I Sfinks przemówi.../„Mąż od biedy“, Józefa Blizińskiego

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł „Mąż od biedy“, Józefa Blizińskiego
Pochodzenie I Sfinks przemówi...
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Wydanie pośmiertne
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Dziennika Polskiego we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
„Mąż od biedy“, Józefa Blizińskiego.

Zimno było na dworze, zimno i ciemno. W pokoju paliło się w piecu, w takim zwykłym piecu na nózkach, jakie w starych krakowskich kamienicach można spotkać. Na szybach mróz malował czarujące, srebrne kwiaty. Przez podwójne okna od Marjackiej wieży dolatywał jękliwy głos trąby. Na mojem biurku leżał niewielki zwitek papieru. Czytałam go z mozołem, kreśliłam i nieśmiało dopisywałam inne słowa. Przy każdem przekreśleniu ogarniało mnie trwożliwe uczucie, jakbym robiła jakiś krok bardzo śmiały, bardzo zuchwały. Opodal — pod piecem maleńki stolik. Na nim rozłożone karty. Oparty plecami o piec siedzi przy stoliku siwy, trochę zgarbiony mężczyzna i dziecięcemi już rękami układa na stoliku karty.
Kładzie pasjansa powoli — z uwagą, lecz co chwila jego siwe oczy spoglądają ku mnie trochę filuternie, trochę niespokojnie.
Wreszcie cichym głosem, jakby stłumionym, mówi:
— Nie uda się... nie uda!...
— Uda się! odpowiadam — piszę i kreślę dalej.
I znów cisza, słyszę tylko, jak karty padają z cichutkim szmerem, jak skrzydełka ćmy łopocą w tafle okienne.
Po chwili głos stłumiony, jakby z oddali, jakby trochę smutny, odzywa się znowu.
— Dlaczego pani dla sceny nie pisze?
Odkładam pióro i patrzę wprost w twarz starca, na twarz tak dobrą, tak serdeczną, tak kochaną, że samo wspomnienie już serce jak promień jesiennego słońca ogrzewa.
— Dlaczego nie piszę... powtarzam zwolna — ha, gdybym miała tę pewność, ze kiedyś choć w części będę tem, czem pan jesteś — pisałabym... może...
A starzec na to z prześlicznym gestem ździwionego dziecka, ze spojrzeniem zamglonych a pełnych smutku ócz — zapytuje:
— A czemże to ja tak wielkiem jestem, moja droga panienko!...

Czem jesteś wielki, niezapomniany cieniu? Czem jesteś ty, który tak niedawno jeszcze byłeś wśród nas i naszym i dzieła swego słuchałeś z tak wielką, szczerą prostotą, jak patrzy chłop na złocący się kłosami zagon, nie pomnąc, że to on go zorał, zasiał i potem swoim zrosił. Tyś był wielkim psychologiem, wielkim malarzem dusz ludzkich, dusz polskich i tak potężną była moc twego pióra, że do dziś dzieło twoje pozostało jednakowo świeże, wielkie, głębokie. Fredro i Bliziński — oto dwaj najwięksi wśród naszych scenicznych pisarzy. Ilu już w was i obok was przeszło, pisało, tworzyło a przecież powodzenie dzieł ich było przelotne, chwilowe. Dziś technika ich sztuk wydaje się nam zwietrzałą, forma brzydką, postacie wprowadzone na scenę nieszczere. Fredro, Bliziński pozostali zawsze doskonali.
Blizińskiego lubią grać aktorzy, a to najlepiej świadczy, iż ciągną ich te wiecznie żyjące figury, a ciągną dlatego, że aktor czuje, iż to nie ulepiona zewnętrznie lalka, ale z całym szkieletem zbudowana postać. Bliziński bowiem pisał tak, jak pracują rzeźbiarze. Brał szkielet żelazny i na tym szkielecie silnym, potężnie skreślonym, narzucał glinę a potem, gdy całe ciało z rąk jego wyszło — rozwieszał: draperję szczegółów. I stąd nie ma w jego ludziach wewnętrznej pustki ani waty — aktor ma się na czem oprzeć, a widz nie rozumiejąc dokładnie dlaczego, czuje się spokojny i pewny, że mu widziany na scenie typ, ani się złamie, ani się w puch rozleci. Ażeby tak pisać, należało być wielkim znawcą dusz ludzkich. Bliziński był nim bezwątpienia. Zwykle — gdy mowa o nim — słyszy się wyraz... intuicja: genjalna intuicja! Nie, tu nie była intuicja.
Wieczory całe miałam szczęście spędzać z tym człowiekiem. Małomowny, jakby zamknięty w sobie, kładł wiecznego pasjansa i długo nie otwierał przede mną swej duszy. Powoli przecież — oswoił się jak ptak przyzwyczajony do samotności i wtedy poznałam, że był to bystry analizator, że zmysł jego spostrzegawczy był niezmiernie subtelny i ostry, że te smutne, pełne melancholji oczy widziały bystro i że był to wzrok rysi, który badał człowieka w jego zewnętrznych i wewnętrznych błędach i zaletach. Bliziński nie rozpływał się zbytnio w różowych stronach charakterów ludzkich. Dopiero pod koniec życia zaczął pogodniej na świat patrzeć.
Jego „Rozbitki“ są do tej chwili najwspanialszą tragedią ludzkiej podłości. Tak jak Respektowie w „Niepoprawnych“, tak i Czarnoskalscy ratują się frymarką ciała swej córki, aby sobie byt zapewnić. A więc — niepoprawni zawsze i ciągle. Dla mnie „Rozbitki“ pozostaną kapitalnem dziełem Blizińskiego, choć mówi się zawsze — twórca Damazego. Szlachta z rąk Blizińskiego wychodziła odarta niemal ze wszystkich złudzeń i czy to typ zwierzęcy marcowego kawalera, noszącego w sobie cały dramat przewagi zmysłów, czy to rodzina Czarnoskalskich pełna potwornego egoizmu, czy Żegocina — czy inna, to są całe głębie, całe analizy żyjące smutnej degradacji, których zrównoważyć nie może ani szczery Damazy, ani serdeczny Szymalski, ani ten rozpaczliwy i tragiczny w swe m błazeństwie Strasz.
Dlatego sztuki Blizińskiego wywierają ciągle głębokie wrażenie na publiczność, iż nacisk cały autor nie kładł ani na fabułę, ani na efekta sceniczne, lecz cały swój talent, całą siłę twórczą wkładał w odtworzenie doskonałe figur, mając tę pewność, że tło i akcja same się przez subtelność tych figur dookoła nich wytworzą. I nie mylił się. Widz spokojnie, powoli, czuje jak w umyśle jego zarysowuje się coraz jaśniej obraz środowiska, w którem poruszają się figury, będące na scenie i pracą tą umysłową zajęty, przywiązuje się silnie do tego, co się przed jego oczami rozwija. To nienarzucanie się autora, ta jego dyskrecja, to niejako pozostawienie widzowi pewnej współroboty w sztuce, było już tajemnicą Blizińskiego. Nikt nie umiał i nie potrafił tak przywiązać do swych postaci i sztuk publiczności i artystów.
Dlatego i dziś „Mąż od biedy“ — potrafił znów obudzić w nas niezwykłe wrażenie przywiązania, jakie mamy do tego biednego Szymalskiego, dwojga dziedziców, do tej dziewki folwarcznej ledwo naszkicowanej a tak prawdziwej, do tej Szymalskiej głupiej folwarcznej gęsi — tej madam Bovary polskiej. Co nas obchodzi błahość akcji, kiedy przez godzinę całą widz żył razem z artystami a artyści żyli z postaciami, które Bliziński wyrzeźbił. I to wspólne choć chwilowe życie było tak silne, tak gorące, że myśl mimo woli zwraca się ku temu starcu cichemu i spokojnemu, który po ulicach Krakowa snuł się w początkach schyłku tego wieku i pytał się z prostotą niezrównaną a tak bardzo szczerą.
— Czemże ja tak wielkiem jestem moja paniusiu!
Kartki, które w ten pamiętny dla mnie wieczór kreśliłam, to był egzemplarz „Dzikiej różyczki“. Założyłam się bowiem z Blizińskim, że ją wydrukuję w Warszawie. I wydrukowałam, obszedłszy cenzurę. Ten drobny kwiat to już było niemal ostatnie dzieło Blizińskiego. Oczy jego powoli gasły, traciły bystrość, dusza cofała się w przeszłość i tam sięgała po wspomnienia. Nad grobem zwykle ludzie oglądają się poza siebie. Bliziński spojrzał i cofnął się w przeszłość ruin, mogił, kajdan i krwawych dni. Z mogił tych zerwał jedną różę, jeden kwiat i ten drzącą dłonią rzucił, jak ostatnią po sobie pamiątkę. Śmierć zamknęła mu oczy i ubezwładniła dłoń.
Lecz on żyje i żyć i będzie, bo on stwarzał nie puste bańki, lecz dusze ludzkie i stwarzając oddawał część swojej duszy, która musiała być bardzo wielką, bardzo gorącą i bardzo silną, jeżeli umie „przywiązać nas“ po śmierci, nietylko do dzieła jego twórcy.
Artyści odczuli to samo i pokochali swe kreacje. Czyż inaczej mógłby Roman grać tak jak grał wczoraj wieczorem? Ten Szymalski — Roman żył, cierpiał, płakał na prawdę a z nim smuciliśmy się wszyscy.
Roman był bohaterem tego wieczoru i słowa pochwały, to próżna praca. Roman sam musiał znaleźć w sobie, w swej duszy zupełne zadowolenie a brawa, któremi go obdarzono, to marny i biedny szelest, wobec tych minut, jakie on na scenie grając przeżył. Pani Węgrzynowa jest wyjątkową aktorką i dla niej muszę osobną poświęcić wzmiankę. Jej kreacje w „Tamtym“, w „Bartlu Turazerze“, pełne dramatycznej prostoty, wyrastają ponad zwykłą miarę przeciętnego talentu. Wczoraj w Szymalskiej, pani Węgrzynowa nie miała pola do wykazania tych stron modernes, które grę jej cechują. Zrobiła wszystko co do niej należało i od u brania zacząwszy była ową „Bovary“ folwarczną.
Pani Gostyńska i Solski mieli bardzo trudne zadanie do spełnienia. Wykonali je sumiennie i artystycznie. Drobniejsze role grane były starannie. Wystawa była zupełnie odpowiednia i drobiazgowa.
Tylko te wieczne mankamenta dekoracyjne, te szpary, te listwy. Przecież nic nie powinno wyprowadzać widza z nastroju — a tu ciągle się to samo w oczy rzuca. Wreszcie — znudzi się powtarzać ciągle jedno i to samo!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.