I Sfinks przemówi.../„Dzisiejsi“, Gawalewicza. — „Z dobrego serca“, Rydla. — „Posażna jedynaczka“, Fredry, syna

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł „Dzisiejsi“, Gawalewicza. — „Z dobrego serca“, Rydla. — „Posażna jedynaczka“, Fredry, syna
Pochodzenie I Sfinks przemówi...
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Wydanie pośmiertne
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Dziennika Polskiego we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
„Dzisiejsi“, Gawalewicza. — „Z dobrego serca“, Rydla. — „Posażna jedynaczka“, Fredry, syna.

Dziwić się należy, słuchając „Dzisiejszych“ Gawalewicza, dlaczego ten pisarz ograniczył się tylko do stworzenia tej jednej wykwintnej życiowej sceny. Inne bowiem jego „aktówki“ się nie liczą. „Dzisiejsi“, to zapowiedź czegoś bardzo misternego, z tajemnic rozkapryszonych światowych kobietek i zawodowych flirciarzy. I żartować przychodzi, patrząc na to wycyzelowane cacko, że Gawalewiczowi braknie odwagi, chęci a może i tchu, ażeby taki zimny flirt dzisiejszych, podał nam szerzej z całą tragiczną nieraz fatalnością następstw, jakie ta smutna w gruncie rzeczy walka kobiety z mężczyzną pociąga. Jak dwoje kotów, tych dwoje drapią się, kaleczą, podchwytuja, spoglądają sobie w fałszywe źrenice.
Jedno drugie pragnie pokonać sprytem, przeważnie zapominając, że miłość a spryt — to dwa przeciwne bieguny. Prawdziwie zakochani zwykle. lâchons le mot... głupieją ale i pięknieją moralnie zarazem. Dzisiejszymi — byli Siennicka i Tarasiewicz — oboje zupełnie doskonali, dystyngowani, sztuczni i zimni. Twarze martwe bez wyrazu. Chwilami tylko złośliwe ruchy dwojga zwierząt, czających się na siebie wśród wykwintnych mebli. Drwili ze siebie, szydzili i grali tę znakomitą tragiczną farsę miłosną — znakomicie.

A potem przyszła szczerość — prostota prawie naiwna, za serce chwytająca. Jest w Paryżu malarz, nazwiskiem Vuillard. Maluje wnętrza skromnych mieszkań ubogich ludzi. Są to małe arcydzieła. L. Rydel, tak jak Vuillard, odsłonił nam wnętrze skromnych biednych dusz ludzkich. Znamy wszyscy ten obrazek i poddajemy się chętnie urokowi, jaki roztacza. Biedne mebelki, na ścianie obrazy, komoda — dalej kuchenka, oświetlona maluchną lampką i przy stole ten szewc, czytający „gazetę“. A dalej dziewczyna, której serce dobre, ofiarne, goreje całe w poczciwych oczach i ten Antoś z siwiejącą głową — taki miły, taki swojski, taki szczery w grze Romana, że chwilami i łzy dławią i uśmiech na usta się wydziera.
W roli Antosia Roman jest niezrównany i prostota jego dochodzi tu do kulminacyjnego punktu gry aktorskiej. Wtórowała mu pani Bednarzewska, która w Julji znalazła cały szczery liryzm, który ją cechuje. Pan Solski był rozgadanym, a chwilami bardzo szczerze czującym starcem. Żal za córką i ta chwila milczenia, przerywana szlochaniem Romana — to było artystyczne wrażenie tak silne, że łatwo o niem zapomnieć nie można. I o całem tem arcydziele Rydla zapomnieć trudno, tak jakoś do serca przylgnie swoją wielką szczerością i potęgą prostoty.

Daleko padło jabłko od jabłoni. Daleko bardzo. Kiedy pisano o Fredrze­‑synu: Cudnie jeździ na pegazach — pożyczanych z ojca stada! — Niestety, nie pożyczanych — raczej wybrakowanych.
Ze sztuk Fredry syna wszystkie bawią — jedno tylko tkwić może w pamięci — to obce żywioły. Tam jest jakaś myśl, są sceny, są chwile, które biorą. W innych jego komedjach jest robota, ale typy płytkie i komizm polega nie na dowcipie, ale na sytuacji często naciągniętej i niemożliwej. Dlatego artyści nie lubią grać Fredry­‑syna. Czują, że chodzą na szczudłach i nic głębszego stworzyć nie mogą. A przecież ensemble był wczoraj bardzo dobry. Lecz co może z tej szablonowej Kamilli stworzyć taka pani Solska, która dziś bezwarunkowo jest najlepszą stylową artystką w Polsce?
Dała temu manekinowi swój wdzięk młodzieńczy, wielkopańskie maniery, smukłość nader elegancką i powabną. Była wesoła i mówiła ładnie. Albo co może dać głębszego ze siebie w roli Ratatyńskiego pan Kwiatkiewicz, który jest par excellence talentem do ról o poważniejszym i silniejszym zakroju, czem może wykazać rutynę swoją i uczucie pan Wysocki, jako stary sługus, albo pani Węgrzynowa pomysłowość swoją jako pani Ratatyńska? — Pan Feldman starał się grać z animuszem i temperamentowym rozmachem swego Szumbalińskiego. Wszyscy artyści grają z werwą, robią co do nich należy — ale są za dobrzy po prostu — za inteligentni, za pomysłowi do tych szablonowych figur, puszczonych w ruch w najnieprawdopodobniejszy sposób.
Swoją drogą ten właśnie talent ich sprawia, że publiczność bawi się i śmieje i zapomina — jak daleko padło jabłko od jabłoni!... Publiczność zgromadziła się bardzo licznie, pomimo poniedziałku. Bawiono się wybornie. Oklaskiwano artystów szczerze. Zaczyna być cieplej i lepiej w nowym teatrze. I tem milej pomyśleć, że to nasi autorowie sprawiają to zadowolenie i wytwarzają to ciepło, które powoli zacznie ściągać ku sobie tłumy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.