Interesa familijne/Tom I/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Interesa familijne
Wydawca Piller, Gubrynowicz, Schmidt
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Przez cały ciąg drogi do miasteczka, które około trzech mil było odległe, pan Paweł ani spojrzał na gospodarstwa sąsiadów, ani ich kóp liczył, ani na ich popar ramionami ruszał, ani na siano opóźnione i poczerniałe szydersko się uśmiechał, bo silnie był jedyną myślą zajęty: liczeniem spadku, szukaniem sposobu na odepchnienie od niego ulubieńców Kasztelanica, i na przywłaszczenie go sobie wyłącznie.
Nareszcie ukazały się wieże miasteczka, szeroka, błyszcząca rzeka co je oblewa, zielone łąki po których płynęła, strome brzegi Styrowe i szare domki żyjących w tej ruinie ludzi. Mało u nas miasteczek coby gruzami nie uciskały serca; każde z nich prawie jak drobne chłopię w szerokiej podziurawionej kapocie ojcowskiej wygląda; — i obszernie mu w gruzach, na cmentarzykach i zwalisku. Takiem było i to miasteczko, o którem mowa... Sterczały nad niem wieże bez wierzchołków, kościoły bez krzyżów, dzwonnice bez głosu, klasztory bez dachów, groby bez poszanowania i ołtarze bez świętości. Czas co wszystko kruszy — przeszedł i podeptał zamki, świątynie, domy; została kupa ruin nieforemnych. Wśród białych, szarych i czerwonych ścian murów okopconych od pożaru, świeższe, żółte domki poziome świeciły tu i owdzie; przy nich klatki i szałasy, obok poważnych ruin karłowate i do kretowisk podobne. Środkiem zamiast ulic ciągnęły się po świeżym deszczu szerokie czarnego błota strumienie. — Smutny to był widok!! ale gdzież na świecie niema ruin, a któraż ruina wesoła? — w każdej z nich mieszka śmierć.
Cegłami zamku i kościołów wysłane były kałuże smrodliwe, resztki pustek stały gdzie niegdzie w ulicach, jak trupy, wyłupionemi próżnemi patrzając oknami, jak umarły zdrętwiałem jeszcze patrzy na świat okiem. Nigdzie nie widać było poszanowania pamiątki, nigdzie uczucia dla przeszłości; waliła się ona do koła, powolnie, pomijana obojętnie, rzekłbyś, że ją czarownik jakiś ukrył oczom i sercu.
Pan Paweł przejeżdżał ulicą otoczoną domostwy żydowskiemi drewnianemi, chatkami co się do murów poczepiały, budkami z tarcic, sklepikami z lada kilku desek zbitemi. Dwa czy trzy razy pominął długie mury klasztorne, powyłupywane, obrosłe korzeniami, zzieleniałe i porysowane od uliczników — nareszcie stanął przed dworkiem w ustronnej uliczce, skromnym, bo od czoła tylko czworo okien i jedne drzwi mającym. Było to mieszkanie państwa Antoniostwa i ojca jego i matki. Domek stał na uboczu, miał maleńki ogródek, ciasny przed sobą przejazd, a w tyle stajenkę, wozownię i drwalnię. Tu bliżej kościoła i cmentarza państwo Zawilscy dożywali swego wieku, spokojnie. — Spokojnie? niewiem, zaraz to zobaczymy.
Ledwie wysiadł pan Paweł, z serwetą w ręku matka, z serwetą pod brodę zatkniętą wybiegł w ganek ojciec, oboje mu radzi i z widocznem weselem na twarzach, z weselem ludzi osamotnionych.
— A witajże Pawełku! a cóż to ci się stało żeś nas przecie odwiedził?
I uchwyciwszy go zaraz, wprowadzili do izdebki maleńkiej, ubogiej, ale białej i czystej, na której środku skromnie zasłany prostym obrusikiem domowej roboty stoliczek, obiad dwojgu starym podany unosił. Był tam w fajansowej wazce bulion z fasolką, sztuka mięsa biała do chrzanu, makaron zapiekany i na pieczyste gęś staruszka, co się poddeptała chodząc po podwórku, aż ją poderznąć musiano nie w porę. Kości jej świadczyły, że niewinnie śmierć poniosła, bo sterczały wyżej mięsa.
Na ścianach izdebki była historja Józefa sprawiedliwego, przez jakiegoś nieznanego artystę, bardzo szczęśliwie, bo bardzo naiwnie wykontrefektowana, była Genowefa Brabantska i cesarz Aleksander.
Okienka małe wychodziły w sadek i na ulicę; przez drzwiczki otwarte widać było pokoik jejmości, a pokój jegomości rozdzielony kuchnią od bawialnego, mieścił się naprzeciwko.
Pan Antoni, starzec siwy ale krzepki, z wąsem szpakowatym, podstrzyżonym równo z ustami, z okiem szarem, żywem jeszcze, ubrany był w pikowy żupan i kontusz czarny, z lekkiego półsukienka, dobrze już wytarty; nie chudy, nie otyły, raczej kościsty, miał minę zdrową choć cerę nieco żółtą; gęste marszczki twarz mu poorały, a oczy obwijała siatka fałdów gęsto koło nich poplątana. Gdy mówił miał zwyczaj brwi wysoko podnosić i słuchacza za guzik lub klapę przytrzymywać, a nogą potupywać. Zresztą, wszystko w nim znamionowało starego szlachcica, choćby nawet ogromnego herbowego pierścienia z krwawnikiem nie nosił na piątym palcu. Jejmość w białym czepcu, pikowej spódniczce i takimże kabaciku, po staremu przykryta tylko była na ramiona rzuconym płaszczykiem z zielonej kitajki. Znać w niej było jeśli nie wysokie pochodzenie, bo dystynkcji w rysach nie miała, to powagę dowodzącą, że się wysoko z sobą nosiła. Słuszna, sucha, prosta i sztywna, z długą szyją, z głową w tył zarzuconą, z ust, których warga dolna naprzód się wysuwała, godnie widać umiała dźwigać swoje ubóstwo, chociaż z domu Judzka, co często bardzo powtarzała.
W pierwszej chwili, gdy zobaczyli Pawła zgodzili się rodzice na czułe powitanie, ale zaledwie wszedł, zwykłe spory pod pretekstem sztukimięsa wszczęły się natychmiast.
— Kochany Pawełku — rzekł pan Antoni całując go w głowę — siadaj i zajadaj, co na placu to nieprzyjaciel: sztukamięsa dobra — przybyłeś na nią w samą porę.
— Zacznij od bulionu? będzie jeszcze dla ciebie — przerwała matka.
— Do czego mu bulion, gorąco tak... aby kawał mięsa.
— Dla czegoż niema zacząć od bulionu kiedy jest — stale powtórzyła matka.
— A kiedy ja wiem, że nie lubi bulionu — odparł ojciec tupiąc nogą.
— To kompozycja jegomości, żeby na swojem postawić — zawołała jejmość perząc się — wiecznie bo się musisz sprzeciwiać.
— Kochana Kaziu — przerwał ojciec — gdybyś ty przypadkiem była zaprosiła go na sztukęmięsa, byłabyś utrzymywała, że od niej zacząć najzdrowiej, bo w skwar oblewać się bulionem, niewiedzieć do czego; ale że ja to powiedziałem...
— Jegomość mi życie trujesz tą swoją sprzecznością!
— WPani mi go też nie słodzisz swoim charakterem.
Paweł tymczasem, choć przywykły do tej wojny trzydziestoletniej, nie wiedział co z sobą począć, nie śmiejąc ani usiąść, ani się brać do bulionu i sztuki mięsa.
Państwo Antoniostwo stali naprzeciw siebie i kłótnia ciągnęła się dalej, coraz bardziej rozgrzewając.
— WPan mi stanąłeś kością w gardle ze swoim uporem.
— WPani mi obrzydłaś ze swoją manją kobiecą kłótni nieustannej.
— Dziękuję za ten komplement.
— A to i ja.
— Kara Pana Boga z tą kobietą!
— Nasłanie z tym starym gderą.
Pomiarkowali się przecie, ze nie w porę zachwycił ich ten wybuch, i obrócili się do Pawła, który stał na mękach, głodny, pożerając oczyma tylko bulion i sztukę mięsa.
— Niech sobie je co sam chce.
— Niech je co chce.
Odezwali się jednocześnie.
— Siadaj Pawełku, i mów nam o sobie, o żonie, o Peci, o Hieronimie, co się tam u was dzieje?
— Mów — mów[1] dodał ojciec; nie zawadzi ci co poradzić w gospodarstwie, ja stary wyga, a ty nie tęgi gospodarz podobno; opowiedzno mi co tam u ciebie?
Paweł wziął się do makaronu jeszcze nie będącego w sporze, co jakoś pogodziło małżonków, a razem do opowiadania o Kasztelanicu, o odwiedzinach Hieronimowej w Strumieniu, o powieści pana Samuela i wszystkiem co się dotykało tego interesu.
Pan Antoni przysunął się aż do niego, żeby słyszeć lepiej, tabaki zażywał, na żonę z ukosa poglądał, nogą potupywał; widać było na licu jego radość, którą w starości skrzepłej lada nadzieja obudza.
Jejmość milcząco słuchała, z powagą ręce założywszy na piersiach; miała nawet skłonność przeczyć tym nadziejom, widząc że mąż się ich chwytał, a razem dla tego, że spadek nie pochodził z Judzkich, ale z Zawilskich, co ją niejako upokarzało — wszakże wstrzymała się.
Gdy pan Paweł skończył, razem się prawie ozwali oboje:
— Na wierzbie gruszki! — szepnęła Jejmość.
— Chwała Bogu, będziecie bogaci! — rzekł pan Antoni.
— Nie spuszczajcie się na to! — dodała matka.
— Jakbym widział, że to ich nie minie! — przerwał ojciec i zaraz odwrócił się ruszając ramionami do żony. — Co? Jejmości i to już nie w smak?
— A jakże mi ma smakować, że się Paweł, zamiast pilnować gospodarstwa, durzy takiemi banialukami?
— Dla czegóż to Jejmość banialukami zowiesz? — podchwycił ojciec — chyba już znowu mnie na przekorę?
— Ale panie Antoni, to jasno, że się Kasztelanic ożeni, a jeśli co zapisze komu, to żonie lub zausznikom; tak bywa zawsze. W końcu go jeszcze okradną.
— Choćby i okradli, juściż ma dwa tysiące dusz, tych mu nie wezmą.
— Wymogą zapisy.
— Waćpani chcesz wszystko widzieć najgorzej.
— Waćpan całe życie bałamuciłeś się niedorzecznościami i takeśmy stracili majątek.
Nie było dla pana Antoniego dotkliwszej i przykrzejszej wymówki, nad przypisywanie mu straty majątku; porwał się na te słowa jak oparzony, poskoczył, uderzył się w piersi i zawołał:
— Na rany Chrystusowe! cóżem ja stracił? com stracił? czy Jejmościne kiepskie pięćdziesiąt tysięcy? Zostawiłem dzieciom wieś i mam chleba kawałek na starość, gdybyś mi go Jejmość piołunem nie zaprawiała...
Nie mogąc dotrwać, Jejmość także powstała, ruszyła ramionami:
— Ja Waści nie przegadam, zostańcież się sobie z Pawłem; ja jednak miałam iść do Horodniczynej, to pójdę, zejdę ci z oczu, bo z sobą do ładu nie trafim.
Ruszyła się staruszka, ale gdy wychodziła, pan Antoni, kłócąc się jeszcze z nią we drzwiach, najtroskliwiej wyniósł parasolik i posłał za Jejmością dziewczynę dla bezpieczeństwa od psów sąsiedzkich.
Zostali się z synem, który korzystając z okoliczności przysunął sobie sztukę-mięsa, a pan Antoni, któremu do gawędy nie często tak szczęśliwa trafiła się gratka, chwycił syna, przysunął się do niego i począł długi traktat, przypuszczając wszystko co się tylko przypuszczać mogło i rozwiązując z góry trudności ile ich było.
Stanęło na tem żeby pan Paweł jechał do stryja Piotra i ostatecznie z nim się jeszcze naradził, dla obmyślenia kogo wypadnie posłać do Strumienia w pomoc panu Samuelowi. O dzieciach Józefa ani mowy nie było przy wyliczaniu familii. Michał będący w wojsku stał ze swoim pułkiem w Orenburgskiej gubernii. Jaś znajdował się u źródła i dobrze go pilnował, a mąż Antoniny, Sobocki, za najniebezpieczniejszego uważany był sprzymierzeńca; nadmienił o nim Paweł, a ojciec usta mu zamknął.
— O Sobockim — rzekł — ani słowa! to łotr z pod ciemnej gwiazdy, oberwaniec z pod szubienicy: kara Boża spokrewniła z nami tego mechesiuka. Waćpan nie masz pojęcia jaki to człowiek; większego już łotra nie wyobrażam sobie: birbant, hulaka, wisielec i matacz! matacz! Przytem Jasiek musi już z nim być w zmowie, bo i to podobno dobra sztuczka...
Ledwie tych wyrazów domawiał, gdy na progu ukazała się blada, przystojna, zmęczonych rysów twarzy, zsiniałych oczów, skromnie ubrana młoda kobieta. Wyraz jej opowiadał dobitnie niespokojów pełne, ciężkie, wrzawliwe życie. Była to właśnie pani Sobocka, która stryjenkę, panią Antoniową, przyszła odwiedzić.
Blondynka, miłych i niedawno jeszcze pięknych rysów, walką nieustanną, doznanemi gwałtownemi uczuciami, chorobą może, tak miała znużoną twarz, jak gdyby o dziesięć przynajmniej lat starszą była niż w istocie. Wstyd starł się z tego czoła o które odbijały się codziennie wszelkiego rodzaju bezwstydy mężowskie; ruchy straciły bojaźliwy wdzięk niewieści, w boju przybrała postać męzką, i okryła się czemś szorstkiem, niemiłem, gwałtownem. Każdy jej ruch, spojrzenie, wyraz dowodził, że nie przywykłą była spotykać ani przyjaznego wejrzenia, ani łagodnego słowa; w każdym szukała nieprzyjaciela, i zaczepki.
Otworzyła drzwi nagle, spojrzała śmiało i skinęła głową ojcu i synowi.
— Jak się masz Pawle? — spytała — a ty tu co robisz?
— Tylko com przyjechał do ojca.
— Tak, poczciwe Pawlisko odwiedził nas — rzekł łykając i ukośnie nań rzucając wejrzenie ojciec, przelękniony jeszcze czy go nie podsłuchała Antosia, choć wiedział jak z mężem była; ale kłótnia kłótnią, a męża się broni zawsze, choćby był największy łotr tak jak się tuli choć bolącą część ciała swego.
— Długo tu bawisz? — zapytała Antosia.
— Tylko przenocuję! — rzekł Paweł.
— A nie będziesz-że u nas? — spytała prosząc.
— Nie wiem doprawdy — odparł zmięszany trochę Paweł — krótko bardzo bawię, w domu gorące gospodarstwo.
— To źle że wy o nas zapominacie! — śmiało ku niemu przystępując, ale zniżonym głosem odezwała się kobieta. — Mój mąż wiecie jaki.... cierpię i za to że stronicie odemnie, możebyście potrafili podnieść go podając mu rękę. A przytem zdałby się wam jako przyjaciel..... bo niebezpieczny wrogiem! o wierzcie mi! wierzcie!
Stary ojciec przerwał jej prosząc aby zamilkła.
— No! no! cicho! sza! nie gniewaj się i nie strasz, przyjdziemy do was z Pawłem, przyjdziemy!
— Czekam was z herbatą. — A stryjenki niema?
— Wyszła tylko co do Horodniczynej.
— No, to i ja tam zabiegnę — ale na herbatę czekam, i do męża, do sądu poślę z nowiną. Będzie wam rad, bardzo rad.
To mówiąc pocałowała w ramię stryja, uśmiechnęła się Pawłowi, który na ręku jej złożył dowód przywiązania do dawnych zwyczajów — i wyszła.
Ojciec i syn spojrzeli po sobie.
— A co? — zapytał ojciec — złapała nas! gotowa była słyszeć!
— E! nie!
— O! nie ręcz.... trzeba do nich pójść, trzeba pójść, to darmo; choć to okropny człowiek ale musim go oszczędzać. Dowiemy się też może co on myśli o Kasztelanicu, może się co zgada. — Jeśli się on do tego wmiesza, o! to kaszy narobi! Jego w interesie papierowym nie zjemy; to najsławniejszy kruczkotwórca i matacz, jaki jest pod słońcem.
Długo jeszcze trwała rozmowa między ojcem a synem, aż gdy się miało ku wieczorowi, za powrotem Jejmości, z którą natychmiast w progu skłócił się pan Antoni o Horodniczynę, wybrali się na wieczór do państwa Sobockich.
Soboccy mieszkali na trzeciej uliczce, tak że do nich przez całe miasteczko przechodzić było potrzeba, ale wieczór trafił się piękny i piesza przechadzka nie zastraszała państwa Antoniowstwa, którzy z ukochanym synem radzi się byli pokazać w miasteczku.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak znaku przestankowego.