I Sfinks przemówi.../„Odrodzenie“, — sztuka Schöntana i Kappel-Ellfelda

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł „Odrodzenie“, — sztuka Schöntana i Kappel-Ellfelda
Pochodzenie I Sfinks przemówi...
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Wydanie pośmiertne
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Dziennika Polskiego we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
„Odrodzenie“, — sztuka Schöntana i Kappel-Ellfelda.

Odrodzenie!
Z tem jednem słowem łączy się zwykle jedno wrażenie. Zdaje się duszy człowieka, iż z ciemnicy gotyckich tumów, z lasu kolumn, pomiędzy któremi w niszach drzemią posągi świętych, z przed ołtarzy, na których rzeźbione w dziwny jakiś sposób, nawpół barbarzyński, nawpół genjalny występują postacie Chrystusów — słowem, z tej świątecznej i kamiennej puszczy dusza ludzka nagle przez witraż, podobny witrażom katedry Notre‑Dame — dostrzega trochę barwnego słońca. I w duszy ludzkiej powstaje przypomnienie, że poza łaskami świątyń kamiennych, gdzie jej żyć kazano, jest jeszcze świat inny, świat jasny, promienny i że ten świat przyozdobić można także dziełami sztuki, w których dusza ludzka nie tylko nie zginie, przygnieciona ich ogromem i ciemnią, ale przeciwnie zakwitnie, jak kwiat, który z przed ołtarza grobowej, wspaniałej kaplicy wyniesiono nagle na słońce, na świat, na życie. I pod sklepieniem tych gotyckich świątyń rozległ się naraz szelest skrzydeł. Z początku nieśmiały, potem coraz potężniejszy. Dusza ludzka próbowała uwolnić się z wspaniałej świątyni, w której ją zamknięto. Chciała czcić swego Stwórcę nie w ciemności, lecz w słońcu. I powoli, powoli zerwała pęta, aż wreszcie przyszli geniusze, torujący sobie drogę do zupełnej swobody.
Giotto, Cimabue, Donatello, Brunescalchi i inni zapalają pierwsze pochodnie, które rozświecają drogę. I przy ich płonących światłach szelest skrzydeł się wzmaga coraz silniej, coraz namiętniej. Aż wreszcie z triumfalnym hymnem, poprzedzona przez szereg dziewic Boticellego, Madonn Ghirlandaja — dusza ludzka opuszcza mury swego więzienia i na progu staje olśniona, w gorącym słonecznym blasku, pod arkadą tęczy, czeka na nią cały dawny świat pogański, świat piękna i rozkoszy, świat otwartej, gorącej i czarującej miłości. Dusza ludzka, więziona tak długo w ciemnicy, nie umie jeszcze sama szukać dróg swoich. I olśniona, onieśmielona dąży w stronę bogów i bogiń zaklętych w marmury. Do nich przypada, wśród nich błądzi, zbierając z ich ust w milczeniu tak wymownych pocałunki, które ją uczą, jak pojmować piękno. Z tych pocałunków, z każdego z nich, rodzi się geniusz... I oto, pod tęczą czarowną Michał Anioł, Rafael, Da Vinci, Tycjan, Murillo, Dürer, całe setki i cały legjon. Madonny nie mają już tła złotego, lecz tło pól i lasów. Uśmiech Giocondy niepokoi tłumy, z chmury aniołów wypływa zagadkowe, dziwne Dziecię sykstyńskiej Dziewicy. Dusza ludzka w połączeniu miłosnem z kamiennymi posągami, bielejącymi na cmentarzu starożytnej sztuki, żyje pełnem życiem, i od tęczy zapożycza barw, od słońca, blasku, z ust żywych kobiet zbiera pocałunki i wdzięki, i niemi przystraja ołtarze. Wszystko oddycha, żyje, modli się miłością i pięknem, poezją, rozkoszą. Jest to jedna, wielka, wiekowa uczta pod arkadą tęczy, w której drgają brylantowe blaski. Ludzkość pije ciągle nektar upajający z czary Celliniego i nie jest pijaną. Ona coraz potężniej, coraz wspanialej roztacza swe skrzydła, kocha, tworzy, marzy...
I to jej odrodzenie.

Tak nazwał Schöntan swoją sztukę, w trzy akty zamknął tę przepotężną chwilę. Kazał się odrodzić duszy kobiecej, zamkniętej w cieniu modlitewnej świątyni, odrodzić przez — miłość. Lecz uczynił to bez prawdziwego polotu, a raczej w jakiś bürgerski, domowy sposób. I całe nieporozumienie, jakie widz odnieść może z tej sztuki, ma przyczynę jedynie w źle dobranym tytule. Po nim spodziewać się trzeba właśnie tej chwili, gdy dusza, wyrwawszy się z gotyckich grobowców, padnie w objęcia pogańskiego piękna. Tymczasem — główną osią w sztuce Schöntana jest miłość pięknej wdowy dla młodego malarza, który maluje w jej domu gody w Kanie Galilejskiej. Gdyby tę miłość uczynił Schöntan bardziej uporczywą, gdyby dał nam w owej margrabinie i malarzu niejako allegorję, przenośnię owej walki i odrodzenia w sztuce, gdyby wreszcie choć ten Vittorino, syn margrabiny, okazał się nam w dawnych formułkach chowanym artystą, a pod wpływem Sylvia odradzającym się duchem, darowalibyśmy Schöntanowi, że słowo olbrzymie, potężne i wielkie zastosował do familijnego dramatu, rozgrywającego się z pewną płaskością i bez walk wśród tych ludzi. Są tam, prawda, duże tyrady o pięknie, o odrodzeniu, jest nawet malutki obrazek, który Sylvio szkicuje, jest bardzo moderne kokotka — modelka, ale czy to jest owa tęczowa epoka odradzającej się sztuki?
Gdyby Schöntan nazwał swą komedję Sylvio — albo Vittorino — podkład byłby wystarczający, nazwał jednak ją „Odrodzeniem“ i oto dlaczego widz wychodzi z uczuciem jakiegoś braku, czegoś mu nie dostaje, zdaje mu się, że mu kazano na bezmierne, czarujące obrazy patrzeć przez maleńkie okienko. To okienko jest ładne, Schöntan ubrał je eleganckiemi firaneczkami, poustawiał na okienku w niemieckich doniczkach błękitne kwiatki poezji, ale nie mniej widz owego szerokiego horyzontu nie widzi i stąd niepełne wrażenie. Pominąwszy ów renesans, sztuka Sohöntana jest ładnym obrazkiem budzącego się do życia i do miłości młodziutkiego chłopca, a że to przebudzenie jest zrobione zręcznie i dowcipnie, cały drugi akt podoba się, zajmuje i daje artystom duże pole do popisu.
Trzeci akt wlecze się pusty i zbyteczny. Nuży — nie ma nie tylko akcji, ale nawet cienia tego, co się akcją nazywa. — Poezji w „Odrodzeniu“ jest dużo, ale jest ona trochę ckliwa i rozmazana. Niemniej sztuka ze względu na akt drugi podoba się i dzięki temu aktowi, kostjumom i tendencji, jaka się obecnie objawia ku poetycznym dziełom na scenie, ma powodzenie.

Tylko poetyczne dzieła wymagają koniecznie jednej zalety — one muszą być natchnione, one muszą płynąć z duszy — i wpadać w duszę ludzką. Potrzeba w nich czuć, że poeta tworząc je, był ponad ziemią i to tak silnie, że owo oderwanie się pozostało w dziele i potem już samo dzieło pociąga za sobą widza, odrywa od ziemi, unosi... Takie dzieło tworzyć trzeba gorączkowo, w podnieceniu. Pisane chłodno i na zimno — nie porwie.
Widz powie „to ładne“ — i to wszystko. A poezja nie powinna być tylko „ładna“, ale zwłaszcza, gdy chce malować stan ducha ludzkiego w pewnej przełomowej chwili, musi być silna, wielka, potężna. Poezja Schöntana, pisana przy kawie i w szlafroku, nie porwie, nie zaniepokoi, ani rozmarzy, ona ukołysze... ot...
Schlaf, mein Kindchen schlaf!
Role w tej sztuce są tak zwane popisowe. Przedewszystkiem Vittorino, młodziutkie chłopię, niewinne i troszkę głupie. Ma jednak ta dusza dziecięca porywy, pragnie zostać artystą. Tylko gdy Vittorino mówi o swych artystycznych aspiracjach, wierzyć się w nie nie chce i zamiast pędzla, dałoby mu się w rękę nową piłkę. Vittorina grała pani Solska. Jak zawsze, artystka ta dowiodła swego niepospolitego talentu i inteligencji. Ponadto dała Vittorinowi swój wrodzony wdzięk i poczucie malarskie piękna.
Pozy jej są śliczne, gesta z początku trochę skrępowane, rozszerzają się, zaokrąglają, tak samo, jak całe pojęcie roli. Trochę niepewna i nieśmiała w akcie pierwszym, rozegrała się w aktach następnych i cały akt drugi, któremu dała charakterystyczną, leciutką nutę, grała wybornie, drobiazgowo i poetycznie.
Brakowało jej tylko siły, ale ten brak pochodzi z pewnej lękliwości, jaką ma zawsze w sobie p. Solska, lękliwości bardzo chwalebnej, lecz do pozbycia się koniecznej, aby charakter Vittorina porywczy był uwidoczniony.
Drugą rolą popisową jest bezwarunkowo Bentivoglio i w grze p. Feldmana rola wyszła na pierwsze miejsce w sztuce. Trudno sobie wyobrazić coś doskonalej przeprowadzonego, jak grę p. Feldmana w tej roli.
Maska, jak zbiegła z obrazu, dykcja prześliczna, pewien ton uczuciowy, komizm dyskretny — oto zalety, jakie złożyły się na tę kreację. Dość wspomnieć śliczną scenę z aktu drugiego z Vittorinem, aby zapragnąć zobaczyć raz jeszcze tego niepospolitego artystę w Bentivogliu.
Pani Siennicka wyglądała bardzo pięknie w płomienistym kostjumie, grała z dowcipem i humorem przebiegłą dziewczynę; pani Stachowicz, niepotrzebnie uczyniła swą margrabinę tak efektowną, trochę szczerości zdałoby się, a pani Stachowicz, gdy chce, ma jej spory zapas.
Pani Bednarzewska przesuwa się tylko przez scenę, a przesuwa się tak wdzięcznie, że jej kostjum pozostaje w pamięci.
Pan Tarasiewicz grał z dużym temperamentem, lecz w sposób niejednolity, a pan Węgrzyn brnął przez swoją łacinę, którą rola jego była naszpikowana, bez artystycznej prostoty.
Dekoracje były prześliczne — zwłaszcza w akcie pierwszym — kostiumy gustowne i o barwach szczęśliwie dobranych.
Całość była gładka. Przekładowi brak niestety trochę polotu. Zdaje się jednak, że wina w tem poczęści — oryginału.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.