Inteligencja kwiatów/Przypadek
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przypadek |
Pochodzenie | Inteligencja kwiatów |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów; Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | L’Accident |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Im bardziej uczymy się władać siłami przyrody, mnożą się coraz to więcej możliwości przypadku, podobnie jak wzrasta niebezpieczeństwo pogromcy wraz z liczbą dzikich zwierząt, z któremi wyprawia harce w klatce. Dawniej unikaliśmy ile możności zetknięcia się z temi siłami, dzisiaj atoli obcujemy z niemi ustawicznie. To też, mimo coraz to większej roztropności w życiu praktycznem i złagodzenia obyczajów, dużo częściej niż ojcowie widujemy zbliska śmierć. Nie ulega wątpliwości, że wielu czytelników niniejszego szkicu doznało tychże samych wrażeń i poczyniło analogiczne spostrzeżenia.
Jedna z pierwszych, nasuwających się tu kwestyj, to problem przeczucia. Jest to rzecz, zdaniem wielu, oczywista, że od samego rana mamy przeczucie przypadków, zagrażających nam w ciągu dnia. Trudno jednak ująć, ściśle ową intuicję, albowiem doświadczenie nasze dotyczy jeno faktów, które nie przybrały złego obrotu, a przynajmniej nie pociągnęły złych skutków za sobą. Otóż owe bezskuteczne zdarzenia nie tykają nawet, rzec można, głębokiej toni naszego instynktu w sposób aprjoryczny, nie posiadają mocy ostrzegawczej. Inne, pociągające za sobą śmierć bliższą czy dalszą, są nader nieuchwytne i rzadko ofiara zdobywa się na tyle jasnowidztwa, by zaspokoić w pełni naszą ciekawość. Wszystko, czego doświadczenie osobiste może nam w tej mierze dostarczyć, owiewa mgła niepewności, a kwestja ciągle trwa w tej samej formie.
Przypuśćmy, że o świcie pogodnego dnia wyruszyliśmy automobilem, rowerem, motocyklem lub łodzią motorową. Nie idzie o to czem, gdyż przypadek jest zgoła niezależnym od środków naszej lokomocji faktem. Celem jednak sprecyzowania obrazu weźmy auto lub motocykl, gdyż są to przedziwne narzędzia nieszczęścia i najśmielej igrają z losem w hazardownej grze życia i śmierci. Nagle, bez powodu, na zakręcie, pośród ścielącej się w dal szerokiej drogi, czy na stoku góry, wyskakuje w momencie kiedy chwytamy kierownicę czy hamulec przeszkoda i zatarasowuje całą wolną przestrzeń. Może to być bylejakie nawet, przejrzyste napoły drzewo, mur, skała, słowem dowolny przedmiot i oto staje przed nami śmierć nieprzewidziana, bezpośrednia, niewątpliwa, nieunikniona i zamyka jednym gestem cały horyzont, nie pozostawiając wyjścia.
Natychmiast rozpoczyna się pomiędzy naszą świadomością a instynktem scena gwałtowna, desperacka, trwająca zaledwo sekundę. W. niezwykle ciekawej sytuacji znajduje się nagle nasza inteligencja, rozum czy świadomość, bez względu jakie temu kompleksowi funkcyj nadamy miano. Uświadamiamy sobie niezwłocznie, zupełnie trzeźwo i logicznie, że wszystko stracone bez ratunku. Nie popadamy jednak w szał, ni strach. W myśli zarysowuje się wyraźnie katastrofa z wszystkiemi szczegółami i konsekwencjami, a rozum stwierdza z zadowoleniem, że nie boi się i nie traci bystrości. Ma on pomiędzy upadkiem a ciosem śmiertelnym bardzo dużo czasu, to też rozważa, sądzi, bawi się myślami, zbacza w różne strony, wywołuje wspomnienia, snuje analogje, robi spostrzeżenia drobiazgowe i dokładne. Drzewo, które widać poprzez śmierć, to jawór, kora miejscami poodpadała i nie tak jest piękny jak jawór w parku. Skała, o którą zmiażdży się czaszka, posiada żyłki błyszczącego łyszczyku i białe wpryśnięcia kwarcowe. Uświadamiamy sobie, że skała ta nie jest niczemu winna, że nie możemy jej czynić zarzutów żadnych. Zda się do nas uśmiechać, odczuwa jakąś jakby niewyraźną rozkosz i czeka na to, co musi nastąpić nieuchronnie z łagodną rezygnacją, przelśnioną rozciekawieniem przedziwnem.
Rzecz oczywista, że gdyby życie nasze zależnem było jeno od interwencji owego niedołężnego obserwatora, zbyt logicznego i jasnowidzącego, to jest rozumu, każdy przypadek kończyłby się nieuchronną katastrofą. Na szczęście, ostrzeżony przez nerwy rozszalałe, wibrujące, wołające ratunku, niby dzieci wrzeszczące w ciemku, wychyla się na scenę inna istota, niesamowita, brutalna, naga, muskularna i, rozbijając wszystko w puch, chwyta gestem mocarnym resztki autorytetu i szans ocalenia, jakie ma pod ręką. Zwiemy istotę ową instynktem, podświadomością, intuicją, a zaprawdę, nie zależy zgoła na tem nazwaniu. Niewiadomo gdzie był dotąd i skąd przybywa zbawca? Spał, czy pełnił jakieś niedostrzegalne funkcje w głębi prymitywnych podziemi naszego ciała? Dawniej królował niepodzielnie nad życiem, ale z biegiem długich wieków wydalono go w sutereny ciemne i zimne, dano mu na mieszkanie norę, niby biednemu krewniakowi bez wychowania, obdartemu, niesfornemu, będącemu niemiłym świadkiem minionej dawno niedoli i nędzy. Przypominamy sobie o nim i wzywamy jego pomocy jeno w rozpacznych sekundach najwyższej trwogi.
Na szczęście jest to istota wolna od ambicji osobistej i nie żywi urazy. Wie zresztą dobrze, że wszystkie owe przyozdoby górnych pięter, to majak i nicość, który znika w momencie, gdy się
nim wzgardzi i że w gruncie rzeczy on sam jest istotnym panem owego mieszkania ludzkiego. Ogarnia sytuację błyskawicą spojrzenia, szybszą niż straszliwy rozmach niebezpieczeństwa, szereguje. szczegóły, przewiduje. sposoby wyjścia, uświadamia sobie wszystkie możliwości i wspaniałym, niezapomnianym gestem, wyzwalającym całą potęgę i odwagę, precyzję i wolę, sprawia, iż niezwyciężone życie wygrywa bój z niezwyciężalną śmiercią.
Szampjon istnienia jawi się w najściślejszym, najdokładniejszym sensie nagle, niby kosmaty dzikus legendarny, spieszący na ratunek zrozpaczonej księżniczce i iści cud. Posiada nadewszystko niezrównane zalety bezwłoczności, nie wie co namysł, łamie przeszkody i władnie niepodobieństwem. Nie liczy się nigdy z klęską, nie uznaje rzeczy nieuniknionych i w chwili ostatecznego pogrążenia działa zgoła wbrew nadziei tak, jak gdyby wątpliwość, niepokój, strach i zniechęcenie były pojęciami zgoła nieznanemi siłom pierwotnym, któremi włada. Poprzez mur granitowy dostrzega jeno ocalenie podobne szczelinie sączącej światłość, a przez to właśnie, że je dostrzega, drąży je w skale zatraty. Bez wahania powstrzymuje spadającą górę, usuwa na bok skałę, skacze na cienki drut żelazny i wciska się pomiędzy kolumny, które, biorąc rzecz z punktu matematycznego, nie dopuszczają przejścia. Pośród kilku drzew wybiera nieomylnie to, które zwalić się musi pod uderzeniem, albowiem niedostrzegalny robak podgryzł mu korzeń: Pośród gęstwy listowia dostrzega jedyną silną gałąź, zdatną utrzymać ciężar nad przepaścią, a w stosie ostrych odłamków skalnych ściele, zda się, naprzód miękkie łoże, na którem spocznie ciało.
Po drugiej stronie niebezpieczeństwa staje rozum zdumiony, oszołomiony, drżący, niepewny, zbity z tropu i, obróciwszy głowę, gapi się przez chwilę na ową rzecz nieprawdopodobną. Potem obejmuje na nowo kierownictwo, wchodzi w swe prawa, a dobry dzikus, któremu nikt nie składa oczywiście podzięki, wraca cicho i spokojnie do swojej nory.
Nie jest nawet zgoła rzeczą dziwną, że instynkt chroni nas od wielkich, a ciągłych niebezpieczeństw i czyni to od niepamiętnych czasów. Zawdzięczamy mu ocalenie od wody, ognia, upadku, ciosu, napadu zwierząt. Wzwyczaił się niezawodnie do czynów takich, a atawistyczne doświadczenie tłumaczy wielką jego wprawę. Zachwyca mnie jednak łatwość i natychmiastowość, z jakiemi przystosowuje się do najbardziej skomplikowanych i najdziwniejszych wynalazków i pomysłów inteligencji naszej. Starczy pokazać mu raz jeden mechanizm najprzedziwniejszej maszyny, nawet zgoła cudacznej i nieprzydatnej naszym realnym potrzebom, a zrozumie niezwłocznie i w ostatecznej potrzebie potrafi wyznać się w jej najskrytszych tajnikach, tak, że pokieruje nią nierównie lepiej, niż sama inteligencja, która ją wytworzyła.
To też choćby nie wiedzieć jak nowy, dziwny, czy straszliwy był przyrząd, wywołujący niebezpieczeństwo, można powiedzieć, że niema katastrof nieuniknionych. Instynkt staje zawsze na wyżynie każdej sytuacji, jaką sobie jeno zdołamy wyobrazić. Nawet w kleszczach, ściskających nam gardło, możemy jeszcze liczyć na zbawczy odruch instynktu, który włada środkami niewyczerpalnemi jak wszechświat, czy przyroda, bo z tych właśnie źródeł nieznanych czerpie pełną dłonią.
Mówiąc otwarcie, przyznać się winniśmy, iż nie wszyscy możemy z równą pewnością liczyć na tę wszechpotężną interwencję. Instynkt nie umiera, nie grymasi i nie myli się nigdy. Mimo to wielu nie jest w stanie powołać go do działania, albowiem wrzucili go oni w tak przepastne głębie zapomnienia, tak rzadko zezwalają mu wyjrzeć na słońce, gwałcą go tak w okrutny i upokarzają w tak bezlitosny sposób, że w momencie potrzeby ostatecznej zawodzi. Ludziom tym poprostu brak fizycznie czasu na uprzedzenie i na rozpętanie instynktu osadzonego w kajdanach, w ciemnej „zapomince“ podziemnej. Kiedy jawi się na miejscu czynu ożywiony jak najlepszemi chęciami, zbrojny w narzędzia, gotowy do dzieła, zło się już stało, śmierć dokonała swego i na pomoc zapóźno.
We wszystkich przypadkach ujawnia — się zawsze owa nierówna dzielność instynktów, którą zdaniem mojem, przypisać należy raczej szybkości wyzwolenia, niźli jakości żądanej odeń pomocy. Wyobraźmy sobie dwu automobilistów w dwu podobnych groźnych sytuacjach, gdzie śmierć jest niemal pewna, a wszystkie warunki zupełnie identyczne. Otóż jednego ocali coś wprost nieuchwytnego, pęknięcie osi, skok wozu, skrzywienie, zwrot, zatamowanie ruchu, słowem, cud oczywisty, drugi zaś pójdzie drogą normalną i roztrzaska się bez ratunku na przeszkodzie. W wozie mieści się sześć osób i wszystkie czeka ten sam los. Trzy z nich uczynią gest jedyny i jedynie możliwy, nielogiczny, niespodziany, ale konieczny, reszta będzie postępowała nader rozumnie, w przeciwnym sensie, i przepadnie.
Byłem niemal świadkiem pewnego wypadku. Przybyłem na miejsce tak bezpośrednio po katastrofie, że wszystkie świeże szczegóły wryły mi się nader żywo w pamięć. Dramat rozegrał się na stoku Gourdonu, w górzystej wiosczynie, znanej dobrze turystom na przestrzeni Cannes-Nicea. Wiósczyna ta odwieczna mieści się na pionowej niemal skale, a położenie to zabezpieczało ją dawniej przed napadami barbaresków afrykańskiego wybrzeża. Skała ma ośmset metrów wysokości, a wiedzie po niej serpentynowa droga, otoczona z obu stron przepaściami. Niebezpieczną tą drogą toczyła się bryczką z ośmiu osobami, pośród nich zaś jechała matka z kilkumiesięcznem dzieckiem. Nagle koń spłoszył się, stanął dęba i skoczył w przepaść. Podróżni, pewni nieuniknionej śmierci, znikli w bezdni najeżonej straszliwemi złomkami skał, ale matka zdołała przedtem rzucić dziecko na drogę po drugiej stronie bryczki. Przedziwny to był odruch instynktu miłosnego. Aliści cudem jakimś, zdarzającym się dosyć często, gdy idzie o życie ludzkie, siedm osób zatrzymały gęste krzewy kolczaste, porastające skały, tak że poza lżejszemi odrapaniami nie poniosły szkody, natomiast dziecko uderzyło głową o kamień, doznało załamania czaszki i skonało na miejscu. Walczyły tu dwa instynkty sprzeczne, a właśnie ten, w którym przejawił się błysk świadomości, uczynił gest niezręczny. Możnaby tu mówić o tak zwanem szczęściu i fatalności. Nie mam nic przeciw wskrzeszeniu tych słów tajemniczych, pod warunkiem że zostaną użyte dla określenia niepojętych aktów podświadomości, czy instynktu. Dobrze jest, zaprawdę, ile razy tylko można, doszukiwać się źródła tajemnicy w nas samych, gdyż tą metodą zacieśniamy smętny teren błędu, zniechęcenia i poczucia niemocy.
Mimo to cudowną przedstawi nam się wprost szansa życia naszego, jeśli zważymy, jak kruchem i nieodpornem jest ciało nasze w porównaniu z ogromną potęgą wszystkiego, co je otacza; i mnogością niebezpieczeństw, na jakie narażeni jesteśmy. Pod tym względem szanse życiowe człowieka wyższe są znacznie od takichże szans wszystkich innych stworzeń. Żyjąc pośród maszyn, przyrządów, trucizn, ognia, wody, pośród owych rozlicznych, ujarzmionych mniej więcej, a ciągle gotowych do rewolty potęg, ryzykujemy życie trzydzieści razy częściej od konia, wołu, czy psa. Mimo to w katastrofie ulicznej, czy na gościńcu, podczas powodzi, pożaru, burzy, trzęsienia ziemi, upadku drzewa, czy zawalenia się budynku, zwierzę ginie nierównie częściej od człowieka. Widocznie tedy rozum, doświadczenie i instynkt ludzki posiadają wyszkolenie wyższe i bronią go lepiej. Poza tem wszystkiem kryje się jednak jeszcze coś innego. Uwzględniwszy całe ryzyko i przypadki, oraz oddawszy co należy inteligencji i zręczniejszemu, a także pewniejszemu instynktowi naszemu, spostrzeżemy, że przyroda zdaje się niejako bać człowieka. Unika starannie i troskliwie ataku na ów kruchy organizm, otacza ciało nasze czemś w rodzaju respektu i poszanowania niewytłumaczalnego, a nawet wówczas, kiedy z własnej winy zmuszamy ją bezwzględnie, by nas zraniła, stara się uczynić to w sposób sprawiający nam jak najmniej bólu.