<<< Dane tekstu >>>
Autor Abgar Sołtan
Tytuł Ilko Szwabiuk
Pochodzenie Dobra nauczka. Ilko Szwabiuk
Wydawca Jakubowski i Zadurowicz
Data wyd. 1896
Druk Wł. Łoziński
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Wojciech Koński przywędrował był w góry należące do państwa: „Zabie“, w tym strasznym roku kiedy to po raz pierwszy w podkarpackiej ziemi zaczęły gnić kartofle, kiedy na Mazurach głód panował straszny i na ludzi rozbestwionych mór przyszedł okrótny; kiedy ci, co na wiosnę panów swych zarzynali w jesieni i w zimie sami jak muchy marli; przyszedł wynędzniały i bardziej do mary cmentarnej niż do człowieka podobny. Odkarmił się jednak prędko.... Przyniósł był bowiem z sobą jakieś sekretne papiery, z którymi stawił się u mandatora[1]; ten papiery odczytał, Wojciechowi kazał dać jeść i pić do woli i trzymał go w mandatorskim dworcu, aż póki się ciepło nie zrobiło....
Hucułom nowy ten przybysz nie podobał się, choć był młody, silny i rosły, ale jakiś nieprzyjemy, oczy miał bowiem zielone, przejrzyste jak u żaby, a włosy i wąsy jasne, w czerwone aż wpadające.... Zwyczajem huculskim przezwali go Szwabiukiem, tak jak każdego obcego przybysza, po cichu jednak nazywali go i rizuniem bo paszkary mandatorskie rozpuścili pomiędzy ludźmi wieść, że Wojciech z tych to chłopów co panów swych na Mazurach rznęli.... Mało sobie z tego gadania Wojciech robił.... Odkarmiał się u mandatora, jadł i pił jak koń i sekretną służbę puszkarską robił. Gdy się odżywił dobrze a dnie już zaczęły się już były cieplejsze, znikł był na kilka miesięcy.... Z wędrówki wrócił z pieniędzmi wielkimi i zaraz sadybę nad rzeką po nieboszczyku Józku Mądraku zakupił i zrobił się od razu zamożnym gazdą.
Później nastały straszne czasy; naród chrześciański w całem cesarskiem państwie się buntował.... Jak bunt się szerzył to Wojciech zapadał gdzieś jak pod ziemią, jak cesarscy byli górą, to znowu się zjawiał i przy wojsku i komisarzach się mieszał i służby im różne robił. Lubili go też za to i starosta i komisarze i mandatar, umiał on z tego korzystać; jak burza przeminęła i pozostało wiele gruntów pustych po tych co gdzieś w zawierusze poginęli lub za Dunaj poszli, to on grunta te i połoniny i ogrody za byle co od mandatara pokupował i stał się najbogatszym gazdą na dwadzieścia mil w około.
I tego mu było mało, skupił i dusił grosz, aż ludzie zaczęli szeptać, że duszę dyabłu za pieniądze zaprzedał. Z żydami się zwąchał, na lichwę srogą gazdom pieniądze pożyczał, a później, gdy nie oddawali, grabił co mógł: krowy, owce, konie, sadyby.
Gdy już strasznie się zbogacił, wówczas przyszła na niego dziwna choroba.... raz miłował się na umor w biednej dziewczynie, córce ubogiego gazdy z putiłowskich, wołoskich gór; zrazu dziewki dać nie chcieli za starszego, bo już miał wtenczas po za trzydzieści, ale on gadać sobie tego nie dał, choć dziewka płakała i ręce łamała, wziął ją, wziął przemocą prawie; ci co te czasy pamiętają, mówią, że zapłacił tysiąc łewów w srebrze rodzicom swej żony.... Nie długo się nią cieszył; roku nie dożyła, przy pierwszem dziecku umarła.... Szwabiuk potem zdziczał do reszty, stał się jak wilk drapieżny, tylko synka jedynego hołubił i patrzył w duże, czarne oczy, które dziecko odziedziczyło po matce.... Siedział w domu i grosz zbierał dla syna.
Raz tylko na dłużej ruszył się z domu.... Było to wtenczas, kiedy niemieckich komisarzy wypędzono, a ludzie zaczęli gadać, że znowu pańskie rządy wracają.... Wojciech zebrał się wtenczas i mówią, że aż do Lwowa jeździł; że ze starostą nowym w Kossowie i z gubernatorem we Lwowie gadał....
Gdy w rok później kossowski starosta objeżdżał podległe mu góry, to nocował w chacie Wojciecha, i później głośno ludziom powiedział, że to co na Wojciecha wygadywano, jest kłamstwo, że on najporządniejszy człowiek na wszystkie te góry; i kazał go wybrać na wójta.... Wójtem on dziś, przed starostą i żandarmami głowę już siwą chyli. Syna zaś własnego, do cesarskiego wojska dał, choć mógł go jako jedynaka zatrzymać.
— Niech idzie służyć Cesarzowi najjaśniejszemu — mówił Wojciech przed ludźmi i starostą, gdy syna dawał — niech służy tak jak ja służyłem, niech między mieszczanami, między panami rozumu się uczy, aby go miał jak wróci do domu i na gospodarstwie moim osiądzie!...
Pomimo że tak przed ludźmi mówił, jednak za synem żałował i choć dopiero drugi rok minął od kiedy Ilko poszedł, to dłużej nie mógł już wytrzymać i Chaima faktora do Krakowa posłał, żeby z doktorami wojskowymi pogadał, zapłacił wiele zechcą, żeby tylko syna mu do domu puścili.... Chaim wrócił bez pieniędzy, ale z dobrą wieścią: że Ilko za kilka dni po nim przyjedzie.... tymczasem już drugi tydzień od powrotu Chaima minął, a syna jak niema tak niema. Od kilku dni niepokój jakiś dręczył bogatego wójta, godzinami całemi stał we wrotach obejścia i przymglonym wzrokiem wpatrywał się na drogę wiodącą z Żabiego, na próżno — syn nie nadchodził.
Tego samego poranku, kiedy Rina cyganka przyniosła Marice wieść o powrocie młodego Szwabiuka, Wojciech uczuwał najsroższy niepokój. Przed wschodem słońca zerwał się z pościeli i łaził po całem obejściu łając czeladź i gderząc bez ustanku. Nie wiedział sam co począć: czy czekać cierpliwie, czy wysyłać kogo za synem, czy jechać samemu? Godziny poranne mijały, a on nie zdecydował się na nic stanowczego. Gdy tak zadumany stał przy wrotach, nagle bury psisko „hauczyk“ zaszczekał głośno, a później zaczął wyć przeraźliwie; wstrząsnął się stary, dreszcz jakiś go przeszedł i z przesadną obawą wyglądnął na drogę. O kilkanaście zaledwie kroków od wrót szła stara cyganka Rina i ujrzawszy wójta, zaczęła mu dawać rękoma jakieś radosne znaki porozumienia.
— Czart cię nosi stara wiedźmo! — zawołał do niej z gniewem wójt — doczekasz się tego czarownico, że cię żandarmom wydam i....
— Żandarmom mnie nie wydasz braciszku — odrzekła śmiejąc się ironicznie cyganka — kruk krukowi oka nie wykole.
— Jaki ja ci brat? Gdzie wronie do kruka! Znam nie jedną twoją sprawkę i jak mi tylko po nad rzeką między ludźmi będziesz się wałęsać, to oddam cię żandarmom — wołał, wpadając w srogi gniew. — Znam twoje roboty!...
— No jeśli znasz to dobrze, to nie za jedną powinieneś mi być wdzięczny.... Ha! co?.. Za Marikę? ha! — i śmiała się wiedźma obrzydliwie.... Po chwili podeszła do samych wrót i oparłszy się na kiju, przechyliła całą swą zgarbioną postać naprzód i zawołała głośno: — Hej kumie Wojtku! Hej Szwabiuku bogaczu sławny i wójcie możny! Każ-no zabić wołu i barana, bo wielką radość mieć będziesz.
— Jaką radość? — zapytał i drżeć cały począł.
— Widzisz kumie, ja nie taka jak ty, stara Rina dobrem za złe płaci.... Ciesz się nietoperzu bracie, twój szczeniuk z cesarskcih hułanów powrócił.
— Gdzie? Kiedy? To nie może być.... do ojca by przyszedł.
— Cha! Cha! Cha! Do ojca? — śmiała się cyganka — także miałby się do kogo spieszyć! hi! hi! Do lubaski mu spieszniej, ciebie stary nietoperzu będzie miał do woli. Do lubaski! do lubaski!
— Przez dyabła rogatego! gadajże rozumnie wiedźmo! — zawołał stary. — Gdzie on? Gdzie Eliasz?...
— U Aniki Dudiakowej! U Aniki! braciszku — mówiła śmiejąc się ciągle. — W karczmie u Judki rudego wczoraj bal sprawił parobkom, a ztamtąd poprowadził Anikę do domu.... Poprowadził biedaczkę samotnicę, męża nie ma w domu to on ją zabawiał.... Dobre ma serce twój szczeniak Wojciechu.... oh dobre!...
Przy słowach cyganki twarz starego Wojciecha rozchmurzać się zaczęła, oczy mu jaśniej zaświeciły, wreszcie zawołał:
— Powiedz prawdę dyablico! Powiedz prawdę: czy on w rzeczy samej już przyszedł?
— Tak jak teraz słońce świeci, tak jak teraz dzień jasny! Każ braciszku wołu rznąć, bo tylko co go nie widać.... Od północy do teraz dość miał czasu nacieszyć się lubaską.... Tylko co go nie widać.... A ot! patrz! patrz kumie! Tam na prawo na krętym płaju miga sina kurtka i czerwona czapka.... To on! Patrz jaki jasny idzie w słonecznym blasku.
Wójt nie odpowiadał, tylko przesłoniwszy oczy dłonią wpatrywał się we wskazane przez cygankę miejsce. Wreszcie dłonie od czoła usunął, z niezwyczajną w jego wieku szybkością przez wrota przesadził i zaczął biedz ku ścieżynie, ciągnącej się od połonin.
— Hej! Czekajno braciszku, czekaj kumie! — wołała biegnąc za nim cyganka. Daj co Rinie za wiadomość! Daj co za nowinę!
Wojciech sięgnął do pasa i znalazłszy tam srebrnego guldena cisnął go cygance, sam zaś pobiegł naprzeciw syna, który już wychodził ze świerkowych zarośli.
— Będziesz miał z niego pociechę, oh! będziesz miał — szeptała stara ze złością, chowając talara do małej skórzanej torebki — będziesz miał skąpcze! będziesz miał czartowski kumie! będziesz miał rezuniu!... Rina ci się postara, żebyś się wnuków dochował. I śmiała się głosem puhacza.
Tymczasem ojciec spotkał się z synem.
Ułan ujrzawszy zadyszanego, potem okrytego starca, stanął i z pewną bojaźnią i uszanowaniem, odkrywszy głowę, w rękę go pocałował, — Ilku! Synu! — zawołał stary ściskając go. Czyś ty miał sumienie do baby iść nim się z ojcem przywitać?
— Eh! wielka sztuka! — odrzekł syn prostując się i powracając do swej zwykłej zawadyackiej miny — z wami ojcze to i po dniu się przywitam.... a z Aniką.... to lepiej w nocy. Ha! ha! ha! Ona po nocy milsza i ładniejsza. I śmiał się z lekceważeniem.
— Ej! chłopcze.... Ej! synu — odrzekł cicho, z dziwnym jakimś smutkiem stary — Zginiesz marnie przez te baby... Zginiesz!...
Syn popatrzył nań z niekłamanem zadziwieniem i zatrzymując się na chwilkę zapytał:
— Co?... Jak ojciec mówi?... Taż ty sam stary naraiłeś mi tę Anikę.... Zapomniałeś jak cię błagałem, jak u nóg ci się włóczyłem, żebyś mi pozwolił swatać[2] wdowią córkę, Marikę... Śmiałeś się ze mnie, mówiłeś żem głupi, świat sobie jedną babą zawiązywać.... A teraz łajcie! Za co? Zato, żem jedną noc później do chaty przyszedł... Ona nie pierwsza i nie ostatnia!... Kiedy sercu nie dogodziłem niech choć ciału dogodzę!...
Mówił, zapalając się coraz bardziej, na twarzy płonął mu silny rumieniec, a czarne oczy tak pałały, że zdawało się, iż skry się z nich sypią. Na twarzy starego malował się strach jakiś i wahanie i dziwna niepewność; gdy syn przerwał na chwilę słowa dla nabrania oddechu, stary szepnął:
— Pewno! pewno chłopcze!... Bronić ci nie bronię!... Tylko widzisz, żebyś się znowu nie zadurzył w jakiej.... a ja bym chciał gdzieś po ludzku cię ożenić.... Chciałbym wnuków się doczekać — szepnął ciszej jeszcze.
— Jak czas przyjdzie to się ożenię z kim każecie! — odrzekł syn. Teraz wolę mi dajcie! Posłuchałem was, grzech na sumienie wziąłem i dziewczynie życie zmarnowałem.... Co mi teraz? Co? Niech choć życia użyję za wasz grosz! Wnuków!... Wnuków ci się chce stary! Po Podgórzu ich szukaj! I szedł dalej milcząc już, tylko śmiał się sucho, bezdźwięcznie.
I stary zamilkł, pospieszając za synem, dopiero nieopodal od wrót obejścia znowu zapytał:
— Którędyś jechał? — Od Kołomyi eizenbanem.... stamtąd przez Kossów do Żabiego forszpanem.... no, a z Żabiego piechotą.... Poszlijcie kogo do Mendla w Żabiu... po moje tertiło!...[3]
— A u starosty w Kossowie czyś się meldował?
— Byłem, ale starosty samego nie zastałem; dałem reńskiego staremu kanceliście Knopfowi to i zapisał mój abszyt do meldunkowej książki.
— Źle! źle, żeś u samego starosty nie był! — mruczał stary. Musisz jeszcze pojechać! Mnie życia nie długo, trzeba, żeby cię starosta znał... żeby wiedział o tobie, jak umrę, żeby ciebie kazał na wójta wybrać, nie tego opryszka Semaniuka, co go szelmy hucuły na mego następcę rychtują.
— Oh! Coś nowego! — zawołał ułan i rozśmiał się wesoło. Ty ojcze jeszcze mnie przeżyjesz.... Mnie hulanka teraz po głowie nie wójtostwo.... Gdzie mnie tam jeszcze o tem myśleć.
— Myśl! Ja ci mówię myśl synu! — przerwał mu stary i znowu wstrząsnął się cały. Widzisz! — dodał uśmiechając się smutnie — śmierć mi w oczy zagląda.... Ah! a czasem... czasem... straszne mam sny... straszne... czerwone... br! br! — i zakrył oczy dłonią i już do samej chaty nie rzekł ani słowa.
Wieczorem tego dnia, na dziedzińcu Szwabiukowej chaty, grała muzyka, a młodzież z najdalszych nawet sadyb, położonych nad czarnym Czeremoszem zbiegła się na tańce i poczęstunek. Stary wójt wbrew swemu zwyczajowi był wesoły i dziwnie uprzejmy dla wszystkich, dziewczętom i mołodycom komplimenty prawił; Anikę Dudiakową w chacie, na ławie, na głównem miejscu posadził i wina jej nalewał; z gazdami i parobkami rozmawiał długo i grzecznie.... Ujął też za serce dobroduszny lud do tego stopnia, że gdy zmierzchło się, to parobcy głośno krzyczeć zaczęli, że do śmierci innych rządów nie chcą tylko Szwabiukowych.
— Jak stary zaniemoże — wołali do Ilka — to ciebie na wójta wybierzemy i tak już będzie, dopóki ród twój będzie żyć w tych górach.
Na uczcie tej była cała prawie ludność, należąca do gminy podległej władzy starego Szwabiuka, nawet stary dobrodziej, proboszcz zjawił się na chwilę i siedział na tem samem miejscu, na którem prezydowała nie dawno Anika, tylko jednego Andrija Semaniuka i jego pięknej żony nie było.
— Stary opryszek jak niedźwiedź w jamie siedzi! — szeptali półgłosem dobrze już podochoceni gazdowie — nie łaskaw zejść w dolinę nad rzekę z narodem chrześciańskim, z gazdami-sąsiadami poweselić się trochę.
— Dajcie mu pokój! — odpowiadał Szwabiuk — po świecie on szerokim brodził, życie tajone prowadził.... nie rad się z wójtem a może i żandarmami spotykać.... Oh! nie rad.... Ja mu daję spokój.... choć! choć. Tu uśmiechał się tajemniczo i szedł dalej, a pozostali huculi szeptali:
— Nasz wójt na tego opryszka, musi coś wiedzieć.... Oh! musi. Tylko nie powie.... nam nie powie, chyba samemu staroście w Kossowie jak pora ta i godzina nadejdzie.
Pomysł fety wydanej na przyjście syna był genialny. Popularność Szwabiuka wzrosła do niebywałych przed tem nigdy rozmiarów; między na wpół dzikimi hucułami „papką i czapką“ jednał on serca, tak samo jak pośród karmazynowej braci szlachty. W kilka dni później głośno już ludzie mówili sobie:
— Coż, że stary był ciężki a srogi dla narodu? Ale on za to przyjmować umie uczciwie.... A już jego syn to całkiem nasz, z matki huculska krew w nim płynie, serce ma z wosku a słowa z miodu.... Hulaka to hulaka! ale przez to hucuł sprawiedliwy.
Nie nudził się Ilko w ojcowskiej chacie. Co prawda nie wiele w niej przesiadywał. Jego przybycie dało hasło do rozpoczęcia okresu hulanki, hulanki strasznej, nieokiełzanej, hulanki takiej jakiej nie znają inne słowiańskie plemiona; chyba tylko pomiędzy zaporożcami w ubiegłych wiekach, lub pośród hajduków bałkańskich zabawy tego rodzaju kwitły. Dziwne to huculskie plemię: rysami twarzy i budową ciała różne od rasy słowiańskiej, tylko mową i tą miękością gołębią w życiu rodzinnem przypomina swych pobratymców z równin i lasów; podniecone jednak trunkiem lub namiętnością od razu zaznacza swą odrębność. Zemsta osobista i nieposzanowanie węzłów małżeńskich — oto dwa kardynalne rysy plemienia huculskiego, to dwie największe wady.
Młody ułan stał się jawnym kochankiem.... lubasem, jak huculi mówią, Aniki Dudiakowej.... Mąż jej nic nie miał przeciw temu, uważał wójtowego syna za przyjaciela, pił z nim razem, razem chodził zasiadać na niedźwiedzia, lub strzelać kozły w kameralnych kniejach.... A wtedy zaś, gdy dla zarobku szedł ze spławem drzewa w dół rzeki, powierzał mu żonę w opiekę i pozwalał, by z nim chodziła na muzykę do karczmy lub na okazyę do sąsiadów....
I nikt się temu nie dziwił?... Nie!... Był jeden człowiek, który inne miał zdanie. Raz Dudiak podchmielony wracał do domu zostawiwszy żonę w karczmie pod opieką Szwabiuka. Na drodze spotkał Andrija Semeniuka, skłonił mu się uniżenie jak bohatyrowi należy i chciał minąć.... Andrij jednak stanął mu na drodze i pierwszy przemówił:
— He! Hryńku Dudiaku, gazdo i pobratymie!... wódkiś się napił do syta, a gdzieżeś to żonę zostawił?
— Żonę? hi! hi! — zaśmiał się głupkowato pijany góral — żona tańcuje tam z cesarskim hułanem, z wójtowym synem.... Co ci do tego gazdo Andriju? — dodał po chwili, podpierając się w boki i przybierając zawadyacką minę....
— Mnie? pewno że nic! — odrzekł Andrij — ale z ciebie ludzie się śmieją.... Mówią, żeś za wódkę i pieniądze żonę Szwabiukowi sprzedał.... Rozpusta to i hańba, ślub brałeś!...
— Co ci do tego? — zawołał porywczo Hryńko, chwytając za toporek — będziesz gadał jak do twojej mołodycy zacznie chodzić.... Tyś stary, grzybie.... on młody.... zobaczysz!....
Na suchej, niby rzeźbionej twarzy Andrija, mignęła błyskawica gniewu, potężną dłonią chwycił z rąk pijanego górala toporek i złamawszy go jak pręcik cisnął za rozścielający się tuż obok parów.... Później rzekł mu przyciszonym, ale drżącym z gniewu głosem:
— Głupiś! głupiś Hryńku.... Głupszy i podlejszy niż najpodlejszy mój byk!... Gdyby nie to, to ubiłbym cię jak psa.... Moja żona, zawołał, zapalając się i nie hamując już głosu — moja żona jest uczciwa gazdynia i zasię do niej takim hultajom jak Szwabiuk!... Rozumiesz! Zasię! Jakby się odważył na nią oczy podnieść to.... to.... ubiłbym jak psa wściekłego.... Rozumiesz! Powiedz mu to!
Hryń uciekł i dopiero, gdy był ze sto sążni ponad Andrijem, zawołał:
— Zobaczymy!







  1. Urzędnik policyjny z czasów pańszczyznianych, był naznaczony przez rząd a płacony przez dwór.
  2. oświadczyć się.
  3. tertiło = pakunek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kajetan Abgarowicz.