Ilko Szwabiuk/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ilko Szwabiuk |
Pochodzenie | Dobra nauczka. Ilko Szwabiuk |
Wydawca | Jakubowski i Zadurowicz |
Data wyd. | 1896 |
Druk | Wł. Łoziński |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na wschodnim krańcu czarnohorskich stoków stała obszerna sadyba Andrija Demaniuka. Była ona tam przyczepiona do szarej, piaskowej skały, odosobniona i nieprzystępna jak gniazdo orle. O sto sążni poniżej chaty piął się płaj prowadzący na przełącz, który rozciąga się pomiędzy gruniami[1] Pop-Iwanem i Smotreżem i ciągnący się dalej... hen w węgierskie ziemie. Budynki wszystkie, wbrew zwyczajowi huculskiemu Andrij z szarego piaskowca pomurował, tak że zdala zdawały się być tylko częścią skały piętrzącej się po wyżej — chata tylko mieszkalna była z kiedryny[2] zbudowana, z wielkich, potężnych tramów w zrąb kładzionych.
Na drugi dzień po uczcie, wyprawionej w karczmie przez Ilka Szwabiuka, Andrijewa młoda żona — piękna Marika obudziła się przed wschodem słońca.... Zerwała się zaraz z pościeli i wybiegła przed chatę.... Właściwie nie miała po co się spieszyć.... Stada bydła i owiec już od dwóch tygodni pasły się na połoninach, strzeżone przez licznych bowharów[3] owczarzy; kilka pozostałych przy chacie krów już od godziny wydoiły służebne dziewki i wygnały na bujną paszę po niżej chaty.... Mogła była spać spokojnie bohatyrska[4] gazdynia.... Mogła, a jednak nie spała.... Nuda ją jakaś gnębiła, pierś młodą toczyła, sen od powiek odganiała.
Wybiegła jakby strachem jakim gnana, wybiegła nie oglądając się nawet po za siebie.... Sam w chacie na pościeli leżał jej mąż, chrapał jak niedźwiedź w legowisku.
— Mąż! mąż! — zawołała z cicha i boleśnie załamała ręce; oparła głowę o zimne kamienie otaczającego obejście muru i szlochać z cicha zaczęła.
Po chwili oczy zapłakane podniosła i spojrzała przed siebie. Tysiąc razy już może widziała wschodzące z poza górskich szczytów słońce, a jednak dziś po raz może pierwszy zaczęła się uważnie przypatrywać wspaniałemu zjawisku.
Dziwne, różowe, jasne płomienie gorzały na wschodniej stronie nieba, nasycając wilgotne górskie powietrze jakby płynem jakimś złoto-purpurowym.... Kamieniste szczyty Roztiezki i sąsiednich gór zdawały się płonąć i żarzyć niby jakieś olbrzymie piece wapniarskie, lub węglarki rozpalone do czerwoności.... Cienie na zachodnim stoku przeciwległych gór usuwały się zwolna; czerwony odcień przybierał coraz to jaśniejsze, bardziej przejrzyste tony, wreszcie kula złota ukazała się z poza kamienistego wierzchołka Roztiezki.
Kobieta patrząca na to tak zwyczajne, a mimo to tak wspaniałe zjawisko, pochyliła białe czoło, mimowolnie przeżegnała się i poczęła szeptać bezmyślnie słowa modlitwy. Nie modliła się jednak do Boga.... Nie! Te na wpół dzikie dzieci gór nie mają jasnego pojęcia o Bogu; na pozór powierzchownie są chrześcianami, chodzą do świątyń chrześciańskich i duchowieństwu składają dziesięciny; w duszy ich jednak panuje chaos wierzeń i pojęć; dawne wspomnienia pogańskie i obrzędy chrześciańskie zlały się w jakąś dziwną, fatalistyczną religię, która do dziś nie znalazła godnego siebie badacza.
Gdy skończyła szeptać słowa pacierza, Marika Semaniukowa spuściła oczy w dół, promienie słoneczne coraz jaskrawsze nie pozwalały już spoglądać w słońce; spuściła oczy i spojrzała w doliny.... Tam noc prawie jeszcze panowała; Czeremosz otulony płaszczem mgły białej, ukryty przed ciekawem ludzkiem okiem szumiał w wąskiem korycie, szemrał jakoś złowrogo i gniewliwie.... Nie żył jeszcze.... tylko do życia się budził i mruczał w śnie pogrążony.... Cisza zresztą w dolinie panowała wielka, niezmierzona, snadź ludzie tam mieszkający, snadź nawet psy ich mieszkań strzegący spali jeszcze.... Od ciszy tej dziwnie odbijał gwar panujący w górnych okolicach; na połoninach dzwoniły już i klekotały liczne stada bydła; rogi i trębity[5] pasterskie odzywały się po połoninach.... a orzeł siwy, olbrzym czarnohorski, wyleciał już z kamienistego gniazda i krążył po nad mgły nadrzeczne upatrując żeru łatwego.
Marika patrzyła na królewskiego ptaka; patrzyła na dalekie połoniny, na których pasły się ogromne stada jej męża, patrzyła na zamczyste budynki i kute bramy, obejścia.... i wspomnienia jakieś dawne, marzenia jakieś nieuchwytne duszę jej opanowały.
Dziwne to wspomnienia: Dwa lata temu była jeszcze jedynaczką u ubogiej wdowy.... Matka jej, stara Martynicha, miała tylko małą pochyłą chatynę nad brzegiem Czeremoszu, szmatek jałowego ogrodu i jedną starą krowinę.... A jednak Marika czuła się szczęśliwą, stokroć szczęśliwszą, niż teraz, gdy jest najbogatszą gazdynią nad brzegami czarnego Czeremoszu.... Czuła się szczęśliwą, bo uwielbiali ją wszyscy, wszyscy leginie głowy przed nią chylili i głośno jej mówili: że ona najpiękniejsza pomiędzy wszystkiem huculskiemi dziewkami. Od chwili, gdy skończyła piętnaście lat, od tej pamiętnej jesieni drzwi się niskiej chatynki nie zamykały, od synów najbogatszych gazdów swatowie przychodzili i z ręcznikami haftowanymi, z kogutami czerwonymi szli i do nóg się starej neńce[6], siwej Martynisze kłaniali i o jej donię[7] o przepiękną Marikę prosili....
Ona sama nie chciała, matce się sprzeciwiała, swatów z harbuzem odprawiała.
— Czas mi jeszcze neńko stara! mówiła do matki — czas! czas! Niech waszą starość opieką otoczę, niech was przypilnuję jak oka własnego!
Nie chciała, bo od tego, co jej był miły, swatów nie było.
Spotkała go raz była na leśnym płazu, spotkała tego Ilka Szwabiukowego i jego czarne, dziwne oczy zatonęły w jej błękitnych źrenicach i od oczu tych młodego bohatyrskiego łeginia ognie dziwnie żarzące w piersi jej zapłonęły.... Pamięta wtenczas, kiedy go spotkała, niosła wielką wiązkę gałęzi na opał do domu; on ją pozdrowił po chrześciańsku i ciężar z jej ramion zdjął i za nią aż do chaty zaniósł. Później coraz częściej go spotykała, sama go już szukała, on igrał z nią, jak orzeł z gołębiem bezsilnym.... — Igrał!...
igrał! — szepnęła, zaciskając usta, a twarz jej piękna zbladła tak, że stała się równie biała jak jej koszula z cienkiego w mieście kupowanego płótna, w ciemnych, szafirowych oczach łza zaświeciła, a ręce małe i białe złożyła na bujnej piersi, niby bicie serca hamując.
— Ja mu wierzyłam — szepnęła boleśnie. — Ja wierzyłam jemu... Szwabiukowi... synowi rizunia i czarownika... Szwabiukowi! Szwabiukowi!...
— Przez chwilę chciała wrócić do chaty, gwałtem przerwać bolesne wspomnienia, cisnące się do mózgu.... Nie mogła! Sił jej zabrakło, jak podcięta oparła się o szare głazy muru i snuła dalsze wspomnienia; widziadła jakieś straszne otoczyły ją dokoła.
— Hańba! hańba! — szeptała blademi ustami i widziała gdyby na jawie: jak on, jej kochanek, zadość uczyniwszy swej namiętności, rzucił ją dla innej, dla pustej Aniki, która przed nim już miała pół kopy lubasów.... Wzdrygnęła się nagle, jakby na gada jadowitego nastąpiła: to przed oczyma jej duszy przesunęła się zmarszczona żółta twarz Riny Cyganki.... Ta stara wiedźma duszę jej na wieki zgubiła, przed hańbą, przed obmową ludzką ją osłoniła, ślady błędu i winy ukryła.... ale duszę jej zagubiła, dyabłu w moc oddała; w grzech śmiertelny, nieodpuszczony wtrąciła.
— Neniuż moja! Matko rodzona! — zawołała szlochając już głośno Marika — tyś jedna tylko całą prawdę wiedziała, tyś przez nią do grobu, pod zimną ziemię, pod murawę zieloną poszła.
— Nie płacz gołąbko liliowa! Rąk białych nie łam! — rozległ się głos jakiś tuż obok niej i postać starej wiedźmy, jak z pod ziemi wyrosła, stanęła przed Mariką. — Pokój niech będzie z tobą światła bohaterko! — mówiła cyganka dalej, krzywiąc twarz do przyjemnego uśmiechu — komu się radować i weselić jak nie tobie Semaniukowa gazdynio.
Marika jakiś czas stała jakby skamieniała, z ust jej zbielałych nie mogło się żadne słowo przecisnąć; po chwili dopiero zdołała zapanować nad ogarniającem ją przerażeniem i z lękiem przesądnym i wyciągnąwszy ręce przed siebie, niby broniąc się i osłaniając przed wiedźmą, zawołała rozpaczliwym głosem:
— Precz! precz gadzino! precz wilczyco! znowuś przyszła znęcać się nademną, znowuś przyszła krew mi z serca wysysać.... Znowu chcesz, żebym dla ciebie robiła się złodziejką, żebym szła z mężowskiej skrzyni czerwońce kraść i tobie dawać.... Nie! nie pójdę! — wołała a na jej twarzy widniały rozpacz straszna i dzika rezygnacya. — Idź! idź do niego, idź do Semaniuka, starego opryszka, powiedz mu wszystko, powiedz mu żem była lubaską Szwabiukową, żem przy twojej pomocy dziecko straciła, żem go kradła, żem jego zrabowane złoto tobie wiedźmo dawała.... Idź powiedz mu wszystko!... Ja sama mu powiem, ludziom wszystkim rozpowiem, do Kossowa do sądu pójdę i sprawiedliwości nad swojem nędznem ciałem zażądam.... Bo świat mi czarny i to słonko czarne!... Tyś mnie na ziemi w piekło wtrąciła!...
Wszystko to mówiła gwałtownie, coraz to bardziej zapalając się, nie zważała na nieme prośby i znaki Cyganki, przy ostatnich dopiero słowach tchu jej zabrakło, przerwała więc mowę i opuściła głowę na piersi, spoglądając dzikim wzrokiem na Rinę.
— Pokój niech będzie z tobą zazuloż ty moja, najpiękniejsza z najpiękniejszych! — zawołała cyganka korzystając z chwilowego milczenia Mariki. — Nie bój się, nie po czerwońce przychodzę! Nie! Jest już w naszych górach taki co da mi tyle złota wiele zechcę.... Mariko gołąbko, wesołą wieść ci przynoszę: twój sokół, twój lubas powrócił, z cesarskich hułanow powrócił zdrów i cały, aż łuna od niego bije.... Mariko, wczoraj u Judki w karczmie nad sinym brodem, widziałam Ilka Szwabiuka.
Na dzwięk tych słów dziwna zmiana zaszła w całej postaci Mariki: omdlałość i zmęczenie jakieś opuściły ją od razu, oczy jej szafirowe zaświeciły strasznym jakimś blaskiem, przybierając aż granatowe odcienie i mieniąc się przytem stalowym połyskiem; twarz tylko zbladła jeszcze bardziej, a różowe zazwyczaj wargi posiniały prawie.
— Niech się nie waży! — zowołała porywczo, zaciskając pięście i podsuwając je do twarzy cyganki. — Niech mi się nie waży ten.... ten.... Szwabiuk w drogę mi wchodzić! Niech się nie waży!... Ja ślubna!... Rozumiesz mnie wiedźmo — ja ślubna — ślubna żona Andrija Semaniuka.... Powiedz mu: że jak on mi na oczy się będzie nawijać to Andrij.... Ty wiesz co Andrij.... Jemu to nie nowina. On wie co krew.... ha! ha! ha! On wie! i ja jego żona także wiem!... ha! ha! ha!... Djabeł sto par chodaków schodził, żeby nas złączyć.... Teraz wiesz Rino!... powiedz mu!
— Gołąbkoż ty moja — szeptała cyganka przerywając słowa rozgniewanej kobiety — urok na ciebie ktoś rzucił. Pek ta cur na ciebie! Za co się na swoją sługę najpokorniejszą gniewasz?... On wrócił — prawda! ale on ci twego życia nie zamąci, między żonę a męża niezgody nie rzuci; on wie gdzie go przyhołubią, on już wczoraj z karczmy Anikę do domu poprowadził; on wie że Dudiak mu żony nie pożałuje.... hi! hi! kołaczem białym i winem słodkiem go przyjmie.
Semaniukowa słów tych słuchała z trudnem do zrozumienia uczuciem, wywarły one na nią dziwne wrażenie: Gdyby Ilko wróciwszy z wojska czołgał się jej u kolan i zmiłowania prosił, była by go z pogardą odtrąciła; teraz gdy dowiedziała się, że jest znowu kochankiem Aniki uczuła w sercu ból jakiś i zazdrość niepojętą i myśl zemsty w duszy jej kiełkować zaczęła.
— Anika! Znowu Anika! — szepnęła bezwiednie prawie i ręką mimowolnie poprawiła czarne sploty włosów, które się z pod czerwonej wzorzystej chustki wysunęły. — Anika — dodała po chwili — taka a taka, ladaco umyślnie na niego w karczmie czekała....
— Kto ją tam wie czy umyślnie czy przypadkiem — podchwyciła cyganka uśmiechając się nieznacznie, — to tylko wiem, że on ją do domu poprowadził, a tobie śliczna Mariko w drogę nie wejdzie....
— Nie wejdzie! Oh! nie wejdzie — szepnęła jak echo młoda kobieta i pogrążyła się w głęboką zadumę.
Cyganka także milczała i wpatrywała się bacznie w grę twarzy Mariki; radowała się swem dziełem; czuła że celu dopięła, że w duszy namiętnej kobiety roznieciła nowy pożar; nie dbała oto jakie on rozmiary przybierze, jakie spustoszenia sprawi.... nie, ona tylko wiedziała, że skorzystać z tego potrafi.
Nagle Semaniukowa, jakby ze snu jakiego przykrego zbudzona, oczy dłonią przetarła, popatrzyła na pokornie schyloną przed nią Rinę i zerwawszy z szyi najgrubszy sznur korali, przy którym był zawieszony duży podwójny dukat węgierski, wręczyła go starej mówiąc:
— Masz tu Rina! Teraz idź! idź! I Semaniukowi na oczy się nie nawijaj.... A jak coś.... o nim.... wiesz o nim o.... Szwabiuku nowego się dowiesz, to daj mi znać.... No idź! idź! — i odtrąciła niecierpliwie cygankę, usiłującą pocałować ją w rękę. Odwróciła się raptownie i weszła do wnętrza chaty.
Z obszernej sieni na lewo było wejście do ogromnej izby czeladnej; Marika skierowała się na prawo i weszła do świetlicy, po za którą był jeszcze alkierz, w którym gospodarstwo sypiali... Szła jak odurzona mocnym trunkiem, twarz jej pałała płomiennym rumieńcem, a w całym organizmie uczuwała przejmujące, niby chorobliwe dreszcze...
Na odgłos jej kroków spiący dotychczas mąż obudził się i spojrzawszy na nią zapytał:
— Dawno wstałaś Mariko?
— Nie! nie dawno! odrzekła.
Głos jej drżał dziwnie, pierś się wznosiła gwałtownie, a oczami starała się uniknąć spojrzeń Semaniuka. On odczuł nienaturalne brzmienie jej głosu i popatrzył na nią bacznie, po chwili zrywając się z pościeli zapytał z wyraźnym niepokojem:
— Co ci jest Mariko? Tyś chora! albo cię kto przestraszył.
— Nie! nie! Andriju! — odrzekła pospiesznie opanowując wzruszenie. Zdrowa jestem, tylko chłód poranny mnie owiał... dreszcz mną wstrząsnął.
Mówiąc to chwyciła z ławy ciepły kieptar[8] i pospiesznie się weń odziała....
— Słuchaj! — zawołał mąż troskliwie — powiedz jeżeli ty chora, to ci sprowadzę wszystkich wróżbitów, wszystkie baby... może ci radę dadzą.... Sprowadzę ci Rinę cygankę może uroki ci odpędzi... Słuchaj! powiedz Mariko! Grosza na wróżby nie pożałuję.
— Nie! Mówię wam gazdo — odrzekła z wyraźną niecierpliwością — że nic mi nie jest; wiatr górny mnie owiał i zimno mi się zrobiło... Zresztą — dodała po chwili — gdyby mi nie było lepiej, to za Riną poszlę.
On słuchając tych słów, ubierał się pospiesznie.... Z wielkiej glinianej misy czerpał wodę, umył nią twarz i ręce, później ubrał szerokie szafirowe szarawary, na nogi obuł sznurowane łapcie, przepasał się szerokim bronzami nabijanym, skórzanym pasem, na ramiona zarzucił czarną gunię.... i był gotów.
— Chciałem dziś na połoniny pojechać — rzekł uspokojonym już trochę głosem — do czeladzi i chudoby się dowiedzieć.... boję się jednak tak cię zostawić... słabą.
— Jedźcie! jedźcie Andriju! — zawołała pospiesznie, a w głosie jej zabrzmiała radość. Mnie nic nie będzie, zdrowam chwała Bogu!... A do czeladzi dowiedzieć się trzeba, już drugi tydzień jak trzody wypędzili na połoniny, a słychu o nich nie ma....
Mówiąc to, zbliżyła się do pieca, gdzie przy ogniu stało kilka garnków i z jednego nabrała duży kawał kukurudzianej mamałygi, a okrasiwszy ją rozgrzaną słoniną i bryndzą postawiła na stole, zapraszając męża do jedzenia. Andrij przeżegnawszy się trzy razy przed wiszącymi na ścianach świetlicy obrazami, zasiadł do jedzenia, nie miał jednak tego dnia swego zwykłego apetytu; na pięknej twarzy smagłej niepokój jakiś się malował, oczami siwemi przenikliwemi wodził za żoną, która stała zadumana jakoś dziwnie, ze złożonemi na piersiach rękoma, zapatrzona przez małe okienko, hen w dal w sine niebo, wznoszące się nad bukowińskiemi i siedmiogrodzkiemi górami.
— Marika! co ci jest kobieto! — zawołał znowu, wstając raptownie z ławy. Powiedz! tyś chora?
— Nie! nie! — odrzekła uparcie — Jedźcie do chudoby nie bójcie się o mnie.... Zaraz idę konia wam osiodłać. — I wyszła pospiesznie.
Mąż został w chacie, odmawiając po cichu modlitwę przed obrazami. Modlił się stojąc i teraz, gdy tak stał wyprostowany, można było przypatrzeć się dokładnie jego postaci.... Rosły był i barczysty jak świerk karpacki, pół wieku przeżytego nie zostawiło prawie śladu na jego ciele, tylko tu i owdzie w gęstych, czarnych włosach świeciła pojedyńcza nitka biała; wąs długi, sumiasty i orli nos robiły go podobnym do junaków zadunajskich.... To też nie obcy mu oni byli, po kilkakroć po między nimi gościł.... gdy mu było za ciasno, za duszno, umykał za Dunaj i znał Bałkan tak jak swoje rodzone góry.... Ludzie opowiadali sobie po cichu, że nie jedną on duszę na tamten świat wyprawił, że nie jeden wór złota z za Dunaja do swej chaty przyniósł.... Miał już dwóch dorosłych synów z pierwszej żony, ale ci gdzieś po szerokim świecie błądzili, krew opryszkowska, junacka w nich kipiała.... On sam dwa lata temu drugi raz się ożenił ze śliczną Mariką.... sierotą bezdomną.... Czar jakiś na niego rzuciła — mawiali z cicha ludzie — bo od tego czasu stał się innym człowiekiem, żony, domu i gospodarstwa pilnuje, nawet grosza na cerkiew nie żałował.
Andrij skończył się modlić, przeżegnał się pobożnie i wyszedł na podwórze. Przed drzwiami chaty stał już mały, mocny, o suchych nogach i małej głowie, siwy mierzyn, osiodłany i przyprowadzony tu przez Marikę. Gazda opatrzył sam siodło i popręgi, zatknął nabijany bogato bronzami toporczyk za pas, uścisnął żonę i siadł na konia.
— Mariko duszo! — zawołał raz jeszcze zatrzymując się już we wrotach — jak by ci było gorzej, to daj mi znać.... Masz tu dwóch najmytów.... jednego możesz pchnąć do mnie a drugiego do Riny....
— Bądźcie spokojni Andriju! Nic mi nie będzie.... Jedźcie z dobrą myślą.... Niech was Bóg prowadzi!
Wróciła do chaty, próbowała zająć się czemkolwiek, ale robota z rąk się jej usuwała, a ona dumała.... o Szwabiuku znienawidzonym i jego czarnych oczach, które czarować umieją.
— Czem on mnie mógł odurzyć? — myślała — taki pusty wiatr, taki głupi, tylko hulanka a swawola mu w głowie....
Odpowiedzi nie mogła znaleść, tylko czuła, że i teraz jeszcze mógł by ją durzyć. Nienawidziła go srodze, a zobaczyć go pragnęła.... Rozmyślając o nim, usiadła przed małem zwierciadełkiem, które jej mąż z Kut był przywiózł i pilnie poczęła się przypatrywać swej twarzy: w miarę przypatrywania się wyraz jakiegoś zadowolenia wypiętnował się na jej twarzy, uśmiechnęła się przez pół radośnie, przez pół szydersko i szepnęła sama do siebie:
— Wróci on! oh! wróci.... Wtenczas!