>>> Dane tekstu >>>
Autor Józef Bliziński
Tytuł Dzika Różyczka
Podtytuł Komedya w jednym akcie
Wydawca Drukarnia „Czasu“
Data wyd. 1889
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
DZIKA RÓŻYCZKA.


KOMEDYA W JEDNYM AKCIE
przez
Józefa Blizińskiego.




W KRAKOWIE,
W DRUKARNI „CZASU“ FR. KLUCZYCKIEGO I SP.
pod zarządem Józefa Łakocińskiego.
1889.
Osobne odbicie z Przeglądu Polskiego z miesiąca Maja 1889 r.
Nakładem Redakcyi.


OSOBY:


PAN RADOMIR.
PANI RADOMIROWA.
KAROLINA
RÓZIA
}ich wnuczki.
PANNA IZYDORA, ciotka Karoliny i Rózi.
STEFAN TOLICKI.
HRABIA BRUNON ŚCIBORZYCKI.
DOROTA, mamka Rózi.
KOCIUBA, jej mąż.


Rzecz dzieje się w r. 1880 na wsi, w Kongresówce, u państwa
Radomirów.





(Pokój w domu wiejskim skromnie umeblowany; drzwi w głębi i po obu bokach; z prawej strony od widzów okno; na lewo dwa fotele i stolik; na prawo kanapka, krzesła i t. d.; z tejże strony w głębi stolik, na którym fajka, tytoń i zapałki).

SCENA I.
KOCIUBA, (po chwili) DOROTA.
KOCIUBA (wchodzi od prawej strony, niosąc tacę z filiżankami do czarnej kawy, potem staje spoglądając na lewo).

Dobryś!... będą siedzieć do wieczora przy stole, a tu kawa już dawno gotowa... co im się dziś stało?... (ustawia filiżanki na stoliku, potem idzie ku drzwiom po lewej stronie).

DOROTA (wychodząc ztamtąd, żywo).

Słyszysz stary, ciesz się! dobra nowina.

KOCIUBA.

Co za nowina?

DOROTA.

Z pewnością musiał się już nareszcie oświadczyć; nosiłam teraz starszej pani tabakierkę ze świeżą tabaką, to żadne ani spojrzało; przysięgłabym, że mnie nie widzieli... nic, tylko ściskają się, całują i płaczą. Oczywiście, już przecie raz koniec.

KOCIUBA.

I! bo tobie się zawsze coś przywidzi.

DOROTA.

Ho, ho! niedarmo śniło mi się onegdaj, że jadłam flaki i targowałam cielę.

KOCIUBA (na stronie).

Głupia baba.

DOROTA.

A wiadome rzeczy, że co się śni dziesiątego, to się musi sprawdzić najdalej do trzeciego dnia... tak stoi w senniku.

KOCIUBA.

No dobrze, ale cóż to znaczy, jak się śnią flaki i cielę?

DOROTA.

Cielę, wielka radość.

KOCIUBA.

O!

DOROTA.

A flaki, podróż na ślub.

KOCIUBA.

E! (na stronie) Głupia baba.

DOROTA.
A do tego jeszcze dziś nad ranem przyśniła mi się panna Karolina z wąsami, a to już napewno mąż.
KOCIUBA.

I, co mi to za osobliwość pan Tolicki.

DOROTA.

Proszę! a cóżeś ty chciał lepszego?... chłopiec jak malowanie, patrzy w nią jak w święty obrazek, i pieniędzy ma pełne kieszenie... Nasza Karolcia będzie sobie panią całą gębą.

KOCIUBA.

O jej! i u nas było kiedyś państwo całą gębą, a jeżeli teraz cienko, to każdy wié dlaczego...

DOROTA.

Zawsze ja powiadam, że uklęknąć i Panu Bogu podziękować... Ot, szkoda tylko, że ojciec i matka nie doczekali onej pociechy.

KOCIUBA.

Ba! żebyto oni byli żyli, nie bylibyśmy w takiej poniewierce, inaczejbyśmy śpiewali... hej! hej! mój Boże... jakbym na nich patrzał... ciągle ich mam przed oczami, chociaż to już temu kilkanaście lat. (po chwili) Zdaje mi się, że to jakoś dziś czy jutro będzie rocznica tego sądnego dnia, jak...

DOROTA.

Cicho! cicho! Jezus Marya... niech cię ręka Boska broni, żebyś się z tem odezwał przy starszem państwu... proś Boga, żeby zapomnieli.

KOCIUBA.

Nie zapomną oni i tak, póki żyć będą.

DOROTA.

Oj, że nie zapomną, to nie zapomną, zapewne — ale Pan Bóg się opiekuje sierotami... Starsza znalazła już swojego, to teraz przyjdzie kolej na moją Różyczkę... pan Tolicki jest w przyjaźni z hrabią ze Ściborzyc, czy nawet jego krewny, to z pewnością nam go tu ściągnie.

KOCIUBA.

Oj, ty głupia! myślisz, że z tej mąki byłby chleb?... akurat!

DOROTA.

A to czemu nie? niech ino zobaczy raz naszą jagódkę, to będziesz widział, jak się zadurzy... jeszcze gorzej niż pan Stefan w pannie Karolinie.

KOCIUBA.

O la Boga! nibyto dla niego nowalia ładna dziewczyna... miewa on ich takich samych mędlami po folwarkach.

DOROTA.

Co! takich samych jak nasze złotko? a ty, poganinie, jak się Boga nie boisz, żeby przyrównywać.

KOCIUBA.

Ja tylko mówię, że on takich rzeczy wcale nie ciekawy... żeby tak było, toby już dawno był przyjechał... (zobaczywszy Rózię) ale cicho!... panienka idzie.


SCENA II.
Poprzedzający, RÓZIA.
RÓZlA (wbiegając z lewej strony w podskokach i klaszcząc w ręce).

Mameczko, koniec, koniec; jak babcię kocham, oświadczył się! (bierze ją w objęcia i wykręca).

DOROTA (do męża).
A co, nie mówiłam?
KOCIUBA (do Rózi, która wykręciła się z nim taksamo).

Panienko! a to do czego!

RÓZIA.

Tak jestem kontenta... przecie raz już ustaną te ciągłe szlochy, które mi spać nie dawały po nocach, chociaż niby kryła się z niemi przedemną... ale ja widziałam i słyszałam.

DOROTA.

Bo to wszystko przez plotki tych najukochańszych przyjaciółek... Że nie poszczęściło się jednej i drugiej złowić dla siebie pana Tolickiego, to nie mogły darować Karolci, że im go zabiera z przed nosa, i przewracały jej w głowie, wygadując na niego niestworzone rzeczy... co się tu dziwić, że się biedactwo gryzło.

RÓZIA.

E! grymasy chyba. Przecie odrazu było widoczną rzeczą, że się rozkochał na śmierć... Ot i teraz, przy oświadczynach, kiedy wszyscy rozczulali się, moja kochana siostrzyczka zrobiła minę taką jakąś nijaką, jak gdyby chciała powiedzieć: cóż mi tam z tego! Ciekawam bardzo, po co te komedye, skoro go kocha, bo wiem o tem bardzo dobrze... chybaby się bała, żeby tego nie spostrzegł... ale cóżby to szkodziło? niema czego się wstydzić. (trzpiotowato) Jak babcię kocham, zdaje mi się, że gdyby mnie taki ładny i przyzwoity chłopiec oświadczył się, nie uważałabym na nic, tylko skoczyłabym mu na szyję i wyściskała bez ceremonii.

KOCIUBA.

A to kto widział!... panience... tfy!

RÓZIA.
Jest! stary mantyka... tylko nie powtórzcież tego co powiedziałam, na miłość Boską, szczególniej przed ciocią... bo już i tak mam zawsze co słuchać.
DOROTA (do męża).

Co ty się tam wtrącasz, kiedy się nie rozumiesz na takich rzeczach... przecie narzeczony, to już jak mąż...

KOCIUBA.

Ale zawsze...

DOROTA (do ucha Rózi).

Dostaniesz i ty swojego, jagódko... nie bój się.. będziecie mogli się ściskać, ile wam się podoba.

RÓZIA.

E! kiedy to tam będzie!

DOROTA (j. w. ściskając ją).

Tylko patrzeć! Powiadam ci, że już jakbyś była hrabiną.

RÓZIA (zatykając jej usta).

Mameczko!

DOROTA

Tak, tak, wszystko teraz będzie dobrze, kiedy ten zostanie twoim szwagrem... wszakże on żyje z hrabią za pan brat.

RÓZIA.

Więc cóż z tego?

DOROTA.

Jakto? nie rozumiesz? przywiezie ci go tu... a czego więcej potrzeba... reszta sama się zrobi.

RÓZIA.
Nie wiem, jakim sposobem.
DOROTA.

Jakim sposobem?... masz ty takiego wabia w tych swoich ślepkach, że choćby nie chciał...

RÓZIA.

Jak w tej bajce o uroczych oczach, którą mi opowiadałaś?... o! zapewne... a dlaczegóż wtenczas, wiesz, w kościele, ani spojrzał na mnie, chociaż ja oczu z niego nie spuszczałam... nie wié nawet, jak wyglądam... patrzał całkiem w inną stronę, szkaradnik... żeby się był choć raz obejrzał... Mameczko, żebym ja miała takie oczy, jak ty powiadasz...

DOROTA.

Masz, masz, i nie bój się, nie przepadło... zejdziecie się wy jeszcze, a wtenczas zobaczysz... (Rózia usłyszawszy wchodzących, zatyka jej usta).


SCENA III.
Poprzedzający, RADOMIROWA, STEFAN (prowadzący ją pod rękę, wchodzą z lewej strony; za nimi) RADOMIR (kulejący nieco; podpierają go z jednej strony) IZYDORA (z drugiej) KAROLINA.
IZYDORA (prowadząc Radomira ku fotelowi; do Kociuby).

Janie, kawa.

KOCIUBA.

Zaraz, zaraz.

RADOMIR.

Czekajno, ciotka... (wołając) Kociuba!

KOCIUBA (zatrzymując się).
Słucham.
RADOMIR (siadając w fotelu przy stoliku).

Kawa kawą, ale swoją drogą dajcie... panie dobrodzieju... wina.

KOCIUBA (patrząc na Izydorę).

Wina?

IZYDORA (prędko na stronie do Kociuby, dając mu klucz).

Jest tam jeszcze jedna butelka w drugiej piwnicy, schowana we framużce za słoikami, rozumiesz?

KOCIUBA

Przynieść ją?

IZYDORA.

No, naturalnie... Czy nie słyszałeś, co starszy pan powiedział.

KOCIUBA.

To już ostatnia.

IZYDORA.

Ach; jakiżeś nudny... idź!

DOROTA.

A ja pójdę tymczasem po kawę (wychodzi z mężem na prawo).

RADOMIR.

Musimy przecie, panie dobrodzieju, uczcić ten wypadek, wypić zdrowie narzeczonej pary.

RADOMIROWA (którą Stefan posadził w drugim fotelu).

Żebyś sobie tylko nie zaszkodził, kochanku.

RADOMIR.

Jejmość chcesz mnie gwałtem wziąć w kuratelę (rozpierając się w fotelu). Mój nieboszczyk dziad, brygadyer Radomir, miał lat wtenczas, panie dobrodzieju, jak mnie mój ojciec odwoził do wojska... bo byliśmy obydwa czynni, tylko że ojciec jako już wtenczas dymissyonowany kapitan, był przeznaczony na komendanta placu... w tem... jakże się nazywa... bodajże cię...

RÓZIA (która uklękła przy nim, słuchając).

W Radomiu.

RADOMIR.

Aha! w Radomiu... a ja poszedłem do piątego pułku, co był świeżo wysztyftowany... więc, czekajcież, ja miałem, panie dobrodzieju, wtenczas 22, a dziadek był o 60 lat odemnie starszy, to miał przeszło 80... a ja teraz mam... (do Izydory) ciotko, ileto ja mam lat?

IZYDORA (nalewając kawę, którą przyniosła Dorota).

Jegomość zacznie dopiero 73ci.

RADOMIR.

No, to widzicie... on miał 82, a byłby przez kamienicę przeskoczył... (pije kawę).

RÓZIA.

Co też to dziadzio mówi...

RADOMIR.

Jak cię kocham... to tacy ludzie dawniej byli, panie dobrodzieju.

RÓZIA.

A to ładnie mnie dziadzio kocha.

RADOMIR.
No? jakto?... a!... widzicie ją... będzie mnie łapać za słówka... że jaśnie pani, to myśli, że już jej wszystko wolno.
RÓZIA.

Dziadzio zawsze żartuje sobie ze mnie.

RADOMIR.

No, wszakże masz być hrabiną; Dorota powiada, że cię to nie minie.

IZYDORA (strofując).

Jegomość! jegomość...

RADOMIR (żartobliwie).

Moja ciotko, wiemy wszyscy, że każdy jej sen, to proroctwo, a przecież jej się to śniło... Ale do czegóż ja to prowadziłem...

RÓZIA.

Dziadunio zaczął opowiadać, jak go ojciec odwiózł z Warszawy do pułku.

RADOMIR.

A! tak... miałem wtenczas 22 lat... ojciec sam ze mną pojechał, bo chciał mnie umieścić, panie dobrodzieju, w szwadronie swojego przyjaciela... jakże on się to nazywał... (prztyka palcami), a to dobre, żeby zapomnieć... mam na końcu języka...

RÓZIA.

Zielonka.

RADOMIR.

Aha! jaką ona ma pamięć... ale czekajno, bo ja jeszcze nie to chciałem powiedzieć...

RÓZIA.

Ja wiem, jakto było... dziadunia i ojca odprowadzał z Warszawy pan brygadyer...

RADOMIR

Aha! prawda... za rogatkę, do Mokotowa, gdzie na pożegnanie wypiliśmy, panie dobrodzieju, we trzech cztery butelki starego wina... właściwie we dwóch, bo ja byłem wtenczas jeszcze fryc na to, więc poprzestałem na paru kieliszkach... wszystko wysuszyli oni sami... dziadek miał przeszło ośmdziesiątkę... i nie zaszkodziło mu to nic a nic (do żony) a mnie, com młodszy, nie chcesz jejmość, panie dobrodzieju, pozwolić jednego kieliszka.

RADOMIROWA.

Wiesz kochaneczku, że ci doktor zabronił.

RADOMIR.

Ten raz jeden... przecie to dla mnie wielkie święto... Kociuba!

KOCIUBA.

Słucham.

RADOMIR (nagle zamyślony, do siebie).

Mój Boże! nie doczekali biedacy... jutro będzie 16 lat jakeśmy ich widzieli po raz ostatni... (wzdycha, spoglądając na żonę) nietrzeba jej przypominać... (woła) Kociuba!

KOCIUBA (z fajką, którą nakładał).

Jestem... (Stefan i Karolina, którzy słuchali opowiadania dziadka, teraz rozmawiają na stronie).

RADOMIR.

No, czekam... miałeś dać.

KOCIUBA.

Proszę (podaje mu fajkę z ogniem).

RADOMIR.

Aha! dobrze... (bierze fajkę) ale to wino... (Dorota wnosi tacę z kieliszkami).

IZYDORA.
Zaraz nalewam.
RADOMIROWA (na stronie patrząc na męża).

Może Bóg da, że zapomni o jutrzejszej rocznicy.

RADOMIR.

Dajcież (bierze kieliszek i zamyśla się; po chwili). Panie Stefanie... (Stefan się przybliża; po chwili) dawniej w tym dziś ubogim domku, kwitła, panie dobrodzieju, zamożność... i szczęście rodzinne... było błogosławieństwo Boskie....

RADOMIROWA.

W które i teraz ufamy... nie godzi nam się skarżyć i wątpić w Opatrzność.

RADOMIR.

Kiedy mi jejmość przerywasz, a właśnie to chciałem powiedzieć (po chwili). Bóg nas doświadczył ciężko, ale dowód błogosławieństwa Jego pozostał nam w tych dwóch dzieweczkach... jestto cały nasz skarb, którego połowę oddajemy tobie. Wszak go będziesz, panie dobrodzieju, szanował i strzegł jak oka w głowie?

STEFAN (z zapałem, całując go w ramię).

Panie poruczniku, gdyby nadzieja otrzymania ręki panny Karoliny nie była dla mnie najwyższem szczęściem, czyżbym ubiegał się o jej ziszczenie tak usilnie?

IZYDORA.

No, i bezinteresownie, to musimy panu przyznać.

STEFAN.

Więc już z tego samego powodu powinniście państwo być spokojni o przyszłość panny Karoliny (całuje Karolinę w rękę).

RADOMIR.

Zatem piję za pomyślność waszą! (upija trochę z kieliszka) Co to za wino? (wącha i upija jeszcze) Zdaje mi się, że... ciotko! (ciszej do Izydory, patrząc na żonę, która ściska Stefana i Karolinę). Wszakto tosamo, co zostało od ślubu ich rodziców?... myślałem, że nam wypili wszystko tego dnia, jak...

IZYDORA (prędko).

Została cudem jedna butelka. (na stronie) Ach, dla Boga, żeby sobie aby nie przypomniał, że to jutro właśnie...

RADOMIR.

Jedna butelka (kiwa głową), ostatni świadek lepszych czasów (wypija pozostałe wino z kieliszka), zakorkować tę resztę i zachować do zaręczyn Różyczki (zamyśla się) mój Boże... (po chwili) Kociuba!

KOCIUBA.

Jestem.

RADOMIR.

Fajka mi zgasła (zapala i pogrąża się w myślach, Radomirowa i Izydora piją kawę).

KAROLINA (do Stefana, z którym przechadza się).

Czy to prawda, że hrabia Ściborzycki jest pańskim kuzynem?

STEFAN (z pewnem zakłopotaniem).

Istotnie... jakkolwiek dalekim... właściwie jestto tylko powinowactwo.

KAROLINA.

Nie mówiłeś mi pan nigdy o tem.

STEFAN.

Nie przyszło mi na myśl... mój kuzyn tak niedawno osiadł w naszej okolicy...

KAROLINA.
Zdaje mi się, że to nie powód. Po kimże to on odziedziczył Ściborzyce?
STEFAN.

Po dziadku, a raczej po wuju, który je miał pod dożywociem.

KAROLINA.

Pan często tam bywasz?

STEFAN.

Nie bardzo... zwłaszcza, że nie mieszka jeszcze stale. Ale te pytania zdają się mieć jakiś cel, którego nie mogę się domyśleć.

KAROLINA.

Miałam jedno życzenie, to jest prośbę do pana, którą, jak teraz widzę, trudniej mi będzie wypowiedzieć, niż myślałam.

STEFAN (gorąco).

Aż prośbę?... dosyćby było życzenia... wątpię, żeby było tego rodzaju, abym nie mógł go spełnić. (Rózia wstaje z palcem na ustach, wskazując na dziadka, który zaczyna drzemać).

RADOMIROWA (do męża).

Jesteś śpiący, kochaneczku?

RADOMIR.

Troszeczkę.

RADOMIROWA (do Izydory).

Moja Izydorciu...

IZYDORA (idąc do Radomira).
Jegomość nie powinieneś się tak rozsypiać po krzesłach... nie lepiej to, wstawszy od stołu, odrazu położyć się na swojej sofce? tak niezdrowo.
RADOMIR.

Moja ciotko, co mnie tam już lepiej, albo nie lepiej... wszystko jedno... aby tylko dobić do końca.

IZYDORA.

No, no, niewiedzieć co... grzech tak mówić. (Izydora wraz z Rózią wyprowadzają Radomira na lewo; Radomirowa wychodzi z nimi, a Dorota i Kociuba na prawo).


SCENA IV.
KAROLINA, STEFAN.
STEFAN (całując jej ręce).

Panno Karolino, jakie pani miałaś życzenie?

KAROLINA.

Dajesz pan słowo, że je spełnisz?

STEFAN.

Czyż potrafiłbym pani czego odmówić...

KAROLINA.

A gdyby to było nad pańskie siły?

STEFAN.

Znajdę je dla pani.

KAROLINA.

Więc czy możesz pan dla miłości mojej zdobyć się na taką ofiarę, jak zupełne zerwanie stosunków z panem hrabią?

STEFAN (zmięszany).
Z jakiejże przyczyny?
KAROLINA.

Bardzo prostej, iż nie potrafiłabym odgrywać roli uprzejmej gospodyni domu względem osoby, która obrawszy nas sobie za cel niezasłużonego prześladowania, nie przebiera w środkach, byle dopiąć swojego.

STEFAN.

Kto? on! (na stronie) Tego się obawiałem... ach! ten Brunon... (głośno z zakłopotaniem) ale droga pani, czy jesteś pewną, że tak się ma rzecz istotnie?

KAROLINA.

Pomijam to, że sam nie poczuwał się do obowiązku zabrania znajomości z przyszłymi swoimi powinowatymi, ale nawet wiem napewno, że nie wahał się z powodu naszego stosunku rozsiewać wieści ubliżających nam w najwyższym stopniu.

STEFAN.

Co pani mówisz!... w jakim rodzaju?

KAROLINA.

Wieści, przypisujących nam brudne wyrachowanie, zastawianie na pana sideł.

STEFAN.

I pani temu wierzysz!

KAROLINA.

Nie broń go pan; wszakże pan hrabia postawił sobie podobno za zadanie przeszkodzić w jakibądź sposób naszemu związkowi.

STEFAN (zmięszany, z irytacyą).
Alboż jestem pod jego kuratelą?
KAROLINA.

Być może, że rości sobie prawo do niej.

STEFAN.

Nie ma najmniejszego! (całując jej ręce) Panno Karolino, nie uwierzysz pani, jaką przykrość sprawiasz mi temi podejrzeniami.

KAROLINA.

To nie są podejrzenia... mam dowody.

STEFAN.

Dowody!... jakież?

KAROLINA.

Ostrzeżenia osób dobrze mi życzących.

STEFAN.

Czy możesz pani wymienić te osoby?

KAROLINA.

Nie mogę.

STEFAN.

Dlaczego?... czy proszono o tajemnicę?

KAROLINA.

Nie mówmy zresztą o tem. Jest jeszcze inna przyczyna, dla której nie życzyłabym sobie przyjmować w naszym domu pana hrabiego... nie idzie tu już tylko o mnie... moje sympatye lub antypatye, jakkolwiek te ostatnie są aż nadto usprawiedliwione.

STEFAN.
A o kogóż?
KAROLINA.

O moją siostrę.

STEFAN.

O pannę Różę! jakto? Mój kuzyn może mieć swoje wady, ale w każdym razie jest człowiekiem zanadto przyzwoitym, aby pozwolił sobie...

KAROLINA.

Panie Stefanie, posłuchaj mnie pan. Powierzam panu domową tajemnicę, o której powinieneś wiedzieć. Wyobraź pan sobie, jest nim tak zajętą, że byłoby dla niej prawdziwem niebezpieczeństwem, gdyby mieli sposobność spotykania się.

STEFAN.

Czy podobna! wszakże się nie znają.

KAROLINA.

Widziała go raz jeden przypadkiem i... podobał jej się.

STEFAN.

A, jużto szczęście do kobiet ma szczególniejsze.

KAROLINA.

Szczęście, które dla nich staje się często fatalnem... nieprawdaż?

STEFAN.

Bo go psują... ale grunt w nim najlepszy, wierzaj mi pani.

KAROLINA.
Za mała dla nas rękojmia, gdy idzie o los tego dziecka, które teraz, gdy mam opuścić ten dom, pozostaje całą pociechą dziadków i poczciwej ciotki. Wiedząc, co ci ludzie przecierpieli, pojmujesz pan, że naszym obowiązkiem jest usunąć to wszystko, co mogłoby zatruć ich ostatnie chwile.
STEFAN.

Ale masz pani najzupełniejszą słuszność... tylko zdaje mi się, że państwo przywiązujecie zbyt wielką wagę do dzieciństwa, które...

KAROLINA.

Które nie wzbudzałoby obaw o następstwa, gdyby nie mamka; ta kobieta w swojem ślepem przywiązaniu przewróciła jej w głowie, wysnuwszy z tego cały romans. Ciocia łajała Dorotę o to już kilka razy, ale niewiele pomogło, bona nieszczęście dziadunio i babcia bawiąc się tem, pomagają jej mimowiednie.

STEFAN.

Nie może być! w jaki sposób?

KAROLINA.

Wszystko niby żartem, przy pomocy docinków i dwuznaczników bardzo przezroczystych, jakich słyszeć nie powinna. Naprzykład może pan uważałeś kiedy, że ją nazywają hrabiną.

STEFAN.

O! niewinny żart staruszków...

KAROLINA.

Zapewne... ale ta nieszczęśliwa mania prześladowania niewczesnemi aluzyami, rozbudza w niej niepotrzebne pragnienia i utrwala w pamięci to, o czem inaczej byłaby zapomniała na drugi dzień. Przyznasz pan, że zbliżenie się takiego człowieka do młodej panienki, mającej pod wpływem egzaltacyi wyrobione jakieś idealne pojęcie o jego osobie, musi być dla niej niebezpieczeństwem.

STEFAN.

To rzecz pewna... ale nie obawiaj się pani. Wszystko, co ma na celu zapewnienie wam spokoju, jest i będzie zadaniem mojego życia. Mogę pani zaręczyć, że siostra pani nie zobaczy go, zamknę przed nim nasz dom. (spojrzawszy w okno) Co widzę? on tu jedzie!... tak, to jego ekwipaż.

KAROLINA (patrząc w okno).

Co pan mówisz? on!... cóż to może znaczyć? (patrzy mu w oczy) pan jesteś zmięszany.

STEFAN.

Ja?... cóż znowu!... (na stronie) przeraża mnie ten szaleniec.

KAROLINA.

Prawa gościnności każą przyjąć... sama nie wiem, co teraz zrobić.

STEFAN (żywo).

Nie wychodźcie panie wcale... zapewne ma jaki sąsiedzki interes; niech go przyjmie dziadunio, albo w ostateczności ciotka Izydora.


SCENA V.
Ciżsami, IZYDORA (z lewej strony, po chwili) DOROTA (z prawej).
IZYDORA.

Tak, ciotka Izydora na pierwszy ogień, bo ona jest straszydło na wróble, na którego widok ten pan ucieknie... Ale mniejsza o to, niech i tak będzie; przyjmę go, poświęcając się za was wszystkich... tylko nie mogę tak wyjść, muszę ogarnąć się choć trochę .. pan go tu zabaw tymczasem.

DOROTA (rozgorączkowana).
Jezus Marya, pan hrabia ze Ściborzyc (ściera fartuchem kurz z mebli).
IZYDORA (do Doroty surowo).

Czego chcesz?... niepotrzebna tu jesteś... Odejdź.

DOROTA.

Jakto, niepotrzebna? a któż tu robi porządek, jeżeli nie ja?... czy pani nie słyszała, że pan hrabia jedzie z wizytą?

IZYDORA.

Słyszałam, i mówię ci jeszcze raz, odejdź ztąd.

DOROTA (mrucząc).

Hm, hm, hm!... (odchodząc niechętnie na prawo, do siebie) Oni napewno zrobią jakie głupstwo (wychodzi).

IZYDORA.

Karolcia do swojego pokoju... Żeby mi żadna z was nie wychodziła, chyba że się zawoła... broń Boże! (Izydora i Karolina wychodzą na lewo).


SCENA VI.
STEFAN, (po chwili) BRUNON, KOCIUBA, (potem) DOROTA.
STEFAN.

Poco ten waryat tu przyjechał?... nie przypuszczałem nigdy, żeby się posunął tak daleko... gotów umyślnie wywołać skandal... co to u niego!

BRUNON (wchodząc głębią w eleganckim negliżu, do Kociuby, który otwiera mu drzwi).

Źle trafiłem, ale zaczekam... Więc powiadasz, że państwo śpią.

KOCIUBA.
Tak jest, proszę jaśnie pana... starsze państwo codzień muszą sobie urznąć małego śpika po obiedzie.
BRUNON (śmiejąc się).

A! małego śpika?... istotnie, to bardzo zdrowo... no, ale panienka?

KOCIUBA.

Która, proszę jaśnie pana?

BRUNON.

Więc ich tu jest więcej, niż jedna?

KOCIUBA.

Panienek? aż trzy, proszę jaśnie pana.

BRUNON.

O!... nie wiedziałem... i to wszystko śpi sobie także?

KOCIUBA.

E! gdzieżby znowu...

BRUNON.

Więc możebym mógł widzieć się chociaż z panienkami?

KOCIUBA.

Bo ja wiem? (miarkując się) tylko że to dziś tak jakoś parno, ma się na deszcz, to może i one się pospały.

BRUNON.

No, to dowiedz się z łaski swojej.

KOCIUBA (na stronie).

Hm, hm, hm!... (wychodzi na lewo).

BRUNON (do siebie).

Ciekawe rzeczy... ha, ha, ha, wyobrażam sobie, jaki popłoch sprawi wiadomość o moich odwiedzinach... (idąc na przód sceny, spostrzega Stefana) a! otóż i wicegospodarz!... to szczęśliwie... jak się masz!

STEFAN (żywo, chwytając go za rękę).

Co ty tu robisz?

BRUNON.

Co robię? a to dobre! widzisz, że przyjechałem.

STEFAN.

Poco?

BRUNON.

Poco? najprzód, stęskniłem się za tobą, a wiedząc, że cię tu znajdę...

STEFAN.

Bez dowcipkowań, bardzo cię proszę.

BRUNON.

No, a potem, ponieważ w domu niesłychanie się nudzę, więc chciałem zabawić się.

STEFAN.

Kogóżeś obrał sobie za cel tej zabawki?

BRUNON.

Szukam dopiero, a powiedziano jest: szukajcie a znajdziecie.

STEFAN.

Jakież masz prawo obierać sobie ten dom za...

BRUNON.

Na wielkie nieba, nie bierzże tego tak tragicznie, gdy sytuacya jest najzwyklejsza w świecie. Wiesz, że jestem gościem prawie w moich Ściborzycach, więc z tego powodu nie miałem dotychczas sposobności odwiedzenia tego sielankowego ustronia i zabrania znajomości z jego mieszkańcami, o których byłbym nawet nie wiedział, gdyby nie ty. Przybyłem poprostu z wizytą, a to mi przecie wolno, zdaje się.

STEFAN.

Jeżeli istotnie tak jest, to wróćże się przedewszystkiem do domu i przebierz przyzwoicie, bo w takim stroju nie oddaje się wizyty.

BRUNON.

Garnitur od pierwszego krawca, cóż ty chcesz! sądzę przeciwnie, że zrobi wielki efekt.

KOCIUBA (wracając).

Wszystko śpi, proszę jaśnie pana, jak zarznięte.

BRUNON.

Tak! no, to zaczekam, bądź łaskaw oznajmić o mnie, jak się obudzą.

KOCIUBA (do siebie).

Jednak kto wié, czy się babie nie wyśni owe cielę z flakami (wychodzi na prawo; we drzwiach spotyka się z Dorotą, która szepce z nim).

STEFAN.

Jakto, więc trwasz przy swojem?

BRUNON.
Naturalnie, bo nie przypuszczam, żebyś mówił na seryo, żądając odemnie tego, o co im tu z pewnością nie chodzi. Wracać się prawie o milę drogi! już i tak dała mi się we znaki podróż w taki upał. (do Doroty, która przechodzi przez scenę od strony prawej ku lewej, udając zajętą porządkiem) moja pani, czy mógłbym prosić cię uprzejmie o szklankę świeżej wody?
DOROTA (przysiadając w ukłonach).

W ten moment, jaśnie panie. (na stronie) Moja pani... jakito grzeczny człowiek, chociaż taki pan. (na stronie) Już też żeby nie mieli się teraz zobaczyć, tobym sobie nie darowała... a! wiem co zrobię (wychodzi na lewo).

STEFAN.

Powiadam ci, że nie pozwolę, abyś ten dom traktował z lekceważeniem.

BRUNON.

E! Stefcio bierze na kieł... ale to strach wszystko robi. Widzę, że wstępując na ślizki grunt, zapomniałeś podkuć się na ostro, bratku.

STEFAN.

Cóż to ma znaczyć?

BRUNON.

Szukasz sposobu, jakby mnie ztąd oddalić, żebym nie zobaczył tego, cobyś chciał przedemną ukryć. Rozumiem to bardzo dobrze, bo niema nic nieprzyjemniejszego, jak widzieć ośmieszonemi swoje ideały... a widocznie tego się obawiasz.

STEFAN (zirytowany).

Mylisz się. Są rzeczy świętością swoją tak wielkie, że usiłowania każdego, coby chciał je ośmieszyć, zwróciłyby się przeciwko niemu samemu... tylko to wiem, że mącić spokój przybytku najwyższych cnót i poświęceń, wprowadzaniem doń takich wartogłowów i cyników jak ty, byłoby świętokradztwem! (z lewej strony wchodzi Dorota wraz z Rózią, która kryje się za nią, aby nie być widzianą; chichocą się i szepcą, wskazując na Brunona).

BRUNON.

U! wiesz co, że zaciekawiasz mnie do najwyższego stopnia... i teraz tem mniej skłonnym jestem do wyrzeczenia się zamiaru obejrzenia na własne oczy tego wspaniałego przybytku... który mi jakoś wcale na coś podobnego nie wygląda. (do Doroty, którą spostrzega, oglądając się) Moja pani, a owa woda?

DOROTA.

W tej chwili, w tej chwili (wychodzi spiesznie na prawo z Różą).

STEFAN (gwałtownie).

Brunonie! pozwalasz sobie zanadto... Co cię upoważnia do podobnego postępowania względem mnie?

BRUNON.

Jeżeli nie pamięć na twoich rodziców, którzy odumierając cię przedwcześnie, żegnali ten świat z troską o jedynaka, to chociażby wzgląd na naszych wspólnych krewnych, którzy z pewnością mieliby do mnie pretensyę, dowiedziawszy się, że Stefcio dopuszcza się wybryków pod moim nosem. Obowiązkiem moim jest wyrwać cię z błędnego koła, w którem się obracasz.

STEFAN (ironicznie).

Występując w roli moralisty, zapomniałeś zastanowić się, czy ona ci przystoi.

BRUNON.

Przepraszam cię, tak dziecinnym nie jestem, żebym się miał za doskonałość, ale staram się przynajmniej pamiętać zawsze o tem, co jestem winien pozycyi odziedziczonej wraz z nazwiskiem... i to mi nadaje owo prawo, o którem zdajesz się powątpiewać. Zresztą co tu gadać: powinienem nie dopuścić, abyś popełnił głupstwo, i... zrobię to bez względu na twoje rzucanie się.

STEFAN.
Chcesz wywołać skandal?
BRUNON.

Chcę przedewszystkiem wyplątać cię z sieci, w jakie cię uwikłano.

STEFAN.

Dobrze! więc dowiedz się, że dziś oświadczyłem się, i zrobiono mi ten zaszczyt, że mnie przyjęto.

BRUNON (z wybuchem).

Dzieciaku!

STEFAN.

Kocham ją nad wszystko w świecie, i żyćbym bez niej nie mógł. To moje ostatnie i stanowcze słowo.

BRUNON.

A to go haniebnie złapali!

STEFAN.

Proszę się miarkować w słowach. Od dziś ten dom jest moim domem, i mnie dotykasz, ubliżając tym, których szanuję i czczę. (porywając jego rękę) Odjedziesz, wszak prawda?

BRUNON (oglądając się).

Czy tu niema studni, czy co, że nie mogę doczekać się tej wody? wartoby, żebyś i ty się napił.

STEFAN.
Więc trwasz w swoim uporze? mniejsza o to. Odchodzę do mojej narzeczonej i postaram się, aby cię nie przyjęto. Rób co chcesz, ale w każdym razie mam cię za człowieka zbyt dobrze wychowanego, abyś się dopuścił kroku, któregobyś się później rumienił (wychodzi na lewo).


SCENA VII.
BRUNON, (po chwili) RÓZIA, DOROTA (wchodzą z prawej strony; Dorota ze szklanką wody na tacy, którą oddaje Rózi, mającej chusteczkę przewiązaną na krzyż na piersiach, jak noszą służące; obie chichocą się, Dorota popycha zlekka Rózię, która zbliża się z tacą na przód sceny).
BRUNON.

A więc do tego już doszło! o! za pozwoleniem moi państwo, nie tryumfujcie przed czasem... rozchodzą się jeszcze i od ołtarza (spostrzegając Rózię). A! przecie... (nie biorąc wody, przygląda się Rózi) No, i ten waryat chciał mnie zmusić, żebym rejterował z domu, w którym takie ananasiki usługują gościom... jeszcze czego! (zbliża się do Rózi) Cóż to za śliczny buziaczek... a co za oczy!... Jak ci na imię, aniołku? (chce ją wziąć za policzek. Rózia przerażona upuszcza tacę z krzykiem i zasłania oczy).

DOROTA (rzucając się ku niemu).

O ho, hola! za pozwoleniem, a to co za konfidencye!

BRUNON.

Przedewszystkiem moja woda! dajcież drugą szklankę, bo nie wytrzymam.

DOROTA.

Ja panu dam wody! co pan sobie rozumiesz? czy pan wiesz, coś pan zrobił?

BRUNON.
Ja?... nic nie zrobiłem, boście mi nie dały... i nie pojmuję, co asani chcesz odemnie; czy tu u was nie wolno pogłaskać ładnej dziewczyny? cóżto za dzikie zwyczaje?
DOROTA.

Dziewczyny! to dziewczyna?

BRUNON.

A cóż? chłopiec przebrany może?

RÓZIA (ochłonąwszy wybucha śmiechem, poczem do Brunona z szczerością).

Panie! przypuszczając żeś pan dobry, bo w pańskiem spojrzeniu jest dla mnie coś sympatycznego, mam nadzieję, iż to, co się tu stało, zachowasz w tajemnicy... o! boby mi tego z pewnością nie darowano.

BRUNON (zdziwiony).

Co? co?

RÓZIA.

Wszak prawda, że ciekawość, to pierwszy stopień do piekła?... dopuściłam się tego grzechu, przyznaję się ze skruchą, ale aby być szczerą, muszę powiedzieć panu, że sam masz ów grzech na sumieniu.

BRUNON (zdziwiony).

Ja?

RÓZIA.

A nie inaczej, i to poprostu dlatego, żeś pan nie raczył zwrócić na mnie najmniejszej uwagi w kościele. Przecież ja nie takie dziecko, jestem już dorosłą panną.

BRUNON (zdziwiony).

W kościele?

DOROTA.
A tak! na odpuście.
RÓZIA.

Gdybyś się pan był obejrzał choć raz, wtenczas nasze oczy byłyby się z sobą spotkały jak w tej chwili, i... nie byłabym już naturalnie potrzebowała... (spuszczając oczy) o! bo teraz bardzo sobie to wyrzucam, czuję całą niestosowność kroku, który musiał pana zdziwić niemało... ale bo to ty mameczko namówiłaś mnie, powinnabym mieć żal do ciebie.

DOROTA.

Moje dziecko, jeżeli ludzie mają oczy, to nie na co innego, tylko żeby na siebie patrzyli.

BRUNON.

Złote słowa.

RÓZIA.

Ale już trudno, stało się!... teraz truchleję z obawy, żeby się o tem kto nie dowiedział... Panie! pamiętaj pan, że pomiędzy nami jest tajemnica... czy mogę być pewną, że ją pan zachowasz?

BRUNON.

O tak! w najgłębszej skrytce mojego serca.

RÓZIA.

Niechże ztamtąd nie uleci, boby mnie to bardzo, bardzo zmartwiło... No, muszę uciekać, bo się boję, żeby mnie nie złapano na gorącym uczynku. (podając mu rękę) Ale do widzenia, bo przecież spodziewam się, że pan nie odjedziesz zaraz... zaczekasz, dopóki dziadzio się nie obudzi, nieprawdaż?

BRUNON.
Ale naturalnie...
RÓZIA (odchodząc, na stronie).

Tak mi jakoś dziwnie błogo... nie pojmuję, co się ze mną stało... (wracając, z palcem na ustach) Więc pamiętaj pan... tajemnica! bo inaczej pogniewałabym się śmiertelnie.

BRUNON.

Zbyt szacowną jest dla mnie, abym jej nie strzegł. (Rózia wybiega na lewo).


SCENA VIII.
BRUNON, DOROTA.
BRUNON.

Cóż to za cudne zjawisko!... sfinks przemawiający zagadkami... ale z pewnością żaden z sfinksów nie był tak uroczym... jaka naiwność pełna wdzięku — a przytem i co za spryt!... jak ona się to zręcznie wywinęła z sytuacyi, bądźcobądź dwuznacznej.

DOROTA (biorąc się pod boki).

No cóż, jakże się panu spodobała moja Różyczka?

BRUNON.

O! prawda, że istna różyczka, polny, dziki kwiatek, ponętniejszy od najwspanialszych cieplarnianych, wabiący urokiem natury... Któż to jest, mów, kto to jest?

DOROTA (śmiejąc się).

Ano, chłopczyk przebrany.

BRUNON.
Byłbym niepocieszonym, gdyby to miało być prawdą. Ale powiedz mi, co znaczyła ta wzmianka o jakimś kościele, w którym znajdowaliśmy się razem... co to takiego?
DOROTA.

Chce pan wiedzieć? Oto tak było: w odpust na Matkę Boską Zielną byliśmy wszyscy, jak zawsze, na nabożeństwie: modliliśmy się jak przynależy, ale naraz rumor się zrobił i ludzie zaczęli szeptać, że nowy dziedzic ze Ściborzyc jest w kościele. Moja Różyczka, że to ciekawe, zwyczajnie jak młode...

BRUNON.

Nie wiedziałem, że to na starość ustaje... to wyście już nie ciekawi?

DOROTA (ruszając ramionami).

Ja?... o la Boga! mnie tam dawno takie rzeczy wywietrzały z głowy.

BRUNON.

Niby jakie rzeczy?

DOROTA.

Ano, mężczyzny.

BRUNON.

Aha! więc cóż? cóż?

DOROTA.

Spojrzało biedactwo tam, gdzie ludzie palcami pokazywali, i jak pana zobaczyła, tak już nie mogła oczu oderwać... Pan, musi być, oczarował ją.

BRUNON.

Nie może być!

DOROTA.
Pan kontent?... hm!
BRUNON.

No, naturalnie, żem kontent... dobra sobie.

DOROTA.

Naprawdę?

BRUNON (do siebie).

Jakże świetną myśl miałem, żem tu przyjechał. Prześliczne dziewczę, któremu wpadłem w oko, które się naiwnie do tego przyznaje... czy może być szczęśliwszy wypadek!

DOROTA.

Tak mi żal było niebogi, że gdybym miała więcej śmiałości, to byłabym pana, chociaż to było na świętem miejscu, pociągła za surdut, żeby się pan był aby raz obejrzał... bo pan stał jak mur, aż mnie coś podrywało.

BRUNON.

Czemużeś tego nie zrobiła... byłbym ci bardzo wdzięcznym.

DOROTA.

Ale zato powiedziałam sobie, że musicie się zetknąć zblizka, żeby nie wiem co... i postawiłam też na swojem... kontent pan?

BRUNON.
Miałaś myśl nieocenioną. (do siebie) W czepkum się urodził, nie wierzę swojemu szczęściu... Ten zaścianek, a w nim taka cudna perełka, wzrosła wśród jakiego może śmietniska... bo po tem, co się stało ze Stefanem, wszystko przypuszczam... perełka, którą wydobędę ztąd, choćby przyszło użyć gwałtu, oprawię w złoto i pieścić się nią będę... co za urocza perspektywa! (do Doroty, dając jej pieniądze) Winienem ci wiele... masz, proszę cię.
DOROTA (nie biorąc).

A pan mnie za co płaci? a to co znowu! ja nie potrzebuję... niech pan sobie schowa swoje pieniądze.

BRUNON.

Odmawiasz! dlaczego? chcesz, czy nie chcesz, będziemy pamiętać o tobie, to ci się święcie należy... Ale! za pozwoleniem, wspomniała coś o dziadzi... czy to czasem nie owa narzeczona pana Stefana?... to byłoby dobre.

DOROTA.

A słowo stało się ciałem! przecież tamta ma już swojego... To druga.

BRUNON.

Druga?

DOROTA.

Aha!

BRUNON.

Siostra?

DOROTA.

A toć nie co.

BRUNON (do siebie).

Siostra jego lubej, i to nieźle!... będzie dobry figiel, losy upraszczają mi zadanie... No, ale jeżeli tamta do niej podobna, nie dziwię mu się tak dalece. (zainteresowany) Więc to wnuczki tych państwa Radomirów? a gdzież są rodzice?

DOROTA.

Rodzice? mój Boże! szesnaście lat, jak ich wywieźli na Syber, karmiłam właśnie wtenczas Różyczkę. Dziś u nas powinna być żałoba, smutek, bo to akurat wilia rocznicy. Ach panie! sądny to dzień był.

BRUNON (innym tonem).

Szesnaście lat... a! więc to w sześćdziesiątym czwartym... (po chwili) I cóż się z nimi stało?

DOROTA.

Pomarli oboje (zasłania oczy fartuchem, poczem wybucha rzewnem łkaniem).

BRUNON (wzruszony).

Biedni ludzie... i to także ofiary tych naszych nieoględnych porywów.

DOROTA (utuliwszy się).

Przyjechała na wozach cała chmara wojska ze starszym, żeby naszego pana zabrać... Pani, chociaż niedawno wstała po słabości, nie chciała go puścić od siebie... jak mu się uwiesi u szyi, jak zacznie ryczeć, to aż się serce krajało... przecie nawet ten starszy, widziałam, jak oczy obcierał...

ale cóż robić... mus!... wzięli ich oboje, i... jużeśmy ich więcej nie widzieli. (płacze znowu, Brunon chodzi milcząc; po chwili) Ach! co się potem działo w domu, to nawet wypowiedzieć trudno... starsza pani włosy sobie wyrywała z głowy, a że oczu nie wypłakała, to prawdziwy cud!... a co to potem było starania, jeżdżenia, a kosztów!... parę wsi na to poszło, bo i kary jakieś trzeba było płacić... i nic to wszystko nie pomogło... (po chwili milczenia) I tak biedne starowiny zostali sami z temi dwiema sierotkami... wkradła się bieda... z pańskiego domu zrobiło się niby jakie cmentarzysko... jedno w drugie ino wzdycha i płacze po kątach, a jeżeli się które kiedy rozśmieje, to jak za pańszczyznę, udaje jak może, żeby drugie rozweselić. Z początku ciężko było wytrzymać, ale człowiek do wszystkiego się przyłoży... trudna rada! Wié Bóg co robi, święta Jego wola.
BRUNON (do siebie).

Męczennicy! święci ludzie!... a ta kobieta, jak szczytna w swojej naiwnej prostocie! mimowoli wzbudza szacunek... i ja mogłem powziąć myśl!... jakże się sobą teraz brzydzę!... nie poznaję, co się ze mną dzieje. (nagle, dając jej pieniądze) Masz! weź te pieniądze... możesz je wziąć, bo to nie dla ciebie. Dasz na dwie msze... jednę za spokój nieboszczyków, drugą za pomyślność żyjących i upamiętanie zbłąkanych... twojemi rękami ofiarowany, ten dar i jednym i drugim przyniesie szczęście.

DOROTA.

Ano tak, to co innego... Bóg zapłać. (po chwili) Pan dobry jest... już ja miarkuję, że moja Różyczka będzie przez pana szczęśliwą, i dziadkowie choć nad grobem będą mieli trochę pociechy... mój Boże, lżej im będzie umierać.

BRUNON.

Żyć jeszcze będą, dobra kobieto, długie lata ciesząc się szczęściem wnuczek... postaramy się o to, nieprawdaż?... będziemy ich pielęgnować. (na stronie) Zadrgała we mnie jakaś struna dotychczas nieporuszana.


SCENA IX.
Poprzedzający, IZYDORA (wchodzi z lewej strony, przystrojona nieco ze staroświecka, ale bez szarży).
IZYDORA (z progu).

Doroto, co tu robisz?... nie masz swojego zajęcia?... idź ztąd.

DOROTA (do siebie).
No pójdę, pójdę... o jej!... nie potrzebnam tu już teraz... co miałam zrobić, to zrobiłam (odchodzi na prawo).
BRUNON (na stronie).

Któż to być może? za młoda na babkę, a na siostrę znowu za stara... ale oczywiście to owa trzecia.

IZYDORA (która stała w progu, dopóki Dorota nie odeszła, teraz zbliża się).

Z panem hrabią Ściborzyckim mam przyjemność mówić?

BRUNON.

Tak jest, pani.

IZYDORA.

Jestem siostrą nieboszczki matki tej, o którą dziś oświadczył nam się pański kuzyn, pan Tolicki... czy panu wiadomo o tem?

BRUNON (żywo).

A! pani jesteś jej ciotką... zatem panny Róży także?

IZYDORA.

No, naturalnie... ale zkądże panu przyszło mówić o pannie Róży?

BRUNON.

Wytłómaczę to, ale przedewzystkiem pozwól pani dobrodziejka ucałować tę rączkę i przeprosić za mój strój niestosowny.

IZYDORA.

O! (na stronie) jakiś do rzeczy człowiek.

BRUNON.

Bo to bynajmniej nie wizyta, na którą się dopiero zbieram... dzisiejszą bytność moją spowodował jedynie przypadek. (na stronie) Co tu powiedzieć... (głośno) Znalazłszy się w pobliżu w jednej z moich wiosek graniczących z państwem...

IZYDORA.

Ależ żadna z pańskich wiosek nie graniczy z nami.

BRUNON.

W takim razie źle mnie objaśniono.

IZYDORA.

Wsie przytykające do pańskich posiadłości były naszemi, ale dawno już są w innych rękach.

BRUNON.

A ja już myślałem o kompromisie z państwem, z powodu pewnej małej wątpliwości co do granic... i dlatego nie mogłem oprzeć się pokusie skorzystania ze sposobności, i jakkolwiek z przekroczeniem form...

IZYDORA.

O, mój panie, przestaliśmy przywiązywać wagę do tak błahych przekroczeń. Los znęcając się nad nami, nauczył nas cenić najlżejszy objaw przychylności i współczucia, chociażby nawet niezgodny z etykietą... dosyć dla nas, jeżeli możemy w nim widzieć dowód serca.

BRUNON.

O! pani, z mej strony możecie go być pewni.

IZYDORA.

Siadajże pan (siada).

BRUNON (siadając także, do siebie).
Jakaś zacna matrona... Jak mnie się teraz wszystko podoba w tym domu.
IZYDORA.

Więc panu hrabiemu wiadomem było staranie się pana Stefana o rękę Karolci?

BRUNON.

Tak jest, pani.

IZYDORA.

I nie masz pan nic przeciwko jego wyborowi?

BRUNON.

Mogę mu go tylko powinszować... naturalnie, nie mówię tu o osobie panny Karoliny, której nie znam, lubo nie wątpię, że tak wielkie przywiązanie mogły wzbudzić tylko prawdziwe przymioty serca i duszy... ale już to samo przemawia za nim, że nie powodując się interesami materyalnemi, szukał żony w domu cieszącym się tak zasłużoną czcią, w rodzinie otoczonej aureolą poświęceń i męczeństwa.

IZYDORA.

Więc panu wiadomo...

BRUNON.

Przez jakie koleje przechodziliście państwo? tak jest, pani, chociaż na nieszczęście odniedawna dopiero.

IZYDORA.

A! więc temu zapewne przypisać możemy wieści, które nas dochodziły o niechęci, jaką pan okazywałeś z początku względem zamiarów pana Stefana?

BRUNON (żywo).
Nie wierz pani temu ani słówka... zresztą chociażby było w tem cokolwiek prawdy, pani wiesz, że większa jest radość w niebie z jednego nawróconego, niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych.
IZYDORA.

To prawda.

BRUNON (na stronie).

Ach, teraz jabym im nieba przychylił.

IZYDORA.

Mówiliśmy o moich siostrzenicach... wychowałam je prawie od niemowlęctwa, bo Rózia była przy piersi, a starsza zaledwie chodzić zaczynała, gdy moja siostra a ich matka wywiezioną została wraz z mężem na wygnanie... gdzie też grób znalazła.

BRUNON (ze współczuciem).

Smutne, smutne dzieje... wyobrażam sobie boleść rodziny.

IZYDORA.

Trafiało mi się za mąż... nie poszłam, bo uważałam za obowiązek oddać się zupełnie sierotom, tym biednym ofiarom poświęcenia się dla ojczyzny... pojmujesz pan więc, czem one są dla mnie, dla nas wszystkich.

BRUNON.

O! pani, któżby tego nie zrozumiał. (całuje jej rękę; wstając, na stronie) I to brylant... tu, widzę, same brylanty... zaczynam być w obawie, czym jest ich godzien. (głośno) Wszak będę mógł mieć szczęście zobaczenia pana Radomira i jego czcigodnej małżonki...

IZYDORA.

Jeżeli panu nie spieszy się z odjazdem, bo śpią w tej chwili.

BRUNON.

Skoro już przełamałem pierwsze lody i zyskałem rozgrzeszenie z powodu mojej toalety, nie darowałbym sobie, gdybym pominął sposobność złożenia im mego uszanowania... Zresztą, pilno mi przecie poznać przyszłą moją kuzynkę... no, i jej siostrę.

IZYDORA.

O! to dziecko jeszcze.

BRUNON (żywo).

Jakto! nie miałbym jej zobaczyć?

IZYDORA.

Nie stracisz pan nic na tem.

BRUNON (j. w.).

O! nie róbże mi, pani, tej przykrości... niechże przy pierwszej bytności przynajmniej prośba moja będzie wysłuchaną.

IZYDORA.

Nie, nie, już niech pan daruje, ale na to nie pozwolę; (na stronie) dziewczynie przewróciłoby się w głowie do reszty, (głośno) już ja wiem, dlaczego.

BRUNON.

Będę apelował do dziadunia.


SCENA X.
Poprzedzający, RADOMIR.
RADOMIR (wchodząc z lewej strony).

Cóż to za apelacya do mnie, panie dobrodzieju?

IZYDORA (do ucha, prowadząc go do fotelu).

Nie pozwalajże jegomość, żeby Rózia wychodziła do niego.

RADOMIR (nie dosłyszawszy).
Ha?
IZYDORA (j. w.).

Trzeba być ostrożnym.

RADOMIR.

Ostrożnym?... wy ze mną jak z dzieckiem; myślicie, że już kroku zrobić nie potrafię bez czyjej pomocy (Izydora rusza niecierpliwie ramionami).

BRUNON.

Niechże pani dobrodziejka raczy przedstawić mnie dziaduniowi.

IZYDORA (przedstawiając).

Pan hrabia Ściborzycki... krewny pana Stefana.

RADOMIR.

A witajże nam, witaj, nowy sąsiedzie. (Brunon całuje go w ramię) Dziadka nieboszczyka znałem, panie dobrodzieju, bardzo dobrze... chociaż przerwały się nasze stosunki, gdy po trzydziestym pierwszym zamieszkał w Poznańskiem... No, siadajże pan.

IZYDORA (na stronie).

Muszę sprowadzić tamtych, żeby się starowina nie wygadał z czem niepotrzebnem (odchodzi na lewo).

BRUNON.

A! panowieście się znali?

RADOMIR.

Nawet byliśmy kiedyś w wielkiej przyjaźni, zwyczajnie, zażyłość obozowa.

BRUNON.
Pan dobrodziej służył także?
RADOMIR.

Służył, służył, paniczu... dziwna rzecz, że się pytasz o to, widząc mój wiek... urodziłem się, panie dobrodzieju, w roku... w roku... w którymże u diaska — ciotko! (ogląda się) a! wyszła... no, dosyć, że w 31-ym miałem z górą dwadzieścia lat, to dosyć powiedzieć..

BRUNON.

Pokolenie bohaterów!

RADOMIR (ożywiając się coraz więcej).

Bohaterów rodzą czasy... każdy prawy syn ojczyzny nosi w sobie iskrę, którą trzeba tylko wykrzesać, bo tam tli bez przerwy... Zrobiło się swoje... taksamo, jak i wy zrobicie, gdy was powołają... Wszak czujesz tam gdzieś w sobie taką iskrę... ha? nie wstydź się tego... bo to wy teraz udajecie ludzi niby praktycznych, trzeźwo patrzących, dla których poświęcenie, ofiara jest rzeczą nie opłacającą się, głupstwem wierutnem... ale to nieprawda! bajki... Wmawiacie w siebie i w drugich... bo gdy się zapuka do waszych serc, zrzucicie z siebie tę skórę, która inaczejby was parzyła... ha? co mówisz...

BRUNON.

Nic... (całuje go w ramię) słucham tylko słów pańskich ze czcią religijną.

RADOMIR.

Tak, tak... wolno się czasem przedrzemać... ale obudzić się kiedyś trzeba... to mus!... (patrząc naokoło siebie) Kociuba!

BRUNON.
Pan dobrodziej woła kogoś?
RADOMIR.

Nie widzę mojej fajeczki, a trudno mi się bez niej obyć, bo to jeszcze obozowe przyzwyczajenie... nigdy niema kto zawołać... Kociuba!

BRUNON.

To ja poszukam tego Kociuby. (spostrzega fajkę) Albo lepiej sam usłużę panu dobrodziejowi... tu jest wszystko.

RADOMIR.

Przepraszam cię. (Brunon nakłada fajkę i podaje ogień; po chwili) Mówiliśmy o twoim dziadku... paniczyk, papinek, przywykły do wygódek... zdawało się, że pałasza nie dźwignie... a gdy ojczyzna zawołała: do szeregu!... znalazł się, panie dobrodzieju, tam, gdzie być powinien... i trzeba było widzieć, jaki był z niego żołnierz... awansował na oficera na placu boju, po świetnej szarży, w której, nie chwalący się, wybawiłem go jeżeli nie od śmierci, to od kalectwa... Za to mię poczęstował bagneciskiem jakiś piechur... prześliznęło się szczęściem tylko po kości na kolanie, ale od tego czasu utykam.. et, co tam o tem mówić, bagatela... Fajka mi zgasła...

BRUNON (podając mu ogień, do siebie).

Patrzałbym na niego i słuchał całemi godzinami.

RADOMIR (na stronie).

Jakieś poczciwe chłopczysko. (głośno) Bóg zapłać (po chwili, robi gest, jakby mu przyszła jaka myśl). A wiesz, gdzie to była ta szarża?... czekajno... zaraz!... od niejakiego czasu pamięć mi nie dopisuje... (wołając) Rózia!

BRUNON (żywo).

Pan dobrodziej życzy sobie panny Róży?

RADOMIR.
Ona wszystko wié i pamięta, jak gdyby tam była.


SCENA XI i ostatnia.
Poprzedzający, RÓZIA, (po chwili) RADOMIROWA, IZYDORA, KAROLINA, STEFAN, (przy końcu) DOROTA i KOCIUBA.
RÓZIA (wbiegając z lewej strony).

Jestem, dziaduniu.

RADOMIR.

A! nietylko pamięć, ale i słuch jak na urząd... pewno byłaś gdzie podedrzwiami... ciekawska... wiem, wiem dlaczego.

RÓZIA (przymilając mu się).

Niech dziadunio schowa dla siebie tę wiadomość.

RADOMIR.

A co mi dasz?

RÓZIA.

I pocóż mnie dziadzio wołał?

RADOMIR.

Gdzieto była ta szarża, w której byłem ranny?... przypomnij mi.

RÓZIA.

Jakto! i tego dziadunio zapomniał? a to dopiero!

RADOMIR (do ucha).

Udałem tylko, żem zapomniał... nie podziękujesz mi za to?

RÓZIA (wieszając mu się na szyi i patrząc na Brunona, deklamuje).
Grzmią pod Stoczkiem armaty...
RADOMIR.

A! pod Stoczkiem... jak ona wszystko pamięta.

BRUNON (na stronie).

Cudny dzieciak... (wchodzą j. w.)

IZYDORA.

Róziu! takto słuchasz tego, co ci starsi mówią?

RÓZIA (z niewinną minką).

Dziadunio mnie wołał.

RADOMIR.

Moja ciotko, nie dokuczaj też mojej Różyczce.. biorę ją w obronę.

IZYDORA.

Dla niej jeszcze książka, a nie towarzystwo mężczyzn... jegomość wiesz, jak ją to onieśmiela.

BRUNON (na stronie).

Poczciwa ciotunia... zacności kobieta, ale ma curtum visum. (głośno do Izydory) Niechże pani dobrodziejka raczy mnie przedstawić naprzód babuni (zbliża się do tejże).

IZYDORA (przedstawiając).

Kuzyn pana Stefana, hrabia Ściborzycki.

BRUNON.
Czuję się nad wyraz szczęśliwym, mogąc ucałować tę rękę, która oby kiedyś, gdy mnie państwo lepiej poznacie, zechciała spocząć na mojej głowie z krzyżykiem błogosławieństwa.
RADOMIROWA.

Ja już dziś błogosławię pana za tę chwilę. Zanadto przywykliśmy widzieć naokoło siebie niechętnych, że już nie powiem nieprzyjaciół, abyśmy nie potrafili ocenić serca, które się dla nas otwiera (kładzie rękę na głowie Brunona, który pochyla się z uszanowaniem, i składa na niej pocałunek).

BRUNON (wzruszony).

Jestem przekonany, że to dotknięcie ust pani szczęście mi przyniesie. (na stronie) O włos, żem się nie rozbeczał, a toby mnie uczyniło śmiesznym. (głośno) A teraz, ponieważ nazwisko moje zostało już wymówionem, sam pozwolę sobie przedstawić się pannie Karolinie. (na stronie) Aj! czy jej aby istotnie tak na imię... ale zdaje mi się.

KAROLINA (podając mu rękę).

Muszę się przyznać, że gdybym chciała powodować się uprzedzeniem, jakie skutkiem zbiegu okoliczności miałam względem pańskiej osoby, powinnabym okazać nieufność — ale to, czego byłam świadkiem, rozbraja mnie.

BRUNON.

Niech pani nie wierzy nigdy uprzedzeniom, ani zbiegowi okoliczności.

KAROLINA.

Pojmujesz pan, jak mi zależało na tem, abyśmy się poznali bliżej — czyjaż wina, że nastąpiło to tak późno?

BRUNON (otwarcie).
No, naturalnie że moja, niczyja więcej... ale powiedziałem już tu ciotce pani, że większa jest radość w niebie z dziewięćdziesięciu dziewięciu... pani wiesz, jak jest dalej...
KAROLINA.

Więc mogę pana uważać za nawróconego?

BRUNON (półgłosem).

Stwierdzę to dowodami, które nie pozostawią pani najmniejszej wątpliwości (głośniej), ale przedtem pragnąłbym jeszcze być przedstawionym najmłodszej odrośli rodziny... pannie Róży (wchodzi Dorota i Kociuba).

IZYDORA (cicho do Brunona).

Jeżeli moje słowa mogą mieć jaką wagę u pana, nie zwracaj na nią zanadto uwagi... ja pana proszę o to...

BRUNON.

Tegobym nie potrafił, daję pani słowo... co trudno, to trudno.

RADOMIROWA (biorąc Rózię w objęcia i przedstawiając ją).

Nasza pieszczotka... ale jeszcze zbyt młoda, żeby jej się przedstawiano.

RÓZIA (w objęciach babki, spoglądając na Brunona żartobliwie).

Ja, zdaje mi się, widziałam już raz pana... gdzie to było?... a! w kościele, prawda... ale pan byłeś tak zamodlony, że nie widziałeś nic naokoło siebie.

BRUNON.

Za to też modły moje zostały wysłuchane.

RÓZIA.

A o cóż się pan modliłeś?

BRUNON.
Modliłem się o coś, czego nie przypuszczałem nigdy, ażebym był godnym.
RÓZIA.

Pan chciałeś gwiazdki z nieba?

BRUNON.

Tak jest, małej, maleńkiej gwiazdeczki, nie odkrytej dotychczas przez astronomów, która, wyobraź pani sobie, wskutek modłów moich stała się widzialną oczom takiego zwykłego śmiertelnika jak ja (Rózia robi nieznaczny giest, kładąc palec na ustach) i teraz mruga na mnie rozkosznie.

RÓZIA.

Przepraszam, ja nie mrugam wcale.

RADOMIROWA (strofując).

Różyczko! (Radomir kręci palcem nad głową).

IZYDORA.

Róziu! a to co znowu... zanadto sobie pozwalasz.

BRUNON (z uśmiechem porozumienia).

Ależ ja nie mówiłem wcale tego o pani... broń Boże! (Rózia ściska babkę i idzie do dziadka, który na nią kiwa).

STEFAN (który ze zdziwieniem przysłuchiwał się wszystkiemu, do Brunona na stronie).

Słuchajno, co ty za komedyę grasz tutaj?... nie myśl, ażebym twoje słowa brał naseryo i wierzył w tak nagłą zmianę. W tem ukrywa się coś podejrzanego, jakiś plan piekielny, który zniweczę, choćby miało przyjść do ostateczności.

BRUNON.

Deklamujesz, jak artysta dramatyczny... aleś się zasypał. Jeżeli stało się nieporozumienie, to sameś temu winien. Czemużeś mi nigdy nie mówił, kto oni są? nic o ich przeszłości? możnaby powiedzieć, że ukrywałeś to umyślnie przedemną.

STEFAN.

I komuż to miałem mówić, tobie? czyżbyś ty to zrozumiał? przedewszystkiem to są ubodzy ludzie, o których powiedziałbyś, że to hołota, która swoje opłakane położenie ma do zawdzięczenia tylko samym sobie.

BRUNON.

A! takie miałeś o mnie wyobrażenie? i dlategoś milczał? dziękuję ci... Wartoby na ten temat podyskutować, ale to dopiero gdy zobaczysz, jak się potrafię zemścić (do państwa Radomirów, którzy siedzą obok siebie. Rózia stoi na boku z Dorotą, Karolina z Izydorą; Kociuba pilnuje fajki Radomira). Szanowni państwo, trzeba nam pomówić poważnie. Miałem zamiar złożyć w ich domu wizytę etykietalną i w charakterze urzędowym przemówić w sprawie mojego kuzyna. Ponieważ jednak znalazłszy się tu przypadkiem — co ze względu na mój strój, proszę uważać tylko za preludium do wizyty — przekonałem się, że pominął mnie w tak ważnym razie, muszę powiedzieć otwarcie, że lubo pojmuję jego niecierpliwość, naganiam ten pośpiech.

STEFAN (na stronie).

Do czegóż ten narwaniec znowu prowadzi?

BRUNON.

Pan Stefan Tolicki stracił dawno rodziców, ale za to ma ciotkę, która jest zarazem moją stryjenką, i jej to z prawa i urzędu należał się zaszczyt dopełnienia ceremonii. Zważywszy jednakowoż, że wszystkie chwile czcigodnej matrony są zajęte... (innym tonem) wyobraźcie sobie państwo, że całemi dniami siedzi na kanapie i karmi pieski... te pieski, to jej dziatwa... Więc wybierając się w tak daleką drogę... notabene mieszka w Krakowie... jedno z dwojga: alboby musiała zostawić pieski w domu, na coby się nie zdecydowała, albo też wziąć je z sobą... na coby się także nie zdecydowała, bo mogłyby się zaziębić.

STEFAN (z wymówką).

Brunonie!

BRUNON.

Mówię to dlatego tylko, żeby wytłómaczyć, dlaczego jako najstarszy w rodzie po mojej stryjence a jego ciotce, przywłaszczam sobie jej prawa. Otóż, chociaż wiem, że słowa moje nie wpłyną na postanowienie, bo to już powzięte, dla prostej jednak formy, w imieniu naszej wspólnej rodziny, mam zaszczyt prosić szanownych państwa o rękę panny Karoliny dla mojego kuzyna, pana Stefana Tolickiego.

STEFAN (na stronie).

Uszom moim nie wierzę.

BRUNON.

O odpowiedź nie chodzi, bo ta mi jest zbyt dobrze wiadomą, tylko o świadectwo, żem dopełnił, co do mnie należało — a nadto, niech mi wolno będzie wypowiedzieć to, co czuję. (do Karoliny, całując jej rękę) Panią mogę zapewnić, że dostajesz za męża poczciwego i zacnego chłopca, czego dowodem, że głosowi serca dał pierwszeństwo nad interesem materyalnym; (do Stefana) tobie zaś winszuję, żeś wybrał towarzyszkę życia z dobrego gniazda (szczerze ściskając go). Daj ci Boże szczęście, mój drogi.

STEFAN (wzruszony).

Dziękuję ci, dziękuję.

KAROLINA.
Wstępnym bojem zdobyłeś pan moje serce (Izydora i Dorota płaczą).
KOCIUBA (także rozrzewniony, do Radomira, który machinalnie ssie fajkę).

Niech pan darmo nie ciągnie, bo się wcale nie pali (daje ogień, ale Radomir nie uważa, trzymając w dłoniach rękę żony).

BRUNON.

Ale to jeszcze nie wszystko. (półgłosem, opierając kolano na małym stołeczku u nóg Radomirów) Czcigodni państwo! posiadacie w swoim domu cenny klejnot, którego, nie wiem, czy wart jestem... ale pozwólcie mi dać się bliżej poznać... może kiedyś przyjmiecie mnie za syna, a raczej za wnuka...

RADOMIR.

Cóż ci na to odpowiem, panie hrabio... jeżeli tylko Różyczka...

RADOMIROWA.

Chybabyś dał się poznać z nowej jakiejś strony, któraby zepsuła wrażenie pierwszego poznania.

BRUNON (wstając i całując ich ręce).

Oświetlę się ze wszystkich stron, żeby mnie można było przejrzeć nawylot... i czekać będę wyroku.

RÓZIA (na stronie do Brunona).

Co pan tam tak szeptałeś dziaduniowi i babci?

BRUNON.

Powiem pani, ale tajemnica! wszak ja dotrzymałem tej, którą mi pani powierzyłaś.

RÓZIA.
Ale naturalnie, że tajemnica.
BRUNON.

Prosiłem o pozwolenie starania się o pani rękę.

RÓZIA (spojrzawszy nań z miłością).

Wstydź się pan, jak babcię kocham... (nagle, poskoczywszy ku Radomirowi) Ach! dziaduniowi fajka zgasła (krząta się, chcąc zapalić).

BRUNON (do siebie z uniesieniem).

Daję słowo honoru, zjadłbym ją.

KOCIUBA (protestując).

Co znowu, co znowu! a ja tu od czego?... o! o!...

DOROTA (do Brunona, ściskając jego kolana).

Panie, mam jednę prośbę... jak się pan ożeni z Różyczką, to weźcie mnie do siebie. (rozrzewniając się). Będę wam dzieci kołysać, wychowam sobie wnuki.

BRUNON.

Jeżeli do tego przyjdzie, ozłocę cię, moja poczciwa... jakże ci to na imię?

DOROTA (becząc).

Dorota.

BRUNON.

Nie zapomnę nigdy, com ci winien. Tymczasem, czuwaj nad naszą Różyczką (idzie do Karoliny i Stefana, z którymi rozmawia).

DOROTA (na przedzie sceny, rzewnie, stojąc z załamanemi rękoma).
Dosyć, że cielę wyśniło mi się, i to w dubelt... i jakto tu nie wierzyć! (do Rózi) Pójdźno, jagódko (bierze ją na stronę).
RADOMIR (do żony).

No, i cóż jejmość na to wszystko, panie dobrodzieju?

RADOMIROWA.

Męczennicy wymodlili u Boga łaskę dla swoich sierotek.

RADOMIR.

Złóżmy Mu dzięki... za nie... bo dla nas samych nic już nie pozostaje... robak wspomnień gryźć nas będzie do śmierci. (po chwili) Wszakto jutro będzie rocznica... pamiętasz?

RADOMIROWA.

Czy pamiętam! (rzucają się wzajemnie w objęcia, płacząc. Zasłona spada).


KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Bliziński.