Iława — Kwidzyn — Malborg/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Iława — Kwidzyn — Malborg |
Pochodzenie | Pisma Stefana Żeromskiego zbiór Inter arma |
Wydawca | J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1930 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały felieton Cały zbiór |
Indeks stron |
Pociąg warszawski, przesuwany w Tczewie, na granicy Gdańska i Polski, z szyn na szyny kolejowe, cofając się dla znalezienia swego miejsca, wjeżdża na most żelazny, jedno z potężnych dzieł ludzkich, ujarzmiających wspaniałe Wisły łożysko. Głęboka noc zwisa nad urodzajną ziemią, — nad ową «Danziger Niederung», zamkniętą w delcie Wisły i Nogatu. Niejasne kształty wież miasta, zarysy wyniosłych budowli, światła dalekie majaczeją wśród wątłej mgły nadrzecznej. Odblask pełni księżyca pada na powierzchnię rzeki i ukazuje ją całą na dalekiej przestrzeni. Bujne strumienie środkowego wartu pienią się, uderzając o granitową przeszkodę, banie i kłęby wodne wykwitają nisko, nisko między potężnemi słupami. Przenikliwe światło sięga aż do samego dna żywej wody. Z tego to dna pomyka w górę i wytryska na powierzchnię krąg wodny za kręgiem, fala pienista za falą, strumień srebrny za strumieniem i śmieje się do oczu, mówi do serca niewiadomą, tajemniczą swą mową: To ja tu jestem to ja tutaj w głębi wód płynę, twoja własna woda, woda miłości twojej, twoja wierna rzeka. Z jodłowej puszczy się niosę, ze świętego gaju dzieciństwa twego... Tczew! Już raz przed laty zdobywałem był to miasto, idąc w marzeniu — «Na Gdańsk! ku morzu!» — wślad za orężnym czynem i wiekopomną sławą Jana Henryka Dąbrowskiego. Teraz mam możność wysławienia rekuperacyi tego miasta powtóre, zdobycia już trwałego i na wieki, sprawiedliwej odnowy prawa na tych ziemiach polskich odwiecznie. Parę miesięcy liczy sobie era przejęcia Tczewa przez Polskę, — ale jakże zmieniło się oblicze miasta! Na urzędach, rogach ulic, sklepach i instytucyach napisy polskie, aż do najodleglejszego przedmieścia. Ludzie wszędzie mówią po polsku w tem zawzięcie niemieckiem mieście Dirschau...
Podobnej metamorfozie uległ Grudziądz, twierdza militarna i, niedawno jeszcze, twierdza niemieckiego nad polskością ucisku! Gdy się przemierza place, ulice, zaułki i ogląda piękne zabytki tego grodu, można podziwiać mistrzostwo w sztuce tępienia śladów polskiej pracy, życia i przeszłości, zaciekłość pasyi zacierania jakiegokolwiek wspomnienia o kulturze, skazanej na zadeptanie i zagładę. Oto pierwsza pamiątka z brzegu: pomnik na zewnętrznej ścianie starożytnego kościoła. Postać nadgrobna w polskich szatach, z buławą czy buzdyganem w ręku — pozostawiona, lecz napis pospołu z marmurową tablicą wyrwany i usunięty.
Nazwiska polskie nade drzwiami sklepów przeważnie polskie, lecz zniekształcone, przystosowane do niemieckiego brzmienia i zaopatrzone w czysto niemieckie imiona chrzestne, aby snać pańskiego ucha nie raziły i — ażeby nie było najlżejszego złudzenia lub wątpliwości o prawomyślnej adhezyi kupca lub przemysłowca do szczepu panów.
A oto teraz, w ciągu niewielu tygodni jakaś siła, jakaś niezłomna, niewidziana na tych obszarach potęga, coś, jakby tajemnicza ręka, zmazuje z szyldów nietylko powykręcane kombinacje liter w nazwiskach, przywraca ich brzmienie, oraz imiona polskie, ale nadto same tytuły handlu podaje w dokładnem polskiem tłomaczeniu, nieraz zabawnie przenicowując niemiecki sens na polskie. Tam tedy wabi przechodnia «Hotel dworcowy», gdzieindziej «Restauracja do beczułki» (Restaurant zum Tonnchen) i t. p.
Ukazują się już także zakłady, sklepy, przedsiębiorstwa i przemysły nowe, świeżo założone. Na każdym kroku uderza oczy: ulica «Trzeciego Maja», ulica «Tadeusza Kościuszki» — i t. p., oraz hotel, księgarnia, piekarnia, cukiernia, restauracya warszawska. W dużym hotelu, który tam jeszcze niedawno był siedliskiem dyktatorów minionej wojny, gdy wybierali się na podbój świata z tego właśnie gmachu i układali plany przerzucania plemion ludzkich z miejsca na miejsce, ujarzmiania ludów i deptania narodów, — dziś służba mówi poprawną polszczyzną, a menu restauracyjne układane jest tylko po polsku. Kiedy to miasto stanie się polskiem do rdzenia i kiedy w każdym sklepie nie tylko szyld będzie polski, ale targ i mowa tylko po polsku brzmieć będą — na to trudno termin wyznaczyć. W każdym razie, wznosząc z pięknego początku, ulegnie ono spolszczeniu w nadzwyczaj szybkiem tempie. Ludność niemiecka przystosowuje się do obecnego stanu rzeczy. Kto zaś nie może pogodzić się z tym nowym stanem rzeczy, emigruje do Niemiec! Miejscowe pismo podaje spisy osób wyjeżdżających i wylicza wiele nazwisk o polskiem brzmieniu, owych Willy’ch i Trudy, dla których nie do zniesienia się wydaje powrót na łono wzgardzonej ojczyzny i przyznanie się do wzgardzonego niegdyś narodu.
W granicznej stacyi Gardei, żołnierz polski przepuścił automobil, wiozący prof. dr. Jana Kasprowicza, dra Władysława Kozickiego, radcę namiestnictwa we Lwowie, i niżej podpisanego, oraz p. Morawskiego, urzędnika konsulatu generalnego w Kwidzynie, — a przedstawiciel «Sicherheitswehry» zrewidował nasze paszporty i pozwolił nam wtargnąć na teren plebiscytowy. Mijamy tedy osady niemieckie zabudowane, tudzież folwarki, przypominające fabryki kształtem swych obór, stajen i owczarni. Po godzinie drogi ukazuje się w oddali zamek krzyżacki i kościół w Kwidzynie.
Gdyby ktoś nie znał dziejów komturstwa w Marienwerder, nie wiedział wcale, w jakim celu wzniesione zostały te strome budowle z niezliczonej ilości cegieł, kształt narożnej wieży, kwadratowego stołpu i łukowaty, daleko wysunięty, wsparty na wysokich słupach Dansker, to ta dziwna forteca, odpychająca swym ponurym kształtem, wyjawiłaby mu sama dokładną powieść o pobożnych ujarzmicielach. Kolosalne murowane nogi zamczyska, wychodzące z kompleksu murów kościoła, twierdza czyhająca na ślepych i nagich murach, na olbrzymich zrudziałych i zzieleniałych skarpach, cały ten murowany rynsztunek zbója zdaje się przyklękać do skoku na daleką, płaską ziemię Powiśla, czyhać do wypadu i niepowstrzymanego marszu poprzez rzeczki i lasy, pola i łęgi dla przekroczenia wbród Wisły, którą widać w oddali, wijącą się w kępach drzew olbrzymich. Setki tysięcy, zaiste słowiańskich chłopów, Pomorzan i Kociewia wypalały te cegły na rozkaz swych panów, dla swych rozkazodawców i władców, dla wielkich mistrzów i komturów; nosiły je pod batem i kijem z miejsca na miejsce, na podniebne rusztowania, ażeby na siebie samych i na swych braci wznosić wśród lasów Pomezanii tę niezdobytą katownię, ażeby z czasem ulec na wieki pod przemocą i, na rozkaz panów, w obcy dla samych siebie naród się zamienić. Z wąskich okienek, podobnych do strzelnic, oczy konkwistadorów Wschodu, wychodźców z całego świata, bywalców i znawców wszelkich przysmaków Południa, oczy nienasycone w łupiestwie, tyranii i zdzierstwie, wypatrywały wszelką siłę, wszelką własność i wszelkie dobro. Zanim się stali «panami nad Prusy», ile przeszło czasów ciemięstwa i walki — świadczy wysokość, szczytność i strzelistość, oraz głębokość jaskiń podziemnych zamku w Kwidzynie. Niema w tych murach nic z piękna, poezyi czasów minionych, snu wieków w szczerbach poniechanych budowli przez nowoczesnego człowieka. Przeciwnie — wszystko to jest wyrestaurowane, podparte, oczyszczone i żywo tyrańskie. Dawna obłuda i ciemięstwo świeci się tu i błyszczy wciąż jeszcze. Jeden z najgenjalniejszych ludzi na świecie, zaszczyt i chwała plemienia człowieczego na ziemi, Mikołaj Kopernik, tych stron syn i znawca stosunków, zwał rycerzy «des Deutschen Ordens» — latrones, praedones et homines scelerati. To słowo genjalnego Polaka należałoby wyryć na krzyżackim murze w Kwidzynie. Miasto rozpostarte dookoła zamczyska i kościoła nosi dziś charakter czysto niemiecki. Ani jednego napisu polskiego — z wyjątkiem kartek ogłoszenia komisyi plebiscytowej o mającym się dokonać porządku głosowania, które dwujęzyczne mają brzmienie.
Każda prywatna rozmowa, prowadzona na ulicy po polsku, wywołuje odruch spojrzenia, które, gdyby tylko mogło, gotoweby bliźniego w łyżce wody utopić, — budzi pomruki, bełkoty, szepty i ściska twarde kułaki niemieckich przechodniów. Jest to miłe miasteczko, gdzie ludzie czują przynajmniej, kim są, i zdają sobie sprawę z tego, do jakiej należą parafii.
Wybuchy zbyt żywych niemieckich afektów tamują do pewnego stopnia pióropusze włoskich bersaglierów, uwijające się raz wraz po mieście, zabawne sprawiając wrażenie w tem krzyżackiem gnieździe. Możnaby doprawdy przypuścić, iż jest tajemne powinowactwo między temi zjawiskami: niegdyś tutaj, do Kwidzyna, z Wenecji, przywędrowali późniejsi «Herrenin Preussen». Obecnie dawni ich włoscy gościnni padronowie przybyli, ażeby popatrzeć, jak się też w ciągu wieków zagospodarowali na nowej siedzibie ich cisi i bogobojni lokatorowie. Nie zawsze spokojnie kończą się te oględziny. Czasem noże i pałki migają dookoła kogucich pióropuszów i czerwonych fezów z sutemi chwastami. Signor Pavia, prezes komisyi plebiscytowej, z za okien gmachu landratury, z wyniosłych sal, ozdobionych konterfektami wszelakich Wilhelmów i Bismarcków, spokojnie przysłuchuje się codzień muzyce batalionu bersaglierów i przypatruje ich oryginalnemu powrotowi do koszar, jakby się rzecz odbywała w Bergamo lub Urbino, a on tu siedział sobie w roli podesty. Upodobanie do włoskiej muzyki podziela z nim spory zastęp mieszkańców, a zwłaszcza mieszkanek, cichego miasteczka.
W hoteliku «Casino», wykupionym przez Polaków, w eleganckich pokojach restauracyi, na dole, gromadzi się codzień, pożywia, rozprawia, wiecuje, spiskuje i pracuje wszystka polonia. Pełno tu gwaru polskiego, słychać wciąż język włoski i francuski. Służba mówi po polsku, a choćby kto tym językiem nie władał poprawnie i biegle, to skoro tamten próg przestępuje, pewnie jest polakiem z ducha. Na to ognisko czynią od czasu do czasu napaści kawalerowie kwidzyńscy. Był wypadek, że jeden oficer francuski rozgromił bandę napastników.
Drugim ogniskiem polskim jest dom komitetu plebiscytowego z salą teatralną na dole, oraz z biurami sekcyi — centralnej, propagandy, oświatowej, aprowizacyjnej, statystycznej, prasowej i dobroczynnej. Trzecim ogniskiem polskiem jest konsulat generalny, mający na swem czele hr. Jana Sierakowskiego z Waplewa. Roztasowawszy się w hotelu «Casino», wpadliśmy odrazu w wir spraw plebiscytowych, w koło zatargów z prezesem Pavią, protestów, listów, odwołań i potwierdzeń, wynikłych na tle zbrojnego zamachu niemców na pochód narodowy, co miało miejsce na tydzień przed naszem przybyciem. Zaraz w dniu następnym złożyliśmy wizytę naszemu konsulowi generalnemu i szczegółowo zaznajomiliśmy się ze stanem rzeczy na terenie plebiscytowym, obejmującym kwidzyńskie, sztumskie, malborskie, suskie i iławskie po Olsztyn, dokąd sięga ingerencja kwidzyńskiego komitetu.
Tegoż dnia hr. Sierakowski wprowadził nas na posiedzenie komitetu plebiscytowego. Kierownicy poszczególnych sekcyj, byli łaskawi dać nam sumaryczne sprawozdania z wszelkich prac dotychczasowych, od zawiązania komitetu w Warszawie z inicjatywy mecenasa Osuchowskiego, aż do ostatnich faz pracy i walki. Żałować mi wypada, że nie mogę przedstawić tutaj całokształtu tej roboty. Nie należy jednak ujawniać jej cech charakterystycznych, gdyż ich przytoczenie mogłoby odsłonić wiele tajnych sprężyn działania przed oczyma nieprzyjaciół.