, natchnionych żołnierzy, brnąc przez zaspy śnieżne po rozłogach i urwiskach górskich. Całą otchłań męki ludzkiej, całą głębię rozpaczliwego wysiłku młodzieży polskiej, zwracającej ojczyźnie ten kraj gór i puszcz, widziały podówczas Gorgany — i dlatego to zapewne wierchy ich są tak nasępione i tak chmurne, że nie zdołały ich rozradować nawet piorunujące zwycięstwa pod Rafajłową, Zieloną, Pasieczną i Pniowem, bo dane im było widzieć i wyczuć męczeństwo i nadludzkie wyrzeczenie się własnych celów i własnego życia tych, co tu polegli, i tych, co zapędzili się daleko, daleko... Teraz trawa wysoka i gąszcz krzaków coraz bardziej ukrywa te miejsca ofiar i zmagań krwawych. Nikt już nie znajdzie miejsc, gdzie ziemia przyjęła w swoje łono kości żołnierskie. Rdzewieją druty, a ptaszęta wolne wyśpiewują na nich swoje hymny proste, a pełne radości życia, zachwytu w obliczu słońca i wolności bezkresnej — hen — od szczytu do szczytu przeciągnęła się tam niebieska i złocista droga, a tamta, co wabi łagodną barwą fioletu, biegnie w niziny zielone, inna znów — szafirowa — wiedzie w tajemny puszczy mrok. Śmierć odleciała stąd oddawna, lecz ślad jej pozostał — lemieszem krwawego pługa pocięte bruzdy rowów strzeleckich. Gniją w nich stojaki i pułapy, osypują się skarpy, a chwast i trawa bujna, wypierając z gleby, krwią użyźnionej, zarasta już wężową linję okopów. Z rokiem każdym w niepamięć przechodzą te odcinki wielkich bojów i pozostało tylko wspomnienie o tych górach, bohaterstwem stokrotnie wsławionych. Ale nie! I tam i sam osierocone matki i dumni, mimo że smutek ściskał im serca, ojcowie poległych biegną myślą ku Sywuli i Doboszance, ku przełęczom gorgańskim i słonecznej dolinie Bystrzycy, gdzie wierni ojczyźnie synowie oddali swoją krew i życie młode — górne a chmurne.
Nic nie mąci skupionej zadumy wierchów gorgańskich, bo od Świcy do Łomnicy rozparł się tu kraj bezludny, gdzie tylko słychać głosy pastuchów, gdy „połonyna zakosyczyt sia“, okrywając się zielenią bujnych traw i kobiercami kwiatów jaskrawych, gdzie pasą się owce, krowy i konie — „marżyna“ górala, który, nie spuszczając z niej oka, — stróżuje jej w dzień i w nocy. Czasami też dobiegać pocznie łomot siekier w puszczy i nawoływania drwali. To człowiek obcy tej ziemi posłał ludzi gór na poręb lasu, aby spuszczali świerki strzeliste i zwozili je do leśnej kolejki, zbiegającej ku Osmołodzie. Ta jedyna tu większa osada, leżąca na zlewisku Mołody i Łomnicy, jest prawdziwą stolicą drwali, ukrytą w otoku borów, ponad któremi, niby kopce nad grobami olbrzymów, piętrzą się szczyty Wysokiej, Grofy i Popadji. Ale i za Łomnicą aż do Złotej i Czarnej Bystrzycy — dziki, bezludny, przez człowieka ledwie tknięty, rozpościera się kraj gór i borów i takim pozostaje aż do wsi Rafajłowej. Toteż nie dziw, że obszary te stały się prawdziwym matecznikiem, łowiskiem najznakomitszem, terenem, uważanym doniedawna za dziewiczą puszczę, a jakżeż malowniczym i różnorodnym! Na wilgotnych glebach w głębokich dolinach śródgórskich, nad brzegami rzek i potoków tłoczą się haszcze olch szarych przystrojonych zielenią jesionów, a tam, gdzie tworzyć się poczęły torfowiska — bladością liści i bielą pnia błyska brzoza omszona i strzałę ku obłokom wypuszcza władca tej krainy — świerk. Wyżej i wyżej wznoszą się regle, a do szaty leśnej dochodzą buki, jodły i świerki nieustępliwe; im wyżej wznoszą się góry — tem obficiej i wszechwładniej rozrasta się bór świerkowy aż zapanuje niepodzielnie, aby zmaleć, zrzednąć i sczeznąć tam, gdzie płaszczyć się zaczną przy ziemi kosówki ciemne i nikłe olchy. Koło Rafajłowej, na zerwach skalnych, wiszących na tysiącmetrowej wyżynie, utrzymał się mały rezerwat sosny, zmieszanej ze świerkiem i brzozą.
Syniak, widziany z Chomiaka
Na płaskim grzbiecie Lutym w dorzeczu Łomnicy — nad potokiem Mszana i przy ujściu Mołody, na torfowiskach — „malchowach“ strzelają ponad niższą brać liściastą niewysokie sosny z uwieńczoną płaską koroną. Dereń i jeżyna, wilcze łyko, suchodrzew, leszczyna, porzeczka alpejska, maliny, jarzębina, wierzby i tawuła, której wspaniałe pęki białych kwiatów zdobią i rozświetlają tło ciemne puszczy górskiej, chłoną w swym gąszczu drzew pierścienice odziemne.
młodniakach, wabią się jarząbki piskliwe, krzęczą słonki nad bukowemi zaroślami, trajkocze „zgoja“-sójka, a na wiosnę na mszarnikach, po „tyrwach“ grają głuszce czerwonobrewe.
Karpaty nasze na całej, bodaj, swej rozciągłości — to najlepsze w Europie łowiska. W Gorganach rozsławiły się niemi Grofa i Popadja, okolice Zielonej, Rafajłowej, Nadwórny i Worochty, wreszcie Perehińsko — teren wielkich łowów w Polsce. W Karpatach Wschodnich od Oporu do Czeremosza przebywa 170 niedźwiedzi, 200 wilków, 80 rysi i 3600 jeleni! Obfitość królewskiej zwierzyny, jakoteż malowniczy teren i niezwykle działające na wyobraźnię warunki łowów spowodowały, że jeden z najsławniejszych myśliwych europejskich, syt polowań w Afryce Środkowej i Indjach, powiedział, iż wyżej ceni wspaniałość i urok rykowiska w Karpatach niż strzał do pręgowanego drapieżnika nad Gangesem. Można się z tem zgodzić! Nie da się bowiem porównać polowania w dżungli egzotycznej z naszemi łowami górskiemi. Tam, śród bujnej, złowrogiej natury, gdzie wszystko — od drapieżnego zwierzęcia i jadowitej żmiji, niewidzialnej w gmatwaninie traw i zielsk, do powietrza, nasyconego jadem miazmatów, roślin i owadów, do wody, zatrutej zarazkami chorób, i nieba, sączącego obłęd słoneczny, — łowiec czuje się niewolnikiem przyrody, która osacza go, jak wilka lub rysia sznurami. W mrokach dżungli nie ma na czem spocząć oko i z trudem oddycha pierś, przytłoczona zaduchem i skwarem. Inaczej jest w naszych górach, gdzie znużonego myśliwca świeży chłodzi powiew, gdzie życiodajne orzeźwiają go potoki, gdzie niebo uśmiecha się radośnie i ciągnie ku sobie dal nieogarnięta i te szafirowe skrzydła borów. W Karpatach naszych przetrwała do dziś najprawdziwsza i najistotniejsza kolebka zwierzyny — rozległe połacie gór, zarośniętych kosodrzewiną — gdzie zwierzęta i ptactwo łowne mogą młódź swoją bezpiecznie wychować. To właśnie eldorado zwierzęce i ptasie przed kilku laty zostało poważnie zagrożone. Niektórzy bowiem właściciele połonin zaczęli wypalać kosówkę, aby rozszerzyć powierzchnię swych pastwisk i sianożęci. Wślad za nimi pojawili się przedsiębiorcy, wyrąbujący kosodrzewinę, jako materjał dla wyrobu olejków wonnych, bo ten rzadki i cenny produkt ma zapewniony popyt na rynku światowym. Nasi leśnicy, zazdrośni o każde drzewo i krzew swoich borów i o każde zwierzę w kniei, podpatrzyli jednak groźne zjawisko, że roślina odradza się niezmiernie powolnie, więc w obawie, że ogołocenie zboczy gór z kosówki da początek niszczącym lawinom, a nawet spowodować może zanikanie połonin, zażądali przepisów, ochraniających kosodrzewinę, w której gąszczu niedźwiedzica wykarmia swe potomstwo, młode jelenie nabierają sił i niebywałej rozłogi wieńców, gdzie głuszyce wysiadują młode pokolenie —
czujne i spokojne, iż im ryś, ani lis nie wcisną się do opiekuńczych haszczy i nie rzucą zarzewia mordu, a nawet wilk, co zawsze niesyty dynda i tropi po połoninach, nie zwęszy w żywicznych oparach królewskiej małżonki, dla której na wiosnę, gdy na Sywuli i Wysokiej spod śnieżnych płacht wybiegną z warkotem zimne ruczaje, — głuszec, w skrzący się pancerz odziany, rozpocznie tajemniczy swój śpiew i mistyczny tan miłosny — godny rycerza, barda i kochanka.
Od północy biegnie ku Gorganom kilka szlaków — kolejowa linja podkarpacka wypuszcza ze Stanisławowa odnogę, zdążającą w głąb gór aż ku ich granicznej krawędzi; są też dobre szosy automobilowe i drogi kołowe — na szczęście nie wchodzące aż do wnętrza górskiej krainy. Głębiej nieco, bo od Perehińska daleko ku źródłom Łomnicy dobiega kolejka leśna i druga z Nadwórnej — przez Rafajłową aż do Ozirnego. Inne tam też wydeptano drogi, dostępne dla zwinnego, ostrożnego konika huculskiego lub dla pieszego turysty. Są to ścieżki znakowane, „obłazy“, zacienione okapami skał, duchty, przez drwali wyrąbane, płaje pasterskie, „trapasze“ owcze i „polowaczki“ — przesmyki myśliwskie.
Na północy Gorgan znaczne obszary należą do właścicieli prywatnych z grecko-katolicką metropolją na czele i do przedsiębiorców leśnych i oni to przecięli drogi przez knieje a zbocza gór zeszpecili żałosnemi łysinami „wagaszów“ — starych zrębów, gdzie tkwią szare, martwe pnie i butwieje ruda leżanina. Na to pobojowisko z rozpaczą spogląda smutna „syhła“ — cienki, wysoki świerk — niedobitek z wieńcem gałęzi u szczytu strzały. Watah połoninny i najprostszy nawet „skotar“ — pastuch, czarny od słońca, wiatrów i dymu, wrogie ciskają spojrzenia na przedsiębiorców leśnych, bo zdaje im się, iż rychło przyjdzie czas, gdy na wszystkich „sutuhach“ gór rodzimych padną na ziemię bory świerkowe o pniach gładkich i dziwnie srebrzystych. Ale ludzie połoninni, pasterze odwieczni, nie wiedzą tego, że leśnicy śledzą bacznie, aby siekiery nie trzebiły puszczy, i żądają, aby na nagie zręby rzucano nowy siew świerkowy.