I Sfinks przemówi.../Premjera w Teatrze Miejskim
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Premjera w Teatrze Miejskim |
Pochodzenie | I Sfinks przemówi... |
Wydawca | Instytut literacki „Lektor“ |
Wydanie | pośmiertne |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Drukarnia Dziennika Polskiego we Lwowie |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Biało i tak jasno, że aż oślepia.
Linje czyste i szlachetne biegną dokoła. Pierwszego piętra loże poznaczone błękitnawemi plamami kamei — na tle trochę zbyt jednostajnych muszli, całe snopy lamp elektrycznych, z których płynie blask. Jest to symfonja bieli i złota — to sala nowego teatru i spokój w niej wielki, pogoda dla dusz i serc ludzkich taka, że będąc w niej zapomina się swoich trosk, swoich bolów, a żyje się w wizji, w śnie, w złudzeniu.
I coraz dalej ku stropom biel ta i złoto płynie kręgami tak, że zdaje się, iż widz jest w jakiejś jaskini, w blasku marmuru wykutej i w tę jaskinię z góry, płyną promienie słońca i zapalają złote iskierki. Na plafonie — nagie kobiece postacie, nie wywołujące zbyt dobrego wrażenia i od nich oko chętnie zbiega do czystości białej sali i szuka szlachetnego spokoju wśród tych linij białych. Szlachetność i spokój z tych ścian płynący, jest dobrą wróżbą dla sceny, bo zdaje się, iż tylko piękno, tylko podniosłe wrażenie, może tu zająć siedlisko, a na brud i moralną bezwartość, miejsca być nie może.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Program inauguracyjnego przedstawienia składał się rzeczywiście z rzeczy pięknych i o szlachetnym nastroju. Mówić o nich będę obszerniej dziś wieczorem, gdyż znużony umysł i oczy odmawiają posłuszeństwa. Lecz dziwny urok ogarnął przepełnioną widownię, gdy z poza purpurowej pluszowej zasłony wychyliła się wreszcie scena, ta scena upragniona, ukochana, już przed zjawieniem się swojem i witana milcząco, a przecież z gorącem życzeniem. Scena była cała błękitna od łagodnego blasku i w głębi bielały śniegowe szczyty. W baśni, która na tej scenie rozpoczęła pieśń swoją, szło o kwiat paproci, to kwiat szczęścia. Poezja daje szczęście tym, którzy ją kochają. Kasprowicz jest wielkim poetą. Dał piękne dzieło. Jak wyszło w scenicznych ramach o tem mówić będziemy później. Dziś — w ciszy nocnej notuję tylko wrażenie, pod którem zostaję. Widzę ciągle tę błękitną scenę i tę białą salę — słyszę harmonję wiersza, migocą mi srebrne pancerze — i zdaje mi się, że słyszałam bajkę, ktoś mi ją mówił — jakiś zbiorowy głos… dużo nawet głosów…
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
A potem grano Fredrę — i grano jego klejnot, „Odludki i poetę“. Scena zmieniła się zupełnie. Sufit belkowany, meble w pasy wierne i stylowe. Dla lwowskiej publiczności, to nie nowość, bo Fredrę grano we Lwowie zawsze z pietyzmem wielkim. Ale rzecz sama, niosąca ze sobą urok zeschłego kwiatu, zeschłego między kartkami nabożnej książki, leżącej na komodzie Babuni!
I kwiat ten przez lata całe niepojętym cudem zachował swoją barwę i delikatność płatków — niemal woń jeszcze, tę woń, którą upajały się romantyczne Zuzie owych czasów. Publiczność słuchała Fredrę w religijnem prawie milczeniu. Wszyscy czuli, że to genjusz polskiego dramatu z po za grobu jeszcze jedną scenę polską do boju i pracy wprowadza. Wachlarze przestały szeleścić — wszyscy milcząc, wpatrywali się w jasny otwór sceny.
Tak słucha się tylko potentatów sztuki.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Gdy trzeci raz podniosła się zasłona, po za mgłą ukazała się łudząco odtworzona górska okolica. Tak wiernie, tak artystycznie, iż szmer podziwu przebiegł salę. Aż zapachniało od smereków i po za pastwiskami o szmaragdowej barwie, była dal sina a potem góry… hej! wysokie!
Z orkiestry wypłynął cały potok melodji, na scenie góralka zaczęła zawodzić pieśń swoją. Było to czysto górskie i takie przejrzyste, jasne, zdrowe.
Żeleński rozśpiewał się głosami Myszugi, Korolewiczównej — instrumentami orkiestry. Muzyka — ta mowa duszy objęła w posiadanie dusze słuchaczów. I w potoku harmonij zapadła zasłona, skończył się ten uroczysty wieczór otwarcia nowego teatru we Lwowie.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Skończyło się? — nie! Nie skończył się jeszcze! Fredro, Kasprowicz, Żeleński, którzy pierwsi z tej sceny przemówili — zżyją się teraz z jej wspomnieniem i pamięć tego wieczoru pozostanie wiecznie do tych ścian przyparta. — Błękit Świętojańskiej nocy, upajający czar klejnotu poezji Fredry — góralska pieśń Żeleńskiego będzie tym kwiatem paproci, kwiatem szczęścia, który scena w ten pamiętny wieczór szukała. I niechże ją kwiat ten nie opuści, i nie zwiędnie, lecz pozostanie tak świeży, tak delikatnie piękny i swojski — jak pozostał genjusz Fredry, który zdaje się czuwać nad naszą biedną ojczystą sztuką, na wzór dobrego opiekuńczego Anioła.