<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Interesa familijne
Wydawca Piller, Gubrynowicz, Schmidt
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Jeśli kto nie lubi wielkiego miasta dziwi się tym co w niem żyją, można się przynajmniej o to upodobanie posprzeczać; ale w małem miasteczku, jestem pewien, żyją tylko ludzie za ciężkie grzechy swoje, czyściec odbywając na ziemi.
Wystawcie sobie zbiegowisko wszystkich mierności, wszelakich żądz i pragnień, wszystkich nędz i wszelakiej chciwości; mrowisko ludzi, których nie wiele różnią fizjognomie moralne i cielesne, pełne ruchu jednostajnego i bez celu, pełne wrzawy o słomkę, raczej, bezmyślnej a codzień jednej — zawiści, ile niedostatków, kłótni ile nudy, nieprzyjaźni ile znajomych; a to wszystko obleczone brudnemi ścianami lichych domków, zamknięte uliczkami ciasnemi, wśród wyziewów błota, wśród smrodliwego żydowstwa, wśród gawiedzi głodnej, czyhającej na pastwę z papierem i piórem w ręku, chciwej razem i dumnej, gotowej sprzedać się za grosz, ale w dodatku wymagającej szacunku na który nie zasługuje.
Każdy ruch, każde słowo człowieka rozchodzi się tu jak w próżni echo szerokie; wszyscy się znają, wszyscy na siebie patrzą, nie można być chwili samotnym, ani tęsknym, ani wesołym, żeby twego uczucia nie wzięto na tortury dla dowiedzenia się czemu.
Takie życie może być udziałem tych tylko, co albo chcą cierpliwość swą podnieść do wysokiego stopnia, lub całkiem ją utracić. — Państwo Antoniowstwo żyli przecie w tym skwarze i ścisku; ale starzy, nie wiele dotykali tych co ich otaczali, zresztą, kłótnia ciągła z sobą nad wszystko ich zajmowała. Nie bez tego, żeby i oni nie byli śledzeni, i nie zarobili sobie najniewinniej na nieprzyjaciół, bo pierwszy z nich był już pan Sobocki.
Ciekawą tę postać musimy bliżej dać poznać czytelnikom, nim do domku jego wejdziemy. Sobocki, jużeśmy nadmienili, był jak odgłos powszechny twierdził, synem wychrzty podobno; ojciec jego, pijaczyna i łotr na maleńką stopę, całe życie strawił na prześladowaniu tych z których łona wyszedł, był bowiem kwartalnym w miasteczku i niepospolicie żydom dokuczał, zdzierając ich i niepokojąc. Człowiek ten żadnego nie mając pojęcia o wychowaniu, dać go swojemu dziecku nie mógł. Było ich kilkoro rodzeństwa ale ze wszystkich sprytem i żywością odznaczał się Mateuszek. W istocie, natura obdarzyła go nadzwyczajną bystrością pojęcia, ale mu nic nie dała, coby ten dar dla ludzi użytecznym uczynić mogło. Owszem, Mateuszek za rana nie miał serca i nic go w nim nie wyrobiło później; oddany prędko sam sobie, nie kierowany przez nikogo prócz losu, umocnił się w dziwnem pojęciu świata i życia ze strony najgorszej, w bezwstydzie i zupełnem zaparciu wszelkiego szlachetniejszego uczucia. Sumienie tak w nim twardym snem spało, że nawet nie domyślał się, jak dalece zszedł z drogi lepszej. Ubogiem dzieckiem w szkołach, wyrostkiem w domu, nareszcie chłopakiem sporym w kancelarji, zastanawiał wszystkich niezwykłym sprytem, pochlebiającą uniżonością dla starszych (dla słabszych bowiem miał tylko szyderstwo i korzystał bez litości z prawa mocniejszego) — gotowością na wszelkie posługi, byleby za nie mógł coś zyskać.
Serce jego nietknięte nigdy, bo i rodziców stracił wcześnie i ubodzy krewni matki nie dali mu dobrego przykładu, stwardniało zupełnie i na wieki; wybuchnęły namiętności, rozjaśniał rozum praktyczny, uczucie nie wyrosło już zwiędłe przed rozkwitnieniem i zgniecione na zawsze. Dzieckiem, całem jego usiłowaniem było wydzierać zabawki, wyłudzać oszukaństwem przysmaki lub dręczyć tych co się na nim pomścić nie mogli; mężczyzną zachował ten sam tryb w dalszem życiu, zmieniając tylko sferę działania. Nic go nie kosztował podstęp, zdrada, niewdzięczność, spodlenie, byleby z nich miał korzyść jaką, byleby mu się opłaciły. Pragnienie wzniesienia się nie tyle w nim wypływało z ambicji, co z nienasyconej żądzy pieniędzy, tych narzędzi nasycenia. Namiętny był bowiem dziko, gwałtownie, głodny jak zwierzę, a że w ubogiem życiu nie wiele mógł skosztować, pragnął potężnie wszystkiego.
Wdrapawszy się do kancelarji odarty, niemal bosy, i posługując wszystkim w początku, doszedł do naczelnika wydziału mnóstwem podłości, dla których zliczenia potrzeba by odrzucić wstręt jaki wzbudzają. Począł od cichego donoszenia na swych towarzyszów, spychał ich koleją z miejsc, które po nich odziedziczał; wszędzie za pieniądze robił co żądano, a sobie podobnych i mniej może winnych wystawiał na sztych, by zgubić jeśli mu zawadzali, zastraszyć jeśli mu byli potrzebni. W sprawach zrozpaczonych nie było nad niego, bo znał wszystkich co pieniądze brali i z niemi na współ robił interesa; ale biada temu co się dostał w jego szpony. Nie kończyło się na jednym datku: za nim szły dodatki, strachy dla wyłudzenia coraz więcej, niespodziane koszta nadzwyczajne, niebezpieczeństwa mniemane, których uniknienie sowicie się opłacało, usta które zamykać było potrzeba, księgi których nie można było otworzyć, chyba złotym kluczem, i t. d. i t. d., a klient płacił bez końca, póki tylko darty być mógł. Bywały interesa, które przez całe lata podsycały pustą zawsze kieszeń pana Mateusza, a kilku złotych nie wartały; ale umysł jego bogaty w coraz nowe idee, znajdował w nich co chwila inną stronę do wyciskania soków pożywnych.
Szydził potem niemiłosiernie, przy butelce z towarzyszami, z tych których odzierał; czasem się z nich w oczy naśmiewał, pewien, że i na drugi raz bez niego się nie obejdą, a o pomoc swoją targował się tak bezwstydnie, tak ciężko, jak o najpoczciwszą pracę. Postępował tak nie tylko z bogatym, ale z najuboższym nawet, bo nie miał i nie pojmował litości, a szlachtę co w łapciach o żebranym niemal chlebie przychodziła po swe dowody rodowitości, darł najniemiłosierniej, gubiąc potem, bo całemi latami w rękę ich papierów nie wziął, za każdem o nie dowiadywaniem się, każąc płacić na nowo, a dokumentami zaklejając szyby na zimę. Pod pozorem wydobywania potrzebnych papierów brał od tych nieszczęśliwych summy bajeczne, które szły na najniegodziwszą hulankę.
Jeśli sam nie mógł tych korzyści ciągnąć z kogo, rad był przynajmniej podsunąć drugiemu sposób odarcia klienta, i dobry koleżka znosił towarzyszom i znajomym wszystkie wieści, które mogły ich kieszenie podsycić, zostawując sobie albo podział dochodu, lub w potrzebie wydanie potajemnej roboty przed starszyzną.
Dość też było spojrzeć na niego, by w nim napiętnowaną podłość i wygasłe uczucia a rozbujane namiętności wyczytać. Rysy jego twarzy, postawa, ruch miały coś tak bezwstydnego, że w nieznajomych nawet wzbudzał obawę i ohydę. Mały, suchy, blady, poszpecony ospą, nieustannie kaszlający, z włosem na łbie, który nigdy przeczesać się nie dawał, z usty do uśmiechu szyderskiego wykręconemi, wyglądał jak uosobienie złości i zawiści, chciwości i rozpusty. Przywykły do mrugania i znaków potajemnych, któremi w obec klientów znosił się z towarzyszami i ofiary swych szachrajstw w pole wywodził, przymrużał często jedno oko, a usta w przeciwną stronę pociągał z ohydnym grymasem.
Z wyższymi od siebie uniżony był do upodlenia, ze słabszymi dumny do impertynencji, a każdy którego się nie obawiał i z którego nic wziąść nie mógł, był dlań niższym i nieprzyjacielem.
Życie pana Mateusza upływało po większej części za stołem kancelaryjskim lub w cukierniach, kawiarniach, winiarniach, i najbrudniejszych jamkach miasteczka; najmniej w domu. Wódka i karty zdawały się głównym celem jego życia — resztę miał za niepotrzebny dodatek. Spełniając powierzchownie obrzędy religijne dla oka zwierzchników: uczucia wiary nie miał najmniejszego i do swej podłości wyrobił sobie potrzebne ateuszostwo. Dziwnem się może wydawać, że takiego łotra cierpiano; ale nie zawsze oddalić można kogo się chce, a pan Mateusz tak się umiał starszym podlizywać, tak im posługiwał, tak czynił się potrzebnym, tak udawał doskonale przed niemi cichego baranka, że się niczego nie domyślając, bronić go byli gotowi.
W domu od dawna nie było już pokoju i zgody — z żoną kłótnia nieustanna, swary do bitw dochodzące — dla niej i dla dziecka zarówno był obojętny; przychodził późno, wychodził rano i rzadko w dzień zajrzał, chyba że miał powód do bójki, której nie tylko nie unikał, ale się szukać jej zdawał. Biedna kobieta była męczennicą; ale to życie psując ją i oswajając ze wszelką szkaradą, wyrabiało w niej siły do oporu, gwałtowność charakteru, męztwo nadniewieście, w ostatku już potrzebę namiętności i walki.
Gdy po za domem lały się strumieniem ruble na karty i wino, w domu często grosza na mięso nie było, a za każdy zaciągniony dłużek znieść musiała srogie wymówki.
Soboccy mieszkali w maleńkim domku, będącym już własnością kancelisty, na ustronnej uliczce w końcu miasta; otaczał go lichy sadek i dziedzińczyk brudny a ciasny. Sień, podwórze, wszystko tu mówiło o nieładzie wewnętrznym — brudno było, opuszczono, zaniedbano. Dworek miał tylko okienek czworo, a że osiadł w ziemię, wchodziło się do sieni jak do lochu po kilku chwiejących wschodkach. Na ten raz, mając przyjmować krewnych żony, których posądzał, że nim trochę pogardzali, pan Sobocki postanowił wystąpić i wystąpił.
Poprzymiatano, powylepiano na prędce odrapane ściany, co było widocznie świeżą robotą, wysypano ścieżkę piaskiem i oświecono pokoik, w którym zwykle stos papierów zalegał jeden stolik, a zrzucony płaszcz drugi. Teraz serwety okrywały oblazłe z politury meble, firanki otrzęsione były z pyłu, a ogromny samowar zawczasu wrzał w kącie. Pożyczono brakujących przyborów herbacianych u pana Sekretarza i innych towarzyszów pana Mateusza; to też łyżeczki były różnego kalibru i cery, szklanki rozmaitych wzrostów i tuszy, a taca nad wszelkie podobieństwo do prawdy nowiuteńka. Do występu należały sucharki i grzanki przyniesione z cukierni i sześć butelek szampańskiego, — bez którego jak wiadomo, nie ma parady i przyjęcia — stojących w kominie i świecących białemi główkami. Pan Mateusz czekając na gości w wice-mundurze, z rękami w kieszeni, to znów ogryzając zapalczywie paznogcie (był to jego nałóg gdy czekał lub niecierpliwił się i gniewał — a czasem ogryzał je aż do krwi), chodził żywo po izdebce.
— Zobaczysz — mówił do żony krzątającej się w drugim pokoju i układającej ciasteczka — że gotowi jeszcze nie przyjść choć się czekać kazali. To dumna ta twoja familia! gołe a pyszne! do mnie, do piszczyka nie bardzo im się chce. E! żeby mi no Pan Bóg dał w moje łapki ich wziąść kiedy, toby skakali! oj! oj! dusiłbym, dusił jak cytrynę... Ale poczekajmy; nie bez tego żeby nie wyrósł im jaki interes, przyjdzie kreska na Matyska, dopiero zobaczymy!!
— Ale poczekajże! bądź cierpliwy, jeszcze przyjdą, dali słowo!
— Przyjdą, nie przyjdą! — zawołał Mateusz gryząc do krwi palce — to mi wszystko jedno! i rzucił klątwę której powtórzyć niepodobna, tak była szkaradną.
— Idą! idą! — wpadła służąca zadyszana — idą!
— A przecie idą — rzekł rumieniąc się i spiesząc do drzwi, ale w progu wstrzymał się i żonę idącą nie puścił. — Czekaj — nie wychodź przeciwko nim; cóż to za figury! trzeba umieć swoją godność utrzymać; ktoby powiedział, że mi wielką łaskę robią!
— Ale mój Mateuszu, to stary stryj i stryjenka!
— Choćby i dziadunio, to nie pójdziesz! — wrzasnął zamykając jej drzwi przed nosem.
Kobieta zaczerwieniła się cała i ujęła w boki.
— Słuchaj! — rzekła groźno — gdyby nie to, że nie chcę teraz kłótni robić, postawiłabym na swojem i zrobiłabym jak chcę — ale ci tego nie daruję!
— Strasznie się też ciebie boję! — odparł szydząc Sobocki i drzwi puścił. — Idź zresztą kiedy ci się tak zachciało, ale ja krokiem się nie ruszę.
Goście już byli w sieni; Antosia zaraz wybiegła naprzeciw nich, a mąż jej został w pokoju, cały zaperzony i nadęty chodząc żywo; gdy się ukazali w progu Antoniostwo, powitał ich dość kwaśno, niegrzecznym prawie ukłonem i z miną urazy rzekł:
— Przecież państwo łaskawi na nasz domek ubogi — prosimy, prosimy... niech też państwo siadają.
Antosia, widząc to, cała była czerwona z gniewu i boleści.
— Niesprawiedliwy Waćpan jesteś — rzekł powoli stary zbliżając się grzecznie do gospodarza, gdy ten coraz się cofał, chmurny i nasrożony — często my tu bywamy, ale Jegomości w domu nie zastać!
— Co Pan chce! my schniemy za pracą! człowiek nie ma wolnego momentu — zawołał Sobocki nieco udobruchany.
— Ha! każdy musi pracować! — odezwał się pan Paweł.
— Ale nad naszą robotę nie ma, szelma jestem, ani gorszej, ani paskudniejszej; wolałbym jak turemnicy ulicę zamiatać! — rozgadał się ze zwykłemi żalami pan Mateusz. — Siedź za stołem cały boży dzień, ślęcz, kawęcz, a często kawałka chleba braknie, jak Boga kocham.
— Tego to nie widać u pana — rzekł postrzegłszy w kącie szampana pan Antoni, i wskazując wyraźną sprzeczność mowy i uczynku.
Zarumienił się Sobocki, z trochą dumy i machnął ręką.
— Kiedy się — rzekł z powagą — takich gości przyjmuje, człowiek chętnie ostatnie odda; wiem ja jak kogo traktować!
— Ale mój Mości Dobrodzieju — odparł pan Antoni, dosłownie biorąc żale poprzedzające — tuś zupełnie chybił. Do czego to dla nas; na co ten koszt! czy tośmy nie swoi?
Zaperzył się znowu kancelista, rozgniewany że go z własnej winy zepchnięto na tak niski szczebel, gdy właśnie chciał grać rolę inną, i zakrywając sobą wino szampańskie, zawołał do żony:
— A cóż herbata? dawajcież herbatę!
Goście usiedli, rozmowa się przerwała, a tuż i pan Sekretarz, zaproszony w dodatku do swoich łyżeczek i ktoś jeszcze z urzędników, weszli patetycznie zacierając czuby i z wysoka stawiąc nogi. Te figury, jeden czerwono-nosy wielki drągal, drugi maleńki do szczura podobny człowieczek, usiadły obok Zawilskich i powszechniejsza wytoczyła się rozprawa o powiatowych i gubernialnych wypadkach, zmianach urzędników, przejeździe gubernatorów i t. p.
Służąca już gotowa z herbatą, wniosła nareszcie ten napój w różnokalibrowych naczyńkach, a za nią sama Antosia ciasta, rum i śmietankę. Jadło ożywiło i skleiło jakoś niespojne w początku towarzystwo, tylko Sobocki zły zawsze i nadęty chodził i mruczał, z ukosa poglądając na stryja i Pawła.
Godzina tak zeszła, a że urzędnicy byli tylko wezwani dla parady, i czasu nie mieli, wnet po herbacie odkorkowano szampana, ponalewano go w pożyczane kieliszki i poczęło się oblewanie tym trunkiem nieodzownym każdej uczty. Poczem dygnitarze, zaszczyciwszy swoją bytnością Sobockiego, który ich aż za bramę śmiejąc się i dworując przeprowadzał, odeszli, a familia została sam na sam.
Teraz Pan Mateusz, wsparty odwiedzinami wysokich figur sądowych, jeszcze bardziej z góry poglądał na swoich krewnych. Pan Paweł bardzo chciał się dopytać, czy przez Jasia niema szwagier jakich wiadomości tyczących się Kasztelanica, i czy tam nie zamierzają co około niego, ale rozmowa nie mogła wpaść na ten przedmiot, a sam jej, dla wielu przyczyn, w tę stronę kierować nie mógł, bo się obawiał domyślności Sobockiego.
Trwało to do dziewiątej godziny; rozmawiano o wszystkiem, wreszcie coś ktoś szepnął z przypadku o Kasztelanicu, podobno Antosia, i Sobocki ucha nastawiwszy wśrodku pokoju stanął.
— A! Kasztelanic! — rzekł — i to ciekawa figura! a mnie aż żal tego Jaśka że on tam przy nim wisząc, schnie! — to słyszę sknera nadzwyczajny!
— Podobno! podobno! my go prawie nie znamy — przecedził przez zęby Pan Paweł.
— Już ja to wiem dobrze — mówił chodząc wielkiemi krokami po izbie gospodarz — skąpiec, a co dziw, mówią że w interesach źle — źle.
— Któż panu to mówił?
— Jaś!
Ojciec i syn spojrzeli po sobie znacząco — to widoczne kłamstwo Jasia o Kasztelanicu, lub zmowa z Sobockim, nie było bez znaczenia i odkrywało jakieś na dal zamiary.
— Majątek znaczny — dodał Sobocki — ale podatków nawet regularnie nie wnoszą! Jakkolwiek bądź, to zawsze ztamtąd coś na moją żonę kapnąć musi i powinno! — dorzucił mierząc badającem wejrzeniem stryja i pana Pawła.
— A jakże! — rzekł spuszczając oczy na tabakierkę pan Antoni — oczywiście, jeśli tam faworyci wprzód nie myślą i nie zatachlują co jest.
— Faworyci? kto? juściż nie Jaś, bo to dobre cielątko.
— A! uchowaj Boże, żebym go posądzał — przerwał stary podchwytując się — ale panna Aniela i ten kamerdyner Termiński.
— Ta! żebym ja wiedział — rzekł stając i poczynając gryźć palce znowu, z wejrzeniem żmii na swoich gości — żebym ja wiedział, że mnie się to na co zda, że tak wezmę naprzykład jaką wieś porządną i ten psi chleb będę mógł porzucić, tobym ja dał rady faworytom! Panna Aniela — począł wygadywać się pod wpływem szampana — to tutejsza podobno mieszczanka; ciotka jej Robowa tutaj mieszka; możnaby ją o co pociągnąć do sądu, oddać pod nadzór, do miasta sprowadzić i nie pozwolić wyjeżdżać; staryby o niej zapomniał. Co się tycze Termińskiego, to albo zagraniczny człowiek... albo odnodworec... jeśli za paszportem, możnaby dla jakiej nieformalności odesłać go na miejsce pierwszego pobytu, a z odnodworcem też łatwo. Ot! — dodał klaskając usty i mrugając okiem a krzywiąc usta — na wszystko są sposoby!
I widać jak był dumny ze swego sprytu, bo spojrzał po zdumionych gościach, jakby do nich mówił: — A co? myślicie żem nie chwat? zjadłbym ja was wszystkich w kaszy!
Na starym panu Antonim i Pawle wyrazy te zrobiły zarówno przykre wrażenie; dreszcz im przebiegł po plecach, ale pokryli śmiechem niezręcznym przestrach i gorycz, której doznali; zdawali się tylko podziwiać wysoki talent pana Sobockiego. Ten się poczynał rozgadywać bez miary.
— Co to? na wszystko jest sposób byle głowa — rzekł siadając i rozwaliwszy się z dumą na krześle. — Nie takie to my interesa robili nieraz! Ale mnie się to na nic nie przyda! Taka już dola moja, żeby ciężko pracować i w niedostatku zginąć.
— Przyjmże dobrą radę od stryja — wystąpił pan Antoni — ta praca cię widać tak męczy, że ją sobie często wynagradzasz zbytkiem — bądź oszczędniejszy. — Ot i dziś, po co było tracić na szampana?
— Djabli ich bierz te kilkanaście rubli — krzyknął zacierając czuprynę Sobocki — co to, ja fortunę bym z nich zrobił?
— Ziarnko do ziarnka.
— U mnie tak — dodał pan Mateusz — albo wiele, albo nic — co mam sobie jeszcze żałować?
Oczy mu zabłysły krwawo i straszno; stojąca za nim żona wzdrygnęła się i westchnęła, on ciągnął dalej:
— Pal djabli kutwienie, aby wesoło przebyć chwilę... u mnie ręce a głowa to moja fortuna!
Rozmarzony począł dziwnie bredzić. — Znać było w tej rozprzężonej napojem myśli, łachmany codziennych marzeń, dzikich, samolubnych, zwierzęcych i strasznych, bo żadnym nie wstrzymanych hamulcem.
Stary, który słuchał smutnie tych wynurzeń, spuścił głowę na piersi, a Paweł, nie wiedząc co począć, czy śmiać się czy potakiwać, siedział jak na mękach. Pani Antoniowa, wyprostowana, jeszcze bardziej niż kiedy wzgardliwa, zdawała się okiem wyrzucać mężowi, że ich tu przyprowadził; w tem spojrzała na Antosię stojącą za krzesłem Mateusza i w blasku świec postrzegła dwie łzy, które biedna kobieta usiłowała pokryć uśmiechem wymuszonym — ujrzała to i wzdrygnęła się.
Godzina dziesiąta wybiła, wszyscy się żegnać ruszyli.
— A pan ztąd do domu? — spytał Sobocki Pawła.
— Ja, nie wiem, może jeszcze zajrzę do siostry.
— A! do Rohoży.
— Tak jest.
— Proszę się Tekli kłaniać odemnie — dodała szybko Antosia, zapobiegając żeby się mąż więcej nie wygadywał.
Sobocki ukłonił się poważnie, wszyscy wyszli.
Za bramą dopiero, dobrze podszedłszy ulicą, pan Antoni odwróciwszy się i nikogo nie widząc za sobą, odezwał się:
— O! cóż to za los tej biednej Antosi! i co to za człowiek!
Nikt nie odpowiedział. — Módlmy się za nią — dodał starzec — oni źle skończą! ten człowiek mnie przeraża....
Pani Antoniowa choć rada się była z mężem posprzeczać, nie miała się o co zaczepić; nikt też przeczyć nie mógł, zamyśleni poszli powolnie przez puste uliczki do domu.
Po za niemi u Sobockich, głuchy hałas słychać było.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.