I Sfinks przemówi.../„Blagierzy“, Michała Bałuckiego

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł „Blagierzy“, Michała Bałuckiego
Pochodzenie I Sfinks przemówi...
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Wydanie pośmiertne
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Dziennika Polskiego we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
„Blagierzy“, Michała Bałuckiego.

Kto stoi na miejscu, ten się cofa.
Michał Bałucki od lat bardzo wielu stoi na miejscu, powtarza się, rabuje sam siebie. A przecież swemi „Grubemi rybami“, „Domem otwartym“ — dał nam bardzo świeżą — bardzo piękna metodę tworzenia. On pierwszy poprostu zdjął dach z mieszczańskiego, przeciętnego domu i powiedział: „patrzcie, jak wy wyglądacie w życiu codziennem“. Amadeusz ten patrzył wprawdzie przez płaskie i jednostronne szkiełko, bo tylko patrzył na ludzka „głupotę“ — ale patrzył z taką werwą, z taką prawdą z takim humorem, iż ta werwa porywała, bawiła szczerze i kazała podziwiać talent nadzwyczaj silny i niespożyty. Ale Bałucki sprawiwszy się z głupotą ludzką, powinien był zabrać się do głębszej obserwacji. Talent, siły, znajomość sceny mu na to pozwalały. Bałucki tego nie zrobił. Spoczął na laurach i raz zaobserwowane typy zaczął ubierać w coraz inne nazwiska i szaty i dodawać do nich bardzo dyskretnie rozmaite odcienie głupoty. Lecz to już były manekiny i gdy Bałucki zaczął moralizować i potrącać o ten rodzaj głupoty, który staje się już wadą szkodliwą dla reszty społeczeństwa, zabrakło mu siły, talent w borykaniu się z brakiem ściślejszej myśli i głębszego zastanowienia się zmalał i Bałucki, zdawało się, że, jest w dekadencji — przynajmniej tak wszyscy mówić zaczęli. A przecież tak nie jest.
Bałucki tylko stoi na miejscu i nie chce wiedzieć choćby, że technika sceniczna poszła naprzód, że przez scenę już przeszły całe szeregi dzieł, które wstrząsnęły duszą i sercem widza. On dalej kręci się po światku głupoty ludzkiej, kręci się jednak już jakby z pewnem zażenowaniem za siebie samego, że nic nie umie, czy nie chce być głębszym czy poważniejszym. To się czuje ze sceny, to się rozumie w każdem dziele, które on teraz daje. Ale — należy być sprawiedliwym. Należy pogodzić się z myślą, że Bałucki nie da nam już głębszej satyry i brać go takim, jakim on jest w danej chwili. Nie należy, sądząc go, brać z bardzo górnego tonu, ot postarać się wniknąć w duszę przeciętnego widza i powiedzieć sobie, że teatr we Lwowie jeden, że publiczność do teatru przychodzi rozmaita, że ta, która przyjdzie na sztukę Bałuckiego, nie jest ta sama, która przychodzi na sztukę Ibsena lub Maeterlincka i że na niedzielę „Blagierzy“ są bardzo dobrym nabytkiem. Trudno wymagać, ażeby każdy widz miał jedną i tę samą kulturę umysłową. Jeżeli co można zarzucić, to jedynie dzień źle wybrany na tę premierę. „Blagierzy“ dani w niedzielę, zaznaczyliby odrazu swoje przeznaczenie w repertuarze teatru. A tak musi nastąpić nieporozumienie. Krytyka poważna sądzić będzie sztukę Bałuckiego z wysokości literacko­‑społecznej i uczyni jej krzywdę. To ani literatura, ani sztuka społeczna, ani analiza dusz. To bezpretensjonalny, przeciętny szablon, bardzo dobry dla bezpretensjonalnego, szablonowego, przeciętnego Lwowianina, który w karnawał lubi pączki, chrust i sztuki Bałuckiego. Esteta, człowiek myślący głębiej, nie przyjdzie, ktoś, co napracuje się fizycznie cały dzień Boży, przyjdzie i będzie się śmiał z szablonu Bałuckiego.
Jego nie będą raziły nazwiska Golskich, Gąpeckich, wziętych z XVIII. wieku, on uwierzy w takiego hrabiego, nie zastanowi się, iż kamerdyner nie mówi „jaśnie oświecony“ do hrabiego, że baronowa będzie mówiła do hrabiego „hrabio“ a nie „panie hrabio“, że owe wymyślania na hrabiów galicyjskich już wyszły z mody, a poczciwy inżynier, ocalający od ruiny ojca swej ukochanej, jest figurą zdjętą z parawanu i wprost niemożliwą w sztuce bardziej wykształconego fachowo autora. Taki Paradowski, drwiący z „blagierów“ rzeczywiście śmiesznymi konceptami, zyska zawsze sympatję takiego przeciętnego widza i wynagrodzą nawet brawem chwilę, gdy zdemaskuje blagierów.
Paryż jest miastem, mającem bardzo wykształconą publiczność, a przecież tam są teatry, gdzie grają takich „Blagierów“ i publiczność chodzi na nich tłumnie. A Lwów jest dużem miastem i potrzebuje strawy dla wszystkich w jednym gmachu. Ktoś „wykształcony“ teatralnie powinien wiedzieć, co może dać Bałucki i nie skarżyć się na zawód. Dla niego będzie inna premjera. Gdy ustąpi to nieporozumienie i dla Bałuckiego znajdzie się miejsce i — miara dla krytyki.

Reasumując więc wrażenie z wczorajszego wieczoru, to jest przenosząc go na wieczór niedzielny i wchodząc w duszę takiego niedzielnego widza, dochodzimy do wniosku, że „Blagierzy“ nie są ani lepszą, ani gorszą sztuką od innych sztuk Bałuckiego. Daleko im do „Grubych ryb“, do „Domu otwartego“, do „Gęsi“, do „Krewniaków“. Wszystko tam płaskie, blaszane, ale niema najmniejszej pretensji. Domowy ton uchwycony dobrze i daje wrażenie atmosfery domowej. Akcja żadna, technika z przed 20 lat.
Młodzieży tej sztuki dawać nie radzę, bo młodzież kształcić trzeba, a dając jej poznać, jakie miejsce Bałucki zajmuje w literaturze dramatycznej polskiej, nie należy dawać go poznawać w jego zastoju, w jego uporze marnowania swego talentu.
Gra artystów była dobra, ślizgała się powierzchownie, bo też i powierzchowne były postaci, które odtwarzać mieli. Nie znużyli się bardzo, ani oni — ani reżyserja. Wszyscy mieli jednakowe zadanie, prawie wszyscy grali jednakowo, nie zadziwiając pomysłami, bo ich gdzie umieścić nie mieli.
Z pań bardzo umiejętnie rolę Sally secesion­‑damy odegrała pani Solska. Postać aż się prosiła pod karykaturę. Pani Solska uniknęła jej i kilkakrotnie dała nam złudzenie jakiejś figurynki z „Jugend“, tak Wężowa jej linja i niezwykła uroda nadawały się do owej secesji, którą Sally przedstawiać miała.
Pani Siennicka zbyt szybką dykcją zacierała doskonałe niektóre koncepta, jakie jej autor podał w roli — o ile hamowała szybkość dykcji, miała dużo humoru i werwy.
Panna Mrozowska miała być „Wiochną“ wiejską, która nie wie, co puder i gorszy się byle czem. Jest to drugie wydanie gąski wiejskiej z „Gęsi i gąsek“. Panna Mrozowska jest do tej roli najzupełniej nieodpowiednia, gdyż nie posiada szczerego, wiejskiego, zdrowego wdzięku, a robi wrażenie wyrafinowanej miejskiej panienki, tak w strojnej postaci (bardzo zresztą wdzięcznej), jak i w suchym, nieszczerym sposobie gry. Panie Cichocka i Gostyńska grały z właściwą sobie stanowczością swe drobne role. Co do panów, to najwdzięczniejszą role miał pan Roman. Nie zatroszczył się, coprawda, o stworzenie typu, ale wpadł na scenę sam sobą. Romanem ubawił siebie, współgrających i całą publiczność. Wprawdzie wyglądał on tak na kogoś zajmującego się „aferami“, jak i na dyplomatę — ale sprawił to, że publiczność śmiała się z niego nawet po zapadnięciu zasłony.
Pau Feldman był, jak zawsze, starannym i z całą powagą traktował blaszaną figurę, jaka mu przypadła w udziale. To samo i pan Kliszewski. Co do pana Woleńskiego, ten wyzyskał wszystkie śmieszne strony swego przedpotopowego hrabiego, dobrze akcentował monologi, które jednak nadają fatalną cechę starości sztuce. Grał ściśle „w stylu“ Bałuckiego, jeżeli wogóle tu o stylu może być mowa.
Całość szła zręcznie i składnie. Reżyseria pana Solskiego wydobyła, co mogła, z sytuacji mało skomplikowanych „Blagierów“. Urządzenie sceny było dobre, zwracamy jednak uwagę na ciągle powtarzające się meble, akcesorja, obrazy i drobiazgi. Wszak milieu, w którem sztuka się odbywa, nie jest jedno i to samo, a owe czerwone, angielskie meble, widzimy w salonie francuskiego prokuratora i w dworku galicyjskiego szlachcica. Gdy Paradowski mówi: „to meble wiedeńskie“, mimowoli przypomina się nam, że widzieliśmy je w rozmaitych krańcach Europy. Jest to drobiazg, ale i ten dobrą wolą usunąć łatwo można.
A teraz jeszcze jedno życzenie: Niech „Blagierzy“ nie zjawiają się w tygodniu, a pozostaną na niedziele i tak zwane popularne przedstawienia, a usprawiedliwią najzupełniej swoje pojawienie się na scenie lwowskiej i może przebłagają zbyt ostra krytykę, która nie chce się pogodzić z tą myślą, że Bałucki nie pójdzie już dalej i z uporem niezwykłym pisze sztuki tak, jak pisał je przed dwudziestu laty, a pewna część publiczności sztuki te lubi i na nich się bawi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.