Interesa familijne/Tom I/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Interesa familijne |
Wydawca | Piller, Gubrynowicz, Schmidt |
Data wyd. | 1875 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Warszawa, Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W progu domku Julja niecierpliwie oczekiwała na męża.
Domek to był podobny wszystkim tego rodzaju — z tą tylko różnicą, że dawna piękność Berdyczewska, która chciała dowieść, że ma gust, zepsuła go poprawiając i zdobiąc. Zniżono mu dach, co go zeszpeciło, dano grube i otyłe słupy do ganku z romaniką, mającą minę ogromnej tablicy na szyld przeznaczonej; okna powycinano większe, tak że prawie do ziemi dochodziły, a dziedziniec wyklombiono najniefortunniej, i choć świnie po nim chodziły większą część roku, gęsi bardzo często nań zaglądały, a kury nigdy z niego nieustępywały, choć śmiecie rzucano tuż pod krzaki, a pomyje wylewano na środek gazonu, przez co wyparzono mu ogromną łysinę, chciano przecież, by to miało minę nowożytną, pańską, zaczęto coś, niedokończono i porzucono.
W ganku czekała Jejmość — ale gdzież była sławiona jej piękność, której dotąd jeszcze wyrzec się nie myślała!! Niestety! jedne jeszcze tylko oczy pana Pawła taką ją mogły widzieć jaką niegdyś była; inni widzieli tylko otyłą, słuszną, białą, świeżą ale rozlaną kobietę, której drobna twarzyczka, skutkiem gwałtownych uczuć zapewne, dziwnie się zmięła i powykręcała. Oczy miały sinawe obwódki, rumieniec zakrawał na trąd, włosy porzadziały, a resztę wdzięków ledwie sznury gorseta w przyzwoitej mierze utrzymać mogły. Minka jej mówiła wyraźnie, że była w domu absolutną panią. Obok siedziała córka jedynaczka, rozpieszczone i popsute dziecko, już podobno piętnastoletnia (jeśli nie więcej) z wyciągniętemi nóżkami, z zawróconą główką, ziewająca, stękająca i znudzona. Matka troskliwie się ku swemu robaczkowi raz wraz zwracając, patrzała tylko, by jej nawet muszka nie przeleciała nad czołem.
Dziewczę to nie było piękne, ale w myśli rodziców nie przypuszczano nawet, by idealnie cudną i urodliwą nie była; — świeże jednak, powabne młodością, podobać się mogło. Ale nie była to piękność matki — rysy miała pospolite, zeszpecone skrzywieniem, pieszczotami i jakimś humorkiem złym, który potrzebowała pokazywać. Panna Pawłówna miała imię... zapominam, że naprzód wytłómaczyć muszę, jak się jej dostało, przyszła na świat w sam dzień imienia ojca, na Ś. Piotr i Paweł; matka była cierpiąca, dziecię słabe bardzo, chrzest więc odbył się pośpiesznie, bez porady pani Julji, i nikt nie uważał jakie imię dał ksiądz nowo-narodzonemu dziecięciu. Proboszcz po staremu od Piotra nazwał ją Petronellą. Gdy matka wyzdrowiała, niesłychanie się tem zmartwiła, bo marzyła dla niej o pięknem, wyszukanem, niepospolitem imieniu, a Piotrusia wydała jej się nazwą stosowniejszą garderobianie, nie przyszłej dziedziczce Horoszek. Nieśmiejąc zmieniać patrona, przerobiła sobie Petronellę na jakąś Petrę z francuskiego romansu, i odtąd chodziła panna pod sentymentalnym Petry tytułem.
Obok Petry siedziała stara... panna (bo widocznie na pierwszy rzut oka poznać w niej było można starą pannę) — mogąca mieć lat więcej czterdziestu — skóra i kości — żółta, sztywna jak szpilka, ostra jak igła ze spiczastym noskiem, z oczyma nadzwyczaj wytrzeszczonymi, nad któremi brew zbyt bujnie wyrosła, kształciła dwa łuki wcale nie do zazdrości. Twarz jej pomarszczona, z wysznurowanemi usty, z wyprężoną postawą, przy stroju wymuszonym, w którym wstążek jasnych było siła różnej barwy, wyglądała jak trup zarzucony w trumnie kwiatami. Coś było pociesznie donkiszockiego w tym towarzyszu Petry, mającym minę starej aktorki małego teatru, ruch, postawę i przesadzoną skromność. Imię tej istoty było Hiacyntha (przez H w środku koniecznie) Samińska, a powołaniem jej nauczycielstwo; zdawało się jej bowiem, że umiała po francusku i grała na fortepianie, a w istocie mówiła po francusku jak niegrzeczni wyrażają się Francuzi „comme une vache espagnole“, grała jak pijany organista. Opinją jednak o sobie podnosiła drobne talenta i kto jej nie chwalił, temu zaprzeczała znajomości rzeczy, a że państwu obojgu potrafiła wmówić swój rozum i talenta, łatwo jej było narzucić im swe zdanie. Musimy tu powiedzieć króciutkie Curriculum vitae panny Hiacynthy, które poniekąd jej fizyognomja tłómaczy. Była ona córką aptekarza, który jak Mizner, z apteki przeskoczył na wieś, stracił co miał i zostawił ją sierotą bez żadnego funduszu. Jakaś krewna zaprzęgła ją do trupy wędrujących aktorów, w której jednak nie pobyła długo, ale wiele skorzystała na całe życie: pozostał jej bowiem akcent tragiczny choćby o szklankę wody prosiła, wyrażenie patetyczności pełne, sentymentalność wielka i maniera karykaturowa. Ta przesada właśnie, ton jej napuszony i wielkie słowa, któremi rzucała w najprostszych życia okolicznościach, w oczach tych co nigdy prawdziwie dobrego towarzystwa nie widzieli, wydawały się czemś wyższem i bardzo pięknem. Oślepiła państwa Pawłów, a poznawszy, co nie było trudno, kto rej wodzi w domu, i umiejąc dziwnie pochlebiać matce, a dogadzać córce, została ulubienicą i powiernicą obu. Sam pan Paweł bardzo ją szanował; wreszcie przyjęcie guwernantki wielce mu pochlebiało, stawiać dom jego na wyższej stopie. Chwalono się też nią nieustannie, choć Petra nic się od niej nie nauczyła, bo zwykle rozmawiały z sobą tylko o świecie, o losach, o miłości i o zdradzieckich kochankach, a lekcje życia zastępowały naukę języków i muzyki. Jednakże muszę być szczerym, dodam iż Petra grała kilka mazurków bez taktu i stukała kilka walców — nad Straussa i Rajczaka nie posunęła się wyżej.
Takie towarzystwo zastał pan Paweł w ganku.
— A cóż? a co? a co? — spytały wszystkie podbiegając ku niemu, matka, córka i przyjaciółka.
— Historja, — odparł pan Paweł — ale niech panna Hiacyntha pójdzie z łaski swojej trochę się przejść z Petrą...
— Cóż to? czy mam już opłakiwać stratę drogiej mi pańskiej ufności? — spytała ostrym, szczypiącym głoskiem, mizdrząc się i krygując stara panna, równie ciekawa jak złośliwa.
— Ale nie! — rzekł pan Paweł rubasznie — tylko wolałbym... to jest... zdaje mi się... i dokończył wskazując na córkę, że przy niej mówić by nie chciał, ale go niezrozumiano.
— Mówże bo Pawle! — niecierpliwie przerwała żona — Pecia jest w wieku, w którym wszystko słyszeć może...
— Już??? — spytał ojciec trochę zdziwiony.
— Na co to te dziwactwa; mów, przecież pani Hieronimowa nic takiego nie przywiozła z sobą, coby nas mogło zgorszyć.
Pan Paweł jął się tedy westchnąwszy opowiadać o Kasztelanicu, pannie Anieli, i o wszystkiem co się tego domu tyczyło. — Julja słuchała uważnie, panna Hiacyntha ruszyła ramionami z słodko-kwaśnym uśmieszkiem, a Pecia naiwnie pytać poczęła:.
— Jakto? mówią że Kasztelanic taki stary, a jeszcze się przecie kocha... I czy się ożeni?
— Moje dziecko — odpowiedział pan Paweł — nie rozprawiaj o tem — to jakoś dla ciebie nie przystoi.
Hiacyntha coś szepnęła wychowanicy i obie się serdecznie rozśmiały.
Julja wysłuchawszy nowinek, chwyciła się nadziei dalekich, bardzo gorąco i żywo.
— A to niema co myśleć — zawołała — pan Samuel ma zupełną słuszność — trzeba radzić prędzej... tam muszą być miliony... Choćbyśmy się wszyscy podzielić mieli, zawsze piękna może być gratka. Stary ma około dziewięćdziesięciu lat, nie pożyje już długo, może umrzeć lada chwila. Ale proszęż cię Pawle, czy wszyscy muszą należeć do tego spadku? czy nie byłoby sposobu żebyśmy my go wzięli sami?
— Na to niema innego sposobu — odparł śmiejąc się pan Paweł — chyba starego z Petrą ożenić.
Wielkim krzykiem odpowiedziano mu na te słowa.
— Ale proszęż cię — żywo kończyła Julja — czyż i dzieci Józefa i dzieci Samuela, i Piotra koniecznie brać mają?
— Zupełnie równo, niezawodnie, byleby było co brać. A nawet Pobiałowie.
— Jakto, i Pobiałowie jeszcze?
— Ja myślę, zresztą, nie wiem.
— A już chyba to być nie może; wszak i tak majątek się rozdzieli na cztery głowy, a nasza scheda pójdzie na dwie.
— Może na trzy...
— Zmiłuj się, to i Żmurowie brać mają?
— Tak mi się coś zdaje.
— Porachujmyż czy to zachodu warto — zastanowiła się córka kupca z właściwą pochodzeniu swojemu rachunkowością; — mówicie że ma dwa tysiące dusz, to warto dwa miliony, a w gotówce...
— Mówią że i w gotówce sporo mieć powinien, ale wiele, nikt nie wie.
— No! przypuszczam że tylko połowę tego co w ziemi, to czyni trzy, a ruchomości drogie, niech będzie razem cztery miliony — co przy dzisiejszej cenie majątków bardzo być może... więc po milionie na schedę. Śliczna rzecz! Na nasby zawsze górą po trzykroć wypadło... Petra poszłaby za jakiego hrabiego.
Klasnęła w ręce. — Jutro rano zaraz jedź Pawle, zbierajcie się, radźcie i myślcie, bo zobaczycie, ze staremi nie żartować: gotów się z tą panną Anielą ożenić i jej wszystko zapisać. Żywo! żywo!
Pan Paweł w głowę się poskrobał.
— Ale do kogoż jechać? poradzę się najbliższych naszych, pojadę do Tekli...
— A im to na co wcześnie mówić? — podchwyciła żona.
— No? to komuż?
— Jedź lepiej do pana Piotra, to człowiek i rozumny, i bogaty i stosunkowy.
— Co do rozumu i stosunków — wszak i Pobiałom go nie braknie?
— Ale się to może bez nich obejdzie — zawołała Julja — niech pan Piotr pomiarkuje, czy im potrzeba dać znać — on głową familii dzisiaj...
— Juściż dla mnie ojciec pierwszy, a naprzód wypada mi pojechać do niego.
— A! zapewne, ale pozwól sobie powiedzieć, on trochę zdziecinniał. Jedź jednak rybko, żeby nie uchybić; od niego jadąc do pana Piotra, możesz po drodze kiedy chcesz do Żmurów wstąpić, nic im nie mówiąc; u pana Piotra wszystko się to ułoży, tylko czasu nie traćcie.
Zamyśliła się Julja wziąwszy w boki.
— Słuchaj Pawełku — rzekła — gdyby to tak wiedzieć można pewnie, że to na nas spadnie... ty mówisz, że Hieronim nie wiele o to dba i nie bardzo w to wierzy, Żmura także łatwy do interesu, możebyśmy od nich mogli nabyć ustępstwo. Ot! cały milion by nam przyszedł.
Pan Paweł milczał, ale trafna ta rada bardzo mu się podobała.
— Ba! ba! — rzekł — moja duszko, śliczna myśl twoja, ale któż to wie czy nas to nie minie, a zresztą, potemby może zbyt na nas krzyczeli żeśmy się cudzem zbogacili...
— Jakto cudzem? albożbyś nie nabył?
— Tak, ale zawsze...
— A! na to ryzyko! — odpowiedziała — gdyby tylko dobrze wiedzieć, że nas nie minie! Ale co to wcześnie mówić, na wierzbie gruszki — dodała — potem o tem.
Panna Hiacyntha powoli zbliżyła się wyszczerzając swe czarne ząbki.
— Losu tajemnice są nieodgadnione — odezwała się melancholijnie — jednych podnosi drugich strąca ze szczytów, ale nazwałabym go sprawiedliwym, gdyby państwu zgotował dolę świetniejszą i temu aniołowi przyszłość na jaką zasługuje! Choćby wyroczni losu się poradzić...
— A! prawda! pociągnij nam kabałę! — zawołała Julja — wróćmy do pokoju.
Weszli wewnątrz domku, który doskonale odpowiadał wyobrażeniu, jakie o nim z pierwszego na powierzchność wejrzenia powziąść było można; wszędzie niesmaczny występ, nieumiejętna chęć ozdobienia, a rzeczywiście dosyć opuszczono i brudno. Były tu i zwierciadła w złotych ramach pyłem przysute, i na konsolkach fraszki pootłukane a brzydkie, i firanki nafrenzlowane, i fortepian Cziszaka z Krzemieńca, i woskowana posadzka, na której wosk nieboszczyk pyłem śmiertelnym się przykrył.
Cały wieczór zszedł na rozmowie pełnej projektów i marzeń, które z kolei wysnuwała pani, Petra i Hiacyntha, ofiarująca się na zawsze pozostać przy swej uczennicy, jako kapłanka przyjaźni.
Pan Paweł najmniej mówił, ale myślał najwięcej i postanowił, zdawszy gospodarstwo jak to często czynił na żonę, a raczej na łaskę Bożą, zaraz nazajutrz wyruszyć do ojca, mieszkającego w bliskiem miasteczku, potem przez Rohoże do pana Piotra, do Zrębów, dla narady o interesie. Miliony Kasztelanica ogromnie mu już po głowie chodziły, a że chciwości dość otworzyć maleńkie przejście, aby się całą rzeką wylała, już się chwytał myśli objęcia całego spadku bez podziału, marzył, że Hieronima lada czem zaspokoi, z siostrą za fraszkę się ułoży, dzieci Józefa pozbędzie się małym datkiem, że Piotr może nie potrzebować od losu tego uśmiechu, Rotmistrz, kawaler, dożywotnią się pensją ograniczy, a on wszystko zagarnie. Był to projekt olbrzymi, ale któż kiedy między snem a jawą takich marzeń nie miewał?
Julja ze swej strony roiła dla córki świetne losy, dla siebie stosunki z pierwszemi domami, życie w stolicy i za granicą, o którem tylko słyszała jak o jakiemś szczęściu mistycznem, a w ostatku zakochanie się w niej jakiegoś udzielnego niemieckiego książątka, których tyle z miękkiemi nader sercami po świecie chodzi i t. d. i t. d. Petra także z milionami podawała rękę jakiemuś księciu, który w jej śnie miał czarne wąsiki, bródkę hiszpańską i lornetkę w oku.
Co się tyczy panny Hiacynthy, ta wprost spodziewała się od swej uczennicy jakich tysiąca dukatów posagu, i nie wątpiła, że z niemi dostałaby sobie męża, nie nazbyt już młodego, nieco łysego, wszakże mocnej kompleksji, a bardzo uczuciowego i umiejącego uczucia swe wyrażać w stylu kwiecistym... Ale któż przeliczy marzenia, które, jak w piękny wieczór jesienny jedwabne nici pajęcze, snują się tysiącami po głowach ludzkich, czepiając wszystkich uczuć i nadziei, zeschłych często łodyg i listków??
W domku tylko Hieronimostwa nie było tych marzeń, bo i one od ubóstwa stronią; rzeczywistość nadto się tam czuć dotkliwie daje, by wierzono w sny, które zawiodły ilekroć omamić usiłowały. Hieronimowa wzdychała nad dziećmi, ojciec rachował swoją intratkę, by synów do szkół oddać — dziewczęta tylko i chłopaki, pospawszy się uradowane powrotem matki, szczebiotały przez sen weselem młodości, która jeszcze nie zna strachu przyszłości, co później ma truć życie.
Nazajutrz raniutko całe towarzystwo Pawłów siedziało przy stole zastawionym do kawy, a najtyczanka trzema gniadoszami zaprzężona już stała przed gankiem, bo pan Paweł, gnany i naglony przez żonę, musiał się wybrać w tę podróż w interesie familijnym! Wyjeżdżał już namarszczony, zamyślony, niespokojny, tak go to gryzło wcześnie, że się z tylą osobami dzielić będzie musiał, choć daleko było do tego, żeby miano się jeszcze o co troszczyć.
Żona w dosyć brudnym szlafroku, rozparta w szerokiem krześle, dawała mu ostateczne instrukcje, a żółta panna Hiacyntha uśmiechała się, kiedy niekiedy rzucając słówko pełne patetyczności i wyszukanego wdzięku.
Petra ziewała zmęczona zapewne nocnem marzeniem.
Puszył się wreszcie pan Paweł uściskawszy żonę, w czoło pocałowawszy córkę i wedle starej metody, której się jeszcze trzymają na Polesiu, złożywszy pocałunek na kościstej łapce panny Hiacynthy.
Żegnany słowy, wejrzeniami i życzeniami dziarsko ruszył z dziedzińca i znikł w obłokach kurzawy.