I Sfinks przemówi.../„Noc w Belwederze“, Staszczyka

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł „Noc w Belwederze“, Staszczyka
Pochodzenie I Sfinks przemówi...
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Wydanie pośmiertne
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Dziennika Polskiego we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
„Noc w Belwederze“, Staszczyka.

Taka wielka rocznica — a taka pustka w teatrze i taka pustka w programie wieczoru!
Dla pozbycia się, rzucony odniechcenia szkic, z całą dobrą wiarą i chęcią napisany, lecz drobny i nic nie znaczący. I drobiazg ten ma „uczcić rocznicę listopadową“, jak zapowiadał afisz! Publiczność nie przyszła — bo „Halka“ jest bezwarunkowo swojską i naszą muzyką... ale nie czci niczem pamięci tej wielkiej chwili, która łuną pożarną roznieciła płomienie po całym kraju, która, jak powiew ognistych skrzydeł Cheruba, rozniosła daleko ten krzyk: „do broni!“, którym kiedyś Wysocki porwał szkołę podchorążych do dzieła.
A przecież łatwo było panu Pawlikowskiemu napełnić teatr. Czy nie ma „Dziadów“? czy nie ma „Warszawianki“ Wyspiańskiego, czy nie ma tej potężnej tragedii, jaką jest „Lelewel“ Wyspiańskiego? Przedstawienie takie podniosłe, wielkie, dane po cenach zniżonych — dlatego, aby z niego skorzystała i młodzież ucząca się i szerokie warstwy — te, które najwięcej czują, kochają i myślą — usprawiedliłoby cel teatru, który naród „sobie“ wystawił. Rocznice takie nie codzień się zdarzają, jest ich kilka zaledwie. Dni te mogłyby wreszcie otworzyć podwoje teatru dla tych biedniejszych, dla tych, co nie pragną ani złoceń, ani nimf, ani zapalonego kosza, bo suknie ich biedne nie potrzebują blasku. Lecz oni chcą i pragną, choć w taki dzień pamiętny wejść do świątyni, gdzie ze sceny padałyby wielkie słowa, gdzie przed ich oczami wskrzeszonoby postaci sercu drogie i dusze ku sobie ciągnące. Piękną jest artystyczna i wytworna uczta, pocieszający szmer uznania wykwintnych estetów — ale taki gorący oklask porwanego szlachetną poezją tłumu, takie często tłumione łkanie, jakie słyszy się w audytorjum, to daje także zadowolenie za pracę dyrekcji i artystów. Niestety! wczoraj nie było tego entuzjazmu. Obrazek Staszczyka jest pisany sercem — to prawda. Lecz podany jako lever du rideau — trafia na pewien chłód publiczności. Zamiast podniosłego wrażenia, wywołuje krytyczne uwagi, a w tego rodzaju utworach, w których patriotyczna nuta jest główną osią — nie można pozwolić osłabnąć uwadze widza i dać się wkraść analizie.
W „Nocy Belwederskiej“ główną postacią jest Wielki Książę i ten ma bardzo charakterystyczne rysy swej tygrysiej postaci, zachowane, a nawet wypracowane. Są tam światła i cienie. Wielki Książę żyje — i wypełnia sobą scenę. Reszta, to komparsy, potrzebne dla dawania mu repliki i tu już siła autora zawiodła. Robi to wrażenie, jakby wielkie i silne zwierzę zamknięto do zbyt ciasnej klatki. Chwila wybuchu chybiona zupełnie i źle wyreżyserowana wzbudziła poprostu śmiech, zamiast grozy.
A przecież — to wtargnięcie kilkunastu ledwo uzbrojonych ludzi, pełnych zapału — inaczej mogło się przedstawić, zwłaszcza, że poprzednia scena trwogi Wielkiego Księcia dobrze nastrajała publiczność.
Tymczasem — wpadła garstka artystów, którzy bez przekonania, wykręciwszy się na pięcie, polecieli za kulisy! Dlaczego tak po macoszemu traktowano tę sztukę — trudno zrozumieć! Jeżeli autor w takiej chwili nie dopisze — to już można zrobić wszelkie usiłowania, aby zewnętrzną stroną dopełnić nastroju i wywołać wrażenie. Albo — jeżeli nie warta gra świecy, to lepiej tej świecy nie zapalać wcale.
Jeżeli widocznem było zaniedbanie i lekceważenie samego dzieła, to należy pochwalić artystów, którzy z całem przejęciem się grali swoje role.
Wielkiego księcia o twarzy Kałmuka a duszy tygrysa grał Chmieliński. Napisałam już raz, że uważam Chmielińskiego za jednego z najinteligentniejszych polskich artystów. I rzeczywiście. Wystarczy tylko słuchać, ja on mówi, ażeby osiągnąć to przekonanie. Jak tam każdy wyraz jest postawiony, jaka to bezwzględna prawda w intonacji, we wszystkich akcentach! Gdy Chmieliński mówi — słyszy się niejako to, co on myśli. Logiczne to, ścisłe, jasne i mądre. Dykcja Chmielińskiego nie ma sobie równej. Każde słowo wychodzi osobno. Chmieliński, rzec można, szanuje to, co mówi. Technika aktorska Chmielińskiego jest bardzo bogata i ten artysta umie igrać ze zdumiewająca swobodą z bardzo trudnymi szczegółami ról, które stwarza.
W Konstantym, wystarczy powiedzieć, że całość była bardzo głęboko obmyślona, trafnie wycieniowana. Dość wspomnieć o tej chwili, gdy Konstanty czai się na wejście Rożniackiego. Ten gest, ta poza — to był nie człowiek, ale tygrys, który się gotuje do skoku. Z innych ról wymienić trzeba p. Solską, która wiele łagodnego wdzięku wlała w postać Joanny i dała nam wrażenie smutnej melancholji i rozterki, która szarpała duszą księżnej Łowickiej. P. Stanisławski szczęśliwie wybrnął ze swej ryzykownej rolki, p. Wysocki miał chwilę szczerego uczucia, a panowie Antoniewski i Kliszewski z całą starannością, cechującą oddawna tych artystów, grali swoje drobne role.
I oto całe wrażenie wieczoru, mającego „uczcić rocznicę powstania listopadowego“. — Wrażenie niewielkie, ale to już nie moja wina. Być może, iż w takie wieczory budzą się mimowoli inne pragnienia, inne wymagania — a jeżeli zawiodą, zawód ten uczuwa się podwójnie.
A przecież tak łatwo było mieć dziś teatr pełny i dusze ludzkie porwać i przenieść winne, lepsze światy, w inne piękniejsze wspomnienia!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.