Interesa familijne/Tom I/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Interesa familijne |
Wydawca | Piller, Gubrynowicz, Schmidt |
Data wyd. | 1875 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Warszawa, Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Późnym wieczorem wyszli państwo Hieronimowie na przechadzkę za wrota swojego domku, puściwszy dzieci przed sobą, żeby się niepodsłuchiwani swobodniej rozmówić mogli, a niecierpliwy pan Hieronim zapytał żony:
— No, powiedz-że mi Kostusiu droga, jakże to wszystko było?
— Tak tedy, mój serdeczny Hieronimku — odezwała się cichutko kobieta — wyjechałam z domu jak wiesz i z nadzieją i bez nadziei. Śniło mi się chwilami, że tego bogatego, bezdzietnego starca, a tak bliskiego krewnego, potrafię zmiękczyć, ulitować, wyprosić co u niego dla dzieci; to znów przychodziło mi na myśl jak to z ludźmi trudno. Widziałam przed sobą niepodobieństwa i rzucana z obawy w złote sny... dojechałam do Strumienia. Wielkie tu zastałam państwo, dwór, sale, kamerdynery... aż strach!
— I istotnie tak bogato?...
— O! bogato, a skąpo — ludzie niby rej wodzą, ale nad niemi wszystkiemi żelazna ręka starca... Ci ludzie! a! ich niegrzeczność, zuchwalstwa, ich upokarzających min, opisać ci niepodobna! Miałam nadzieję w panu Samuelu, w Jaśku, ale Jasiek, choć może tam wiele znaczy, bo się stał potrzebny, nic zrobić nie chce, zimny, twardy i zamknięty jak kamień. Samuel poczciwy, ale on tam nic nie może — nawet dla siebie. W początku jednak, że nie bardzo znam świata i ludzi, gdy mnie bardzo grzecznie przyjęto, gdy sam Kasztelanic do stołu prowadził i na pierwszem miejscu sadzał, dogadzał, wypytywał, bawił — myślałam, że pójdzie jak z płatka. Dopiero pan Samuel wywiódł mnie z błędu — wszystko jak się zaczęło tak się skończyło na pustych grzecznościach. Do Jaśka niedostąpić; zupełnie się uformował na stryja: grzeczny z daleka, zbył mnie całując w ręce i kłaniając się. Przez ludzi, którzy Kasztelanica otaczają, i nie mogłam i nie chciałam nic robić... bo to i zuchwałe i dumne. Termiński, kamerdyner — panna Aniela, faworyta, Jasiek co z nim gra w warcaby i nowinki mu nosi, Bulwa, rządca, pokorny do podłości a złodziej jak mówią... nie dla mnie to protektorowie.
— No, ale przecież stryj Samuel? — spytał pan Hieronim.
— Stryj Samuel, jakem ci już mówiła, zupełnie tu nie znaczny; stęka i on, chciałby co wyrobić dla rotmistrza, choćby tymczasowo jaki kątek gdzie w folwarku odległym, a i tego nie może. Stary dla syna znosi niewyliczone upokorzenia od tej zuchwałej czeladzi, i już mu to tak dokuczyło, że ostatniego wieczora całkiem mi się zwierzył.
— Mówiłaś-że co z Kasztelanicem o nas? — przerwał Hieronim.
— A jakże! zebrałam się na tę odwagę, choć Bóg widzi co ona mnie kosztowała! Prosić! prosić, o! co to za rzecz straszna! I prosiłam go, wyobraź sobie, a on — odmówił mi składając się ubóstwem, niemożnością i odsyłając nas... do testamentu!
— No! ale wspomniał o testamencie?
— To, mówią, jego zwykła śpiewka, gdy się chce kogo pozbyć. — Na ten testament czyhają wszyscy — Termiński intryguje, pracuje Aniela, płaszczy się Jasiek... Stary może, jak mówi Samuel, wszystkich oszukuje i trzyma na sznureczku obietnicami; co zrobi, nikt nie wie.
— Jakże wygląda Kasztelanic?
— O! stary już bardzo, zwiędły, wymęczony, ale je okropnie i myśli tylko o sobie. Wszystko u niego co do minuty i sekundy obrachowane; w domu jak w zegarku, stół przewyborny — zresztą, pod państwem czuć skąpstwo. W koło aż strach, porozstawiane sieci, otwarte oczy, rozpostarte ręce.... oczekiwanie śmierci ohydne... zabijają go oczyma. Pan Samuel na to patrzy i powiada, że dalej rady nie da; zapewnia on, że Kasztelanic bogaty bardzo, że miliony gdzieś leżą u niego, co rok rosnące, ale jeśli się nie dopilnujemy....
— A jakże się możemy dopilnować, kiedy do niego dostąpić nawet niepodobna?
— Jak? otóż posłuchaj co mi mówił pan Samuel, a zrobisz potem co zechcesz, boś ty głowa i poradzić musisz jakoś. Tam, jak stryj powiada, potrzeba kogoś bardzo zręcznego, uczonego, coby potrafił Kasztelanicowi się podobać, przywiązać go do siebie — choć to bardzo trudno — coby oko miał nieustanne na intrygi i poświęcił się dla familii... Inaczej wiesz co być może? panna Aniela, niepoczciwe i nieznośne stworzenie, powoli nieochybnie starca opanuje; ona i Termiński razem się zwiążą, gotowi starego ożenić... gotowa mieć dzieci, a naówczas nam się i złamany szeląg nie dostanie.
Wzdrygnął się pan Hieronim.
— E! — rzekł z niechęcią i oburzeniem, to są brudy, w których złota szukaćbym nie chciał dla moich dzieci! Ubogi jestem, ale małoż uboższych od nas? Przyznam ci się, że to wszystko trąci mi niepoczciwą intrygą i podstępem, do których mieszać się nie mam ochoty. Niech bierze po nim kto chce...
— Zmiłuj się mój drogi — powoli biorąc go za rękę odpowiedziała żona — zrobisz sobie jak zechcesz, ja cię do niczego namawiać nie myślę; ale że to nie o nas jednych chodzi, ale o wszystkich Zawilskich i Pobiałów, co mogą iść do spadku po Kasztelanicu, przynajmniej się z niemi poradź, powiedz im co pan Samuel polecił, i poczniesz sobie jak zechcesz...
— Widzisz, moja droga Kostusiu — rzekł po namyśle mąż — nie chciałbym już nawet całkiem ocierać się więcej o tę kałużę. Ubodzyśmy; da Bóg co daremnika z tego spadku — ha! to dobrze! a wezmą go obcy — niechaj sobie biorą! Te miliony mi nie pachną. Nikt nie wie pochodzenia tej ogromnej fortuny Kasztelanica; kto zgadnie jak to przyszło? — nie chciałbym tknąć grosza źle pozyskanego; boję się tego dla dzieci.
— Mój ty drogi poczciwcze — ściskając go zawołała żona ze łzami — mówisz święcie, to prawda... ale! te dzieci! te dzieci... co ich czeka?
— Cóż ich czekać może? praca tylko — odpowiedział pan Hieronim. — Nie trwożmy się zbytecznie; patrzałem długo na świat, mój Aniele, i wielem się na nim dopatrzył rzeczy, które się może śmieszne wydadzą wszystkim, a dla mnie są świętą prawdą.
— Na przykład?
— Powiem ci naprzód, złota Kostusiu moja — że majątek doprawdy to rzecz tak imaginacyjna, jak wiele dóbr, za któremi się ubiega człowiek.
Biedna kobieta z za łez się rozśmiała.
— Ej! Hieronimku — rzekła — coś mi wyglądasz na tego lisa, o którym to jest bajka, co się jej nasze chłopcy uczą.
— Nie kochanie; posłuchaj mnie tylko uważnie. Niema granicy bogactwa żadnej: każdy jeszcze przed sobą ma coś do nabycia. Każdemu zawsze mało. — Ubóstwo poczyna się dopiero gdy dusza przez nie cierpi — i ciało więdnieje, gdy dzieciom brak wychowania i chleba. Myśmy jeszcze nie ze wszystkiem ubodzy.
— A! możnaż być uboższym?
— Można, serce. Naszych chłopców wychować podołamy choć nie świetnie, a bądź pewna że najprostsze wychowanie bywa czasem najlepsze; zmusza do pracy. Dziewczęta będą nam pomocne w domu... i — zobaczysz Kostusiu! damy sobie rady z pomocą Bożą.
— Ale czyż takbyś chciał chłopców wychować, jak teraz możesz?
— I tu się z tobą nie zgadzam, Kostusiu — powtórzył pan Hieronim — i wychowanie to także rzecz, której nie pojmujemy jasno. Dajmy im głowy otwarte, serca nie zepsute, z domu wiarę na wyprawę i dobry przykład jako wzór — resztę zrobi Bóg. Wiesz Kostusiu kochana, że z wielkich owych starań koło dzieci, z troskliwych o nie zabiegów, najczęściej nic się nie rodzi prócz zawodu. Patrz co pan Samuel robił z Rotmistrzem, a wieluż wielkich ludzi o suchym chleba kawałku, w prostej szkółce, od bakałarza pierwsze światło odebrali — sami potem to nasionko rozwijając.... Serce poczciwe, talent od Boga dany, więcej znaczą niż wszelkie starania ludzkie.
— Niech i tak będzie — odpowiedziała żona z westchnieniem — ty to wiesz lepiej; ja nad tem tak mądrze nie myślałam. Ale powiedz mi jak damy rady chłopcom choćby najskromniej? ich jest dwóch!
— Oddamy do szkół, a jeśli im nie starczy na wychowanie to co mam, prosić nikogo nie myślę: pójdę służyć.
— Ty! służyć!
— Ja! ja! cóż to dziwnego — odpowiedział pan Hieronim — to tylko bieda — dodał ciszej — że wszyscy wiedzą iż z połowy wsi zszedłem na trzech chłopków, a nikt nie wie ile mi pracy ta ruina kosztowała. Nie mogę inaczej służyć jak za rządcę, za ekonoma, bo to tylko znam lepiej — a któż mnie weźmie wiedząc żem swoje utracił?
Żona zamilkła; w cichości przeszli kroków kilka.
— Jakoś to będzie — przerwał pan Hieronim rozweselając się — na chłopców mi więcej nie potrzeba do powiatowej szkoły jak tysiąc złotych; jużby chyba Bóg nie łaskaw, żebym tego nie miał.
— Ale my, z czegoż się utrzymamy?
— O! zachciałaś! chleba nam starczy, wody jest dosyć... tylko mi ciebie żal, że ty się zabiedujesz.
— Myśl ty o sobie i dzieciach; jam w ubóstwie wychowana i do ubóstwa przywykła, jam do tego nie od dziś przygotowana.
— No! to bądźże spokojna; ja także sobie rady dam.
I uściskali się ze łzami w oczach, ale z poczciwą nadzieją w sercu.
— No! a cóż będzie z poleceniem pana Samuela? — spytała po chwili Hieronimowa.
— Trzeba pomyśleć — musimy o tem oznajmić familii, kiedy nam to poruczono; ale komu? — rzekł namyślając się pan Hieronim.
— Wszystkim to trzeba powiedzieć — zawołała żona.
— Tak, to się łatwo mówi — odezwał się mąż — ale niewiele z naszych krewnych bliżej znamy; do kogo tu się udać? Czy samemu czas tracić na przejażdżki? teraz? pod żniwa? to niepodobna! Nie radbym się do tego mieszać — oznajmić jednym, drugim nie mówić, źle; wszystkich zebrać ani myśleć; nie widzę rady, potrzeba namysłu.
Wspomnieliśmy już że jedna wioska była dziedzictwem Antoniego, ojca Hieronima i Pawła; że w niej z dwóch równych sched w początku, Paweł teraz posiadał znacznie większą, a Hieronim został tylko na trzech chłopkach i dwudziestu morgach łanu. Jak się to stało, Bóg jeden wiedział, (Bóg co zsyła niepowodzenia, zawody i straty; każdem dotknięciem mając na celu wyższe dobro człowieka). Hieronim nie miał żadnej wady charakteru, żadnego nałogu, nie przyczynił się w niczem do swojego nieszczęścia; przecież stracił większą część tego co miał początkowo. Paweł przeciwnie, z żoną zalotną, sam trochę hulaka, gospodarz nieosobliwy, nadewszystko próżniak, rósł w mienie sposobem niepojętym i niezasłużonym. (Są na świecie rzeczy, które się inaczej tłómaczyć nie dają tylko wolą Bożą, wolą opatrzną, która w pozornie złem, ma na celu istotne dobro). Ciekawa to przecie historja tej straty majątku, o której tylkośmy napomknęli.
Hieronim i Paweł wzięli równe działy, schedy zrobili po bratersku, z tą różnicą, że starszy wziął dwór i zabudowanie ojcowskie, których młodszy chętnie odstąpił za młynek i stawek, dający około tysiąca złotych rocznego dochodu, prawda, że wziął też i utrzymanie grobli, które go kosztować miało. Ale Hieronim był dobrym bratem, kochał Pawła, poświęcał się ochotniej niż inny i nie myśląc się żenić jeszcze, całkiem był dla niego wylany. Osiadł on w początku na połowie, która pozornie zdawała się być lepszą nawet, bo miała ów staw i młynek, miała sianożęcie gruntowe, pola których nigdy nie zalewało, choć trochę piaskowe to prawda. (Nazywano to dla pomalowania wyśmienitym hromoszem). Wziął też lasu część zaoszczędzoną, dalszą i bagnistą, a znawcy winszowali mu dobrego działu. Na swojej schedzie miał piętnaście tysięcy sum duchownych i długów prywatnych, kilka tysięcy siostry Tekli i pensyjkę rodziców. Tak tedy gospodarzyć poczęli oba. Hieronim pracował od rana do wieczora, świata się wyrzekł z dobrej woli, bo bawić się nie lubił — czasem tylko z fuzją i psem wyszedł, i to była cała jego rozrywka, a i to szło mu na korzyść, bo swoje lasy, sianożęcia i sterty obchodził. Brat Paweł starał się o żonę, kochał, jeździł na wieczory i szydził trochę z poczciwego Hieronima, mówiąc:
— Co, ty chcesz z ziemi złoto wykopywać? będziesz je jadł czy co? Gospodaruj jak ja, dość będzie z ciebie. — Hieronim odpowiadał nawzajem choć łagodniej:
— Mój drogi, porzuć baliki i wieczorki, pracuj ze mną; wyjdziemy z długów, pożenim się, a grosz zebrany zda się.
Ale oba jak poczęli tak szli dalej. Tymczasem panu Pawłowi nasunęła się na oczy owa piękność, która miała zostać jego żoną.
W ogólności, nie życzyłbym nikomu żenić się z okrzyczaną pięknością — piękność ma roje kochanków zwykle; jednemu oddając rękę ma zapasy żalu, ma gotową prowizję smutków i westchnień po tych, którym musiała odmówić, nie mogąc wybrać więcej nad jednego; przywykła do hałasów i uwielbień, do pochlebstw i nadskakiwań nie łatwo się ich wyrzeka; zachciewa jej się w świat, na kwestę po nowe oklaski i daj Boże, by tylko — po oklaski. Często zaczyna się najniewinniej, a kończy łzami i wstydem.
Pan Paweł, że to był człowiek namiętny i ślepy, wcale na to wszystko nie zważał, żeniąc się z panną Julią Mizner. Ojciec jej, przybysz jakiś do kraju, w czasach kiedy to się jeszcze łatwo było wyszlachcić, byle kto surdut nosił — z kupca gdzieś tam w większem mieście, został za długi sklepowe właścicielem schedy w eksdywizji wielkiego pana. Staremu uprzykrzyło się siedzieć za stołem i wyniósł się na wieś, sprzedawszy handel, przez co samo został szlachcicem. Jedyna jego córka, panna Julja, była śliczną dzieweczką, a że młodsze latka spędziła w mieście, że zawczasu oczkami strzelać się nauczyła, zalotną była prawie nim cel zalotów zrozumiała. Nie ubogi, nie bogaty, posądzany o ukryte kapitały, stary Mizner chwycił za poły pierwszego lepszego osiadłego obywatela, żeby się córki niepokojącej go z domu pozbyć. Jeździli za nią i bogatsi, swatali się liczni, ale jakoś stary znawca obwąchał zięcia najdogodniejszego, i żywo wydał za Pawła córkę, wśród rozpoczętych tryumfów ubraną w czepek zawczasu.
Pan Paweł był szczęśliwy, bo nic dalej nie widział; szczęśliwi byli państwo Antoniostwo starzy, choć im córka kupca niezbyt przypadała do smaku, ale rachowali na sukcessję tajemniczej szkatułki, więcej niż na ową część w ziemi niewielką. Tandem, ledwie córkę ciężką do pilnowania z domu wypchnął, stary Mizner, który dotąd był skurczony, zbiedzony, starzał się i kaszlał, odprostował się nagle, orzeźwiał cudownie i — ożenił się z upatrzoną wdówką.
Wdowa także rachowała na szkatułkę, a w rok potem panna Julja miała siostrzyczkę śliczną, której dano imię Róży. Pan Paweł strasznie nos spuścił na kwintę, bo posag żony zmniejszył się do dwudziestu tysięcy, z których połowa miała być wypłacona po śmierci, a druga połowa po zmartwychwstaniu, jak mawiał nieboszczyk Józef Zawilski. Żona mu została ze swą pięknością, z gorącem pragnieniem coraz nowych zabaw i z córką, którą im Bóg dał rychło. W prędce się po tych zawodach pocieszywszy, szedł dalej pan Paweł po świecie, tak wesoło i nieopatrznie jak przedtem. Jednakże wiodło mu się jak z płatka. Spojrzmy tymczasem co się działo z Hieronimem.
Hieronim pracował ciężko, ale zaraz pierwszego roku woda groblę mu uniosła i miał wielki na nią wydatek, pożyczył, zrobił nową śluzę i nasyp, a o dług, na przyszłość rachując, nie bardzo się obawiał. Następnego roku grad palnął po zbożach i wybił je do szczętu, tak że paszy nawet nie wiele zebrano; u pana Pawła taż sama burza nieco tylko oziminę przetrzepała, grad był jakoś rzadszy i z deszczem, a że ceny trafiły się wysokie, wziął dobrego grosza i bratu na nasienie coś odstąpił po niemniejszych. Po gradzie przyszedł pomorek na bydło w jesieni — zasiewy były niedobre, znów nieurodzaj; mówiono że Paweł sprzedał bratu coś stęchłego. W przeciągu pięciu lat klęsk, które omijały pana Pawła, Hieronim przyszedł do tego, że mu już długi kością w gardle stanęły.
— Ha! — pomyślał sobie — kiedy taka wola Boża, lepiej mieć mniej a czyste.
Jakoś się zeszli z Pawłem.
— Słuchaj Pawełku — rzekł — ty masz podobno kapitalik, mów szczerze, bo to nie chodzi o pożyczenie.
— A mam — rzekł brat z uwagą wpatrując się w Hieronima.
— Kup u mnie połowę mojej połowy.
— Czemu nie?
— I stawek i młynek.
— Chętnie, byleś wziął i groblę.
— Pogadamy.
— Pogadamy!
W tydzień robota była skończona, ale pan Paweł wziął więcej trochę niż połowę, przejął na siebie posag siostry i Hieronima zostawił na nie spełna dziesięciu chatach. Gdy przyszło się rozpłacać, żeby przy czystem zostać, jak chciał Hieronim, pokazało się że kilku dłużnikom podołać nie było można, bo ich się jakoś przyzbierało. — Kosztów przedaży i procentów nie liczył, kwitków drobnych nie rachował, myśląc je zbyć intratą, a że, gdy gruchnęło o sprzedaży, wszyscy się rzucili odbierać swoje, został z kilkuset rublami na stęplowy papier wniesionemi.
Paweł zaś, jak tylko posagu siostry wziął na siebie spłatę, ruszył zaraz do państwa Żmurów do Rohoży, o mało się nie utopiwszy na przeprawach; exwojskowemu szwagrowi starał się przypochlebić — polując z nim i pijąc kilka tygodni; siostrę chwycił za serce czułością, odmalował swój stan ciężki, swoje ubóstwo, obowiązki względem żyjących rodziców i wytargował się tak, że go pokwitowano razem z Hieronimem z posagu, którego jak sam mówił, nie był w stanie zapłacić chyba za lat kilkanaście.
Hieronimowi z tej wspaniałomyślności pana Żmury ani grosz nie wpłynął, cała ta robota nawet była zakrytą przed nim. Gdyby to nawet i doszło do niego wówczas, nie byłby się może upominał o swoją część darowizny, bo poczynał powtóre najodważniej gospodarstwo na dziesięciu chatach, z dłużkiem znowu, i nie wychodząc z trybu zwykłego, w trzy lata potem przez nieurodzaje, przez szachrajstwa ludzi co z nim do czynienia mieli, przez proces jakiś z sąsiadem, który pod pozorem że jego chatki więcej dotykał, sam za brata i za siebie podejmować musiał — tak podupadł, że sam się zaofiarował znowu chat siedm sprzedać bratu, zostawując sobie tylko trzech najzamożniejszych i najulubieńszych gospodarzy.
Ale teraz już brat Paweł nie był tak skory do nabycia, wiedział że mu tam nikt pod bok wejść nie zechce; skwierczał, piszczał i ledwie dał się uprosić, że na wpół darmo wziął resztę, a długi braterskie spłacić się zobowiązał. Pan Hieronim jeszcze nie myśląc się żenić, został z trzema chatami, wesół i szczęśliwy, znowu pracując zapamiętale, bo praca była jego życia potrzebą.
Wtenczas to dopiero zobaczył swoją Kostusię, a miłość ich musiała być gwałtowna, kiedy oboje ubodzy pobrali się, nieobawiając podwójnego niedostatku, a pan Hieronim nie przeląkł się nawet wielkich obowiązków jakie brał na siebie, nic prawie nad pracę swoją niemając do podziału z żoną, na przyszłość, dla spodziewanych dzieci!
A! to też niezrażony niczem, na pracę swą rachował jeszcze, niechcąc uwierzyć, że do niej nieodbitym pomocnikiem musi być los.... musi być trochę tego co zowią szczęściem, a co w istocie jest rozumnem zrządzeniem Bożem.
Stosunki Pawła z Hieronimem, po tych wszystkich przejściach, przy nierównem położeniu, a tak bliskiem sąsiedztwie, nie mogły być zbyt przyjazne; bo kogoż nie poróżnią w końcu interesa, nieustanne spieranie się i ludzie łaskawie pośredniczący? Hieronim był najczulszym bratem, składał wszystkie winy na Pawłowę, a Pawłowa w istocie uboższego krewnego i żony jego cierpieć nie mogła. Dlaczego? nie wiem; może iż w naturze kobiet bardzo pięknych, przywykłych do czci, jest coś, co nie cierpi obok żadnej wyższości. Czuła ją Julja w Konstancji i nienawidziła bratowej męża. Jej ubóstwo, rozsądek, dobroć i miłość jaką miała u ludzi, zwiększały coraz wstręt początkowy. Im bardziej też ubożał Hieronim, tem go więcej Julja niecierpiała, utrzymując, że im czyni wstyd swoją pracą, upadkiem, suknią nawet!! Paweł nieustannem klektaniem żony może nie przekonany, ale zniechęcony, choć nie zupełnie z nim zerwał, ale bardzo dla niego zobojętniał.
Od niejakiego nawet czasu nie widywali się z sobą, z powodu jakiegoś bydła zajętego w szkodzie przez Hieronima, za które Paweł zniszczywszy niem zboże, zapłacić musiał.
Pomimo to, wiedziano doskonale w jednym dworku co się w drugim działo, bo ludzie ciekawi dla przypochlebiania się donosili Pawłowi o Hieronimie, Hieronimowi o Pawle; wiedziano też dokąd i po co jeździła pani Hieronimowa, a Paweł ruszał ramionami dziwując się, iż Hieronim na to pozwolił; sama zaś Jejmość niecierpliwiła się oczekując powrotu bratowej. Z czem jednak wróciła, jak była przyjęta, ludzie donieść nie mogli, bo zawiedziona matka strapienie swoje zachowała w głębokiej tajemnicy, pokrywając je twarzą wesołą.
— Juściż — odezwała się, ciągnąc dalej rozmowę którąśmy dla tych objaśnień przerwali, pani Hieronimowa — naprzódby potrzeba może o tem Pawłowi powiedzieć.
— Pawłowi! — powtórzył mąż — zapewne, ale jego Jejmość i on śmiać się z nas będą tylko i sprawiedliwie, żeśmy z kwitkiem od Kasztelanica wrócili.
— Nie zupełnie z kwitkiem, kiedy tak ważną dla całej familii wiadomość przywiozłam.
— Powiem ci najszczerzej, moja duszko, odparł mąż, wszystko to tak mi przykre, tak czuję w tem nowe kłopoty i strapienia, taki to we mnie wstręt wzbudza, tak mi się nie chce leźć w to błoto, że wolałbym zamilczeć i zapomnieć. —
— Bardzo dobrze, gdyby to tylko o nas szło — przerwała kobieta — ale zaczekajże i zastanów się, ja jestem posłem w interesie całej familii. My możemy się sobie wyrzec, ale drugim drogi nie tamujmy: niech wiedzą i niech myślą.
— A! zapewne! i pan Samuel i drudzy mogliby nam nawet milczenie mieć za złe; zatem powiemy Pawłowi, a on niech resztę bierze na siebie. Ja jestem ubogi, czasu do tracenia nie mam; oni niech sobie głowy łamią kiedy mają ochotę.
— Więc chodźmy do Pawłostwa — rzekła Hieronimowa korzystając z okoliczności, bo oddawna pragnęła braci pogodzić, choćby ofiarą upokorzeń jakie tam zawsze doznawała od Julji, usiłującą bratowę zepchnąć jak najniżej, wyszydzić i boleśnie ukąsić. Konstancja znosiła to z uśmiechem i słodyczą ubogich, którzy przywykli do spychania, pocieszają się wewnętrznem uczuciem, że nie zasłużyli na nie. Obawiała się też mieć na sumieniu, że jest powodem waśni między braćmi.
— Nie — odpowiedział stanowczo Hieronim — nie duszko, noga już tam moja nie postanie — nie umieją szanować ciebie i naszego ubóstwa; nie mogę żyć z niemi, żal mi ich; nie mam nienawiści, nie mam gniewu, ale unikać ich muszę. Napiszę do Pawła, przyjdzie do nas.
Po głosie poznała żona, że namawiać byłoby próżno i milcząc powrócili z dziećmi do domku, a gdy świecę zapaliła starsza córka, usiadł zaraz Hieronim i do brata wzywając go karteczkę napisał. Posłano z nią dziewczynkę z piekarni, a tymczasem małżonkowie zajęli się swojem gospodarstwem, w którem zawsze jest co robić pozostałego od wczora, pilnego dzisiaj, lub przewidzianego na jutro. Gospodarstwo jest tym mitologicznym kamieniem, który na górę wtoczony, na dół opada nieustannie; a mythus ów pewnie nic innego nie oznacza nad pracę naszą wiejską, co się bez końca odradza.
W dobre pół godziny zjawił się i pan Paweł, wiedziony nadewszystko ciekawością. Był to podłysiały, już nie zbyt młody mężczyzna, dobrego wzrostu, zdrów, silny, na którego twarzy malowały się na ogólnem tle głupoty, chytrej trochę, jakieś nieodgadnione uczucia i myśli człowieka, co nad wszystko lubi się bawić. Widać tam było wykluwające się pretensje do tonu i wyższości i pewność siebie, trochę dumy, trochę zarozumienia, a uczeń Lavatera byłby może wyśledził i chciwości odrobinkę. Ubrany był acz po wiejsku, porządniej jednak i staranniej od brata; słomkowy jego kapelusz rodem był z miasta, rękawiczki jeszcze nie dawne, uchodzić mogły za glansowane, kij udawał trzcinę, gałka zarywała na rzeźbę.
Żona musiała mu mocno zazdrościć, że jej duma nie dozwalała pójść także z nim razem i dowiedzieć się o upokorzeniu Hieronimowej, którego była prawie pewną — przykazała tylko powracać panu Pawłowi jak najprędzej i nic po drodze z nowinek nie zgubić.
Paweł wszedł nie robiąc ceremonii; ledwie się głową skłonił bratowej i siadł nie proszony, oglądając się z wyrazem twarzy, który dobitnie mówił: — O! mój Boże! cóż to za hołota! i to mój rodzony brat!
Dzieci odpędzane od ogrodu stryja, zobaczywszy go uciekły; wszedł Hieronim, podali sobie ręce zimno.
— Cóż tam? żona twoja powróciła? — spytał rozsiadając się pan Paweł.
— Wróciła, i z tego powodu właśnie wezwałem ciebie — odpowiedział młodszy. — Przypatrywała się i nasłuchała co tam się dzieje u Kasztelanica. Pan Samuel polecił jej o tem oznajmić familii, a choć ja wcale nie myślę, żeby się nam na co ta wiadomość przydała, muszę spełnić jego żądanie.
— Ale naprzód, pozwól się spytać — żywo przerwał Paweł — czy wam pomógł stryj Kasztelanic?
— Nie — odparł Hieronim spuszczając oczy — Paweł uśmiechnął się nieznacznie.
— Ale nie o to idzie — mówił dalej młodszy — pan Samuel, jak wiesz zapewne, bawi tam od dawna z Rotmistrzem, stara się o pomoc jaką dla niego i darmo. Kasztelanic nieużyty dla nikogo i im nic uczynić nie chce, wszystkich razem odsyłając do testamentu.
— Powiedzże mi, ale istotnie tak bardzo bogaty? bo tu różne wieści chodzą? — spytał Paweł.
— Cóż chcesz? wiesz że ma z parę tysięcy dusz, że nigdy podobno intraty nie przeżywa, że nikomu grosza nie daje, że na nic nie traci, łatwo wnieść co mieć musi.
— A to tam miliony! miliony pleśnieć powinny! — żywo i z uśmiechem pożądliwym, zawołał starszy.
— Być może, ale najpewniej nie dla nas, choć Kasztelanic łudzi nas testamentem. Posłuchaj tylko[1] Kasztelanicem włada faworyt kamerdyner, faworyta panna Aniela, kandydat na faworyta Jasiek; wszyscy nań czyhają, opasali go strażą i czynią dla krewnych nawet nieprzystępnym. Samuel nic poradzić nie może, Jaś podobno o sobie tylko myśli.
— O! to urwisy te Józefowicze, jak tatko! — nierozmyślnie zawołał pan Paweł — takie to musi być dobre jak szwagierek pan Sobocki, którego dziś bez sądu na szubienicę prowadzićby można.
— Co chcesz, mój kochany Pawle, każdy podobno najwięcej o sobie myśli. — Pan Samuel więc żąda, ażeby się familia zebrała, naradziła i kogoś mu w pomoc przysłała, sprytnego, aby Kasztelanicowi umiał się podobać, a uchowaj Boże śmierci na niego, nie dał pochwycić nam z przed nosa spadku. Ja się w to wszystko mieszać nie chcę i nie mogę; wiesz jak nas jest wiele, trzebaby od wrót do wrót rozpocząć pielgrzymkę, ja na to czasu nie mam; róbcie co się wam zdaje.
— No! ależ w tem i twój interes równie jak nasz. Uśmiechnął się gorzko pan Hieronim.
— Ja nie przywykłem do powodzenia i nie wierzę w szczęście — rzekł ciszej — wy, jeśli się wam zdaje, że co z tego być może, róbcie.
— W istocie, należy poradzić się i namyśleć! — odparł Paweł wstając. — Ale jakże twoją żonę przyjęli? — spytał.
— Bardzo grzecznie i przyzwoicie, niema co powiedzieć.
— Prosiła go o co?
— Zdaje mi się że nie — krótko i sucho, zadając sobie gwałt by skłamać, odpowiedział Hieronim. — Dość tam zobaczyć co się dzieje, ażeby dać pokój.
Pan Paweł urwał, widząc że się nic nie dopyta i bracia rozstali się grzecznie ale zimno.
- ↑ Błąd w druku; brak znaku przestankowego.