<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Interesa familijne
Wydawca Piller, Gubrynowicz, Schmidt
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Wózek pani Hieronimowej, zaprzężony trójką bronowłoków, zaszedł zaraz po objedzie przed oficynę, bo i woźnica Korniej, raźny chłop w świcie z kapturem, i Hapka już odziana w swoją siwą katankę, spieszyli do domu, nie mogąc dojść do ładu z pańską służbą Kasztelanica. Oboje radzi byli jaknajkrychlej panią wyprawić z tego utrapionego miejsca, w którem i nudy i prześmiewania cierpieli. Pani Hieronimowa, pożegnawszy wszystkich, przeprowadzona przez pana Samuela i rotmistrza, wyszła zasiąść na swoich tłomoczkach, ze smutkiem i ciężkim na sercu zawodem.
Nie chcąc uchybić nikomu, zajrzała nawet do panny Anieli, która jej ledwie głową kiwnęła; uśmiechnęła się do Termińskiego, który rąk nie wyjmując z kieszeni, coś tylko burknął pod nosem, i przyodziawszy się na prędce, bo ubożuchnej kobiecinie żal było lepszej sukni na drogę: związawszy białą chuściną głowę, poczęła się drapać na wysoki tłomok, pokryty wytartym kilimkiem.
Pan Samuel wstrzymał ją jeszcze na wsiadanem.
— Pamiętajże Asińdźka, rzekł — o poleceniu mojem — to nie przelewki; wielu się na nas gotuje, potrzeba oka, potrzeba człowieka; przyślijcież mi tu kogo do pomocy.
— Powiem o tem memu mężowi, i co on postanowi, to zrobimy.
— Ale mu Asińdźka dobrze w głowę nabij, żeby się do tego wziął zaraz; bo to nie są żarty, możemy wszystko stracić.
Tak tedy wyjechała zawiedziona kobieta i modląc się a układając sobie po drodze, jakby mężowi oznajmić najostrożniej o nieszczęśliwej swej wyprawie, na której tyle spoczywało nadziei, trzeciego dnia zbliżała się do domu.
Powrót do domu! jakże to sercem porusza!
Gdy się pani Hieronimowa zbliżyła do wioseczki w której część posiadali, gdy zobaczyła topole i lipy otaczające maleńki ich domek, tak jej się radośnie i straszno zrobiło zarazem, że o wszystkich podróżnych zapomniała planach... patrzała na ten dach, pod którym czworo dzieci i mąż czekali na nią; liczyła czy wszystko znajdzie na miejscu, żegnała siebie i wioskę nieboga, a łzy toczyły się z jej oczu. Korniej, woźnica, i Hapka wykrzykami swemi dowodzili, że podzielali jej uczucia, ale mniej z nich troski, więcej doznając radości. Dym z kominów płynący, pożęte kopy na chłopskich sznurach, wysypana tu i owdzie słoma od przewiąseł jarzynnych, bydełko pasące się w oddaleniu, i postacie ludzkie dla oczu obojętnych niedostrzeżone — dla nich były powodem tysiąc uwag, postrzeżeń i wykrzyków. Pani Hieronimowa ze łzą i niepokojem, nie wiele sama postrzedz mogła; nareszcie wózek przeskoczył wysoki próg słomą pokrytej starej bramy i zatoczył się przed maleńki dworek Hieronimstwa.
Chatka ta była uboga, a uboższą jeszcze wydać się mogła po wspaniałych salach dworu Kasztelanica. — Domek chylił się do upadku, podpierany ze wszech stron, wpadły w ziemię i przekrzywiony starością — dach jego stroiły mchy zielone grubo na nim narosłe; w koło przyzba, jak przy wiejskich chałupach, obiegała ściany broniąc od zimna i mrozu. Opasany płotkiem brzozowym i ogródkiem, w którym kwitły wysokie malwy i złociste chryzantemy, wyglądał z niego jak z koszyka kwiatów. Po nad stary dach zwieszały się szeroko rozpostarte lip odwiecznych gałęzie, a dwie topole z gęszczy w górę, jakby daleko wyjrzeć chciały, stróżując domostwu. Ganek o dwóch słupkach przekrzywionych, poprzedzał ciasną sioneczkę. — Dziedzińczyk zamykały gospodarskie budowle ściśnięte, i o szczupłości gruntu świadczące skrzętnem ustawieniem jedna koło drugiej — każdej tu widać piędzi zagona oszczędzać musiano.
Ledwie się wózek we wrotach pokazał, z krzykiem i hałasem wybiegły dzieci na przeciw matki. Było ich czworo, dwoje dziewcząt, chłopiąt dwoje. Starsze panienki, z których jedna mogła mieć zaledwie lat piętnaście, a wydawała się siedmnastoletnią, tak ją ciężka praca wcześnie dojrzała, druga dziesięcioletnia, wyprzedziły chłopaków, ale wszystko czworo zarówno zapalczywie i głośno krzyczeli:
— Mama! mama! mama przyjechała!
Piękne to były dziatki, choć widocznie słońce i wiatr twarzyczek ich nie poszanowały, bo prócz najstarszej, poopalane było na czarno i brązowo — ale pod tą pozłotą jaśniał rumieniec żywy, i oczy, jak u wszystkich ciemno-płciowych na bielszej jaśniejące osadzie, ognisto połyskiwały. Najstarsza, Zośka, śliczne dziewczę ledwo rozkwitające, z włosami ciemno-blond — zastępca matki, poważna jak świeżo wyszłe z dzieciństwa stworzeńko, tamowała zapędy szalone braciszków i siostrzyczki. Anusia, młodsza jasno-blondynka z ogromnemi szafirowemi oczyma — ulubienica ojca, już była na stopniu bryczki, do której poczepiali się i chłopcy, dziesięcio i siedmioletni Adaś i Marcinek.
Ojciec się nie pokazywał, bo go w domu nie było; pilnował on żniwa z gumiennym a czasem i sam sierp biorąc do ręki.
Ledwie się tem nie ucieszyła pani Hieronimowa że go nie zastała, bo się miała czas upamiętać znowu, wypytać dzieci, które razem wszystkie szczebiotały, i obejrzeć po domu.
Tu wszystko świadczyło o ciężkiej doli, o wielkiem ubóstwie i pracy.
Wnętrze dworku nie miało kąta swobodniejszego, tego bawialnego pokoju, charakterystycznego tem, że kto go ma, bawić się może. Nie było go w domku Hieronimstwa, bo nie mogli na chwilę pomyśleć o zabawie; — wszędzie praca i oszczędność skrzętna patrzała, wszędzie stały przyrządy gospodarskie, sprzęty jakie, lub zapasiki, lub poczęte roboty. Ale te świadectwa zajęcia pracowitego rozweselały chatkę — życie w niej było wszędzie. Tam dziewcząt krosienka i motowidła, ówdzie kołowrotek porzucony, schnące nasiona, bielące się płótna, pokrajane do szycia bielizny; a obok wyczytane książczyny chłopców, na których starsze siostry czytać ich i rachować uczyły. Aż się serce rozradowało biednej matce, która ten ukochany kątek opuścić musiała pierwszy raz w życiu — gdy ujrzała go znowu, równie ubogim ale droższym jeszcze po chwili oddalenia. W swojej sypialnej izdebce, przy biało zasłanem łóżku, przed obrazem Najświętszej Panny upadła na kolana, Bogu dziękując że powróciła, prosząc go, by ciężki zawód sercu męża lżejszym uczynił.
Dzieci stały zdumione tą nagłą modlitwą; tylko najstarsza zrozumiała znaczenie tego smutnego dziękczynienia — reszta oczekiwała końca, krótkiego westchnienia, by co najrychlej nacieszyć się matką. W tem jakby przeczuciem wiedziony i pan Hieronim nadjechał, na stępaczku dereszowatym, którego przed gankiem porzuciwszy leciał niecierpliwy do żony.
Był to lat czterdziestu kilku mężczyzna, opalony, czarny, ale przystojny, silny, zdrów, twarzy otwartej, czoła spokojnego — jeden z tych ludzi co ich walka i praca nie ustrasza, którzy życie dźwigają jak olbrzymy, nie czując jego ciężarów. Ubrany był w kitel płócienny, z chustką jakąś kolorową na szyi, w butach juchtowych, w kapeluszu słomianym, i podobny do ekonoma starego autoramentu, bo dzisiejsi w takim stroju nawetby przed robotnika pokazać się nie chcieli.
Wszedł, a raczej wleciał, szukając żony oczyma z rozstawionemi ku niej rękoma. Pani Hieronimowa właśnie wstawała od modlitwy, gdy odwróciwszy się ujrzała go przed sobą, i uścisk serdeczny, milczący, prawie namiętny, oba poczciwe ich serca zbliżył i poruszył.
— Jakże ty się masz? — zapytała kobieta czule.
— Jakże ci się tam moja biedna wędrownico jeździło — przemówił razem prawie Hieronim.
— Jeździło się bardzo dobrze, a powróciło się — z niczem — odpowiedziała od razu, chcąc zwalić ciężar z serca kobieta, z uśmiechem rezygnacji, który w sobie jedyną możliwą zawierał pociechę.
— Ha! wola Boża! — rzekł chmurno trochę mąż — i cóż? stary nic nie da?
— Ani myśleć o tem — prędko przerwała żona. — Później ci wszystko obszerniej rozpowiem, bo jest o czem mówić — historje! Stryj Samuel ci się kłania.
— On tam zawsze?
— Zawsze, on, rotmistrz i Jasiek! o! i kupa ludzi jeszcze!
— Prawda, że tak bogaty!
— I tak nie uczynny!
Hieronimowa spuściła głowę smutnie.
— I nie uczynny! — dodała cicho — ale o tem pomówimy później! — Jakże mój Hieronimie, twoje gospodarstwo?
— Gospodarstwo! co chcesz! jak gospodarstwo, kłopotliwie, ciężko, ale się to wlecze. Co to, moja droga, gospodarzyć na trzech chłopkach samo-czwart, na dwudziestu morgach ziemi, a czworo niebożąt, nie licząc dwojga siebie, mając przed oczyma.
— E! tylko nie wpadaj w te skargi i żale — rzekła żona gładząc go pod brodę — jakoś to będzie — a Bóg ma więcej niż rozdał.
— Alboż to ja stękam i skarżę się — rzekł pan Hieronim — o! to się po mnie nie pokaże; choć bieda to hoc! aby dalej! aby dalej!
Potarł ręką po czole i usiadł.
Córki zaprzątnęły się przyjęciem matki, ludzie dworscy przybiegli kochaną panią powitać, dzieci mniejsze obstąpiły ją chwytając za suknię i tak w gwarze wesołym zbiegł czas do wieczora. Dopiero gdy się sam na sam z sobą zostali, nierychło, mogła pani Hieronimowa mężowi opowiedzieć jak znalazła Kasztelanica, dom jego, i co jej polecił pan Samuel.
Ale nim przyjdziemy do ich rozmowy i jej skutków, powiedzmy wprzódy czytelnikom naszym, z kogo się składała rodzina Kasztelanica, w chwili gdy tę powieść rozpoczynamy.
Jużeśmy o tem nieco dowiedzieli się z ust pana Samuela, ale niedostatecznie; tu jaśniej wypada nam dać poznać osoby, które grać mają rolę w opowiadaniu naszem.
Protoplastą rodziny Zawilskich herbu Trzaska, był pan Jan Zawilski, Kasztelan z łaski Sapiehów i Branickich, żonaty niegdyś z panną Anną Pałucką, wielkopolanką, bogatą w nadzieje dziedziczką, która jednak skutkiem złych interesów rodzicielskich, nie tyle otrzymała po ślubie, ile jej obiecywano. Wiemy jak nieszczęśliwie powodziło się Janowi, ojcu Kasztelanica, i jak w drugiem pokoleniu już zubożała jego rodzina cała, prócz syna Stanisława — który sam jeden cudem się jakimś niepojętym i niewiadomym, niewiedzieć jak zbogacił — i Piotra, zamożnego przez ożenienie.
Najstarszą z dzieci Kasztelana była córka Helena, która wyszedłszy za pana Jerzego Pobiałę, majętnego szlachcica, zostawiła po sobie trzech synów i jedną córkę. Po Kasztelanicu, obok pana Piotra, stali oni co do majątku najlepiej, wszyscy mieli po dobrej wiosce, a przy jednym z braci, panu Auguście, przesiadywała siostra niezamężna dotąd, panna Domicela, już nie młoda, choć bardzo piękna jeszcze, odrzucająca wszystkie partje, z dziwną i wiele do myślenia dającą stałością.
Pobiałowie, skutkiem związków familijnych z kilką znaczniejszemi domami Podola i Wołynia, choć średniego byli majątku, stali na stopie niby pańskiej, przywykłszy do życia wystawniejszego i zmuszeni będąc przyjmować krewnych swoich książąt i hrabiów od których po polsku nie chcieli w niczem skromniej i mniej dostatnio się pokazać. Dom pana Augusta zwłaszcza, który po żonie wziął wioskę drugą i mógł mieć sobie pół miliona fortuny, urządzony był po modnemu, wytwornie, strojno, liczył się do zamożniejszych i okazalszych w okolicy. Wszyscy większego świata ludzie bywali na obiadach u pana Augusta, który miał kuchnię wyborną i lubił jeść dobrze. Dwór w Suchoborze zakrawał na pałacyk nawet — miał wysokie cztery kolumny w ganku, szwajcarkę przed bramą, angielski ogród nad stawem, kamerdynera w białych rękawiczkach itp. itp. Dzieci wychowywały się z francuska; książki brukselskiej edycji najświeższe leżały na mahoniowych stolikach, w ogrodzie świeciły oranżerje, a w wozowni stały powozy wiedeńskie. Żeby temu zbytkowi podołać na dwóch wioskach, mając dzieci, potrzeba było oszczędności potajemnej, skrzętnej, czasem przesadzonej kryjomo, a tę doskonale rozumiała i spełniała żona pana Augusta, z domu Malewiczówna, córka dorobkowiczów, dobra kobiecina, z jednej strony tem państwem mężowskiem uradowana, z drugiej niespokojna z powodu wydatków, na które ich ono wyciągało.
Pan August chorował na pana, ciągle nie mówiąc o niczem tylko o swem pokornem szlachectwie, o swej maleńkiej fortunce i niedostatku, którego wcale koło niego widać nie było. Taki miał nałóg nieborak i zdawało mu się, że to występ jego podnosi, może się i nie mylił, a przynajmniej to zyskiwał, że gdy się tak ciągle upokarzał, to go przez grzeczność podnosili goście i pokora wywoływała wywyższenie. Państwo Augustowie mieli jeszcze niedorosłych troje dziatek, których właśnie wychowanie ich trapiło i miotało niemi, bo oboje starali się je dokonać najstaranniej, jako obowiązek sumienia i obowiązek próżności; sam zaś pan dręczył się, ze dzieci nie dość po pańsku wychowuje sama, że to zbyt i tak wiele pieniędzy kosztować musi.
Dwaj bracia Pobiałowie, oba starzy kawalerowie, mieszkali niedaleko Augustowstwa. Tomasz, średni, był trochę hulaka, nigdy w domu nie posiedział, lubił pański stół, pańskie towarzystwo, a nadewszystko podobno karty. Nie przegrywał on wiele, bo egoizm dobrze zrozumiany odrywał go od większych gier, dla możności grania ciągłego; łatwo sobie bowiem obrachował, że raz się zgrawszy, wyrzec się będzie musiał na długo największej życia przyjemności. Grał więc z pomiarkowaniem i kalkulacją na jutro. Pana Tomasza w domu rzadko kto zastał — przyjechał, obejrzał, ruszał znowu; raz tylko lub dwa razy do roku dawał wielkie obiady, szumnie, huczno, pysznie, a potem, zaprzęgać kazał do najdyczanki i ruszał po panach i półpankach na preferansa i landskneta. Pan Tomasz, jak wiele mu podobnych, co dosyć mają wrodzonego sprytu a więcej jeszcze lenistwa, nigdy się niczego nie uczył, nawet świata i ludzi! schwytał co mu samo przyszło wyrywkami, ale też z najmniejszej rzeczy korzystać umiał i tak się wykształcił na tych nieustannych pielgrzymkach, że go liczono do najmilszych i najprzyzwoitszych ludzi w szerokiem kole, które znajomości jego obejmowały. Jak panna Domicella, nie myślał się żenić, bo trzydziestokilkoletni, pomimo że go swatano często i natarczywie, że nań zastawiano sidła mnogie i niebezpieczne, nigdy nawet chwilowo złapać się nie dawał. Nareszcie musiano sobie powiedzieć, że to człowiek nie do ożenienia i dać mu pokój.
Wytarty w świecie, niezmiernie grzeczny, nadzwyczaj trafny w postępowaniu z ludźmi, umiejący ich słabości odkryć szybko i z nich korzystać dla uprzyjemnienia życia, pan Tomasz nie miał sobie równego w salonie, a równie praktycznym okazywał się w interesach własnych.
Ciągle na wózku, nieustannie w podróży, pomimo że nie doglądał gospodarki, szła mu ona wyśmienicie, cudem jakimś zapewne — choć grał nie zgrywał się nigdy, a zawsze grosz miał w kieszeni. Wytworny i czyściutki jak stary kawaler, w domu i koło siebie otaczał się miłą elegancją, a tak mu było na świecie swobodnie, że gdyby nie chwilowa niekiedy chmurka na czole, którą jego bliżsi znajomi zwali kwietniowym obłoczkiem, gdyby nie dziwna czasami zaduma, niktby szczęśliwszego i lepiej okazującego swe szczęście twarzą i mową nie widział na świecie.
Cale inszym był trzeci brat ich, pan Józef Pobiała, najmłodszy, po którym ostatnią z rodzeństwa następowała panna Domicella. Pan Józef równie jak Tomasz, kawaler, słabowity od dzieciństwa, chodził o kuli skutkiem skrofulicznej choroby, która mu jednę nogę wykręciła, i z tego powodu siedział zakuty w ubogim swoim domku, zajmując się za całe rodzeństwo skrzętnie zbieraniem grosza.
Straszny to był kutwa, ale w gruncie dobry człowiek — skąpstwo i serce poczciwe dziwną w nim a nieustanną wiodły z sobą walkę. Pierwszy jego popęd był zawsze najlepszy, następowała chwila rozmysłu, namiętność panująca brała górę i serce stygło powoli.
Nigdy jednak nie oziębło tak bardzo, by iskra litości w niem nie tlała. Gdera nieprzegadany, pan Józef gospodarzył z krzesła i z okna, rzadko nawet, obawiając się przeciągów i wiatru, na ganek o kuli mógł się wywlec — zapamiętale jednak gospodarował, niedowierzająco, drobnostkowo. Nic nie robił zresztą, o niczem nie marzył tylko o gospodarce — gniewając się i chorując od najmniejszego zawodu. Kłócił się z deszczem, z mrozem, z posuchą, najboleśniej gryząc najlżejszem niepowodzeniem. Klucze chował pod poduszkę, wymyślał szpiegostwa najcudaczniejsze, i koniec końcem, mniej może miał od pana Tomasza. To go też najwięcej gniewało, a że braciszek jątrzyć go lubił, nieustannie kochając się, koty darli o gospodarstwo swoje.
Biedny człowiek musiał się czemś zajmować gorąco i cel jakiś nadać życiu chorobą zwichnionemu — nie znał całkiem młodości; świat i jego przyjemnostki uciekły przed nim, trzeba się było do czegoś przywiązać, z czegoś ukuć dla siebie niezbędny ideał. Praca gospodarska zaprzątała go tak skutecznie, że i tchnąć nie miał czasu. Nawet przy gościach, którzy go zresztą dosyć często odwiedzali, bo gderliwy będąc, bywał też wesół i rad gościom — nieustannie się od nich odrywał, posyłając ludzi tam i owdzie i wśród najbardziej zajmującej rozmowy, nie tracąc z pamięci co się na boku działo.
Stara sługa ich domu, poczciwa pani Białkowska, doglądała tego gospodarza niedołęgę; zaglądała też do niego panna Domicella i przesiadywała tygodniami; bywał i pan August skarbiąc dla dzieci łaskę bezdzietnego stryjaszka. Przyjeżdżał błyskawicą i pan Tomasz, żeby go trochę podrażnić, ucałować serdecznie i zniknąć.
Domicella, dziś już nie młoda panna — bo dla panien lata płyną tak szybko — była swojego czasu nadzwyczajnej piękności, a że miała posag dobry i rodzinę poczciwą, wielu się o nią od piętnastego roku począwszy starało — za nikogo jednak pójść nie chciała, wszystkich zrażała zimną obojętnością. Smutna, blada, poważna od dzieciństwa, mogła być posądzoną o jakąś tajemniczą miłość, gdyby najmniejszy pozór dawał temu domysłowi choć cień podobieństwa. Nigdy panna Domicella nie wyróżniła z tłumu wielbicieli (jak to dawniej mówiono) nikogo; dziś, gdy się jej jeszcze trafiali coraz bardziej podtuptani ale nieźle zakonserwowani pretendenci, uśmiechała się tylko, jednakowo wszystkich zbywając podziękowaniem i zapewnieniem, że za mąż iść nie myśli. To też stan jej nie zdawał się ciężyć wcale; pomimo smutku, który się na twarzy zawsze jednostajny, zawsze równie łagodny malował, swobodna, miła, zajęta więcej książką niż żywemi ludźmi, żyła jakby usiłując oderwać się od tego świata, na który była skazana; starzejąc a raczej starząc się dobrowolnie, z niejaką przyjemnością i chętnie podbiegając przeciwko latom, od których inne uciechy rade, gdyby to można!
Pomimo, że tej starości pragnęła, że ją tak wywoływała, — starość nie przychodziła; nie miała na licu jednej zmarszczki, nie gasły piękne jej czarne oczy, nie uleciała świeżość dziewicza. Była to jeszcze piękność, którejby nieznajomy dał dziesięć lat mniej niż miała, w której łatwo mógł się zakochać melancholiczny młodzik i starzec młodzika mający uczucie, do której przywiązać się musiał każdy co z nią pobył dłużej. Dziwnej słodyczy charakteru, dobroci i cierpliwości, umysłu wyższego i ukształconego, stała daleko po nad swoimi braćmi, a jeden Tomasz lepiej ją nad innych rozumiał.
Może właśnie ta wyższość umysłowa bardzo widoczna nie dozwoliła jej znaleźć w otaczających nikogo, coby godzien był z nią życie podzielić. Milcząca, smętna, panna Domicella lubiła dzieci i kwiaty; to były, nie rachując książek najulubieńszych, nieliczne przyjemności jej życia. Dlatego też przesiadywała u Augustowstwa, że tu mogła pieścić ich dziatki, że tu miała swój ogródek; a wreszcie pani Augustowa, zawsze trochę rachunkowa kobiecina, jak mogła ją podpieszczała, myśląc że nie zawadzi jej posag do powiększenia fortunki dziecinnej. Panna Domicella pędziła życie swobodne i gdyby (gdzież nie ma tego nieuchronnego gdyby!) — gdyby nie jej powszedni nieuleczony smutek, co ją nigdy nie opuszczał, rzekłbyś że szczęśliwszej istoty nie było na świecie, tak cicho, nieznacznie, bez wstrząśnień, w marzeniu kwiecistem, wśród szczebiotań dziecięcych i poezji ich głosków płynęło jej życie.
I tu jednak było gdyby — ten robaczek, pierworodnego grzechu nasionko, co w każdem szczęściu ludzkiem z niem razem na świat przychodzi.
Zaczęliśmy tę statystykę familijną od najmożniejszej prawie rodziny Pobiałów, teraz do Zawilskich spieszym, bo ich jeszcze dosyć mamy przed sobą, a jednak czytelnik za nami musi odśpiewać tę litanię imion i przejrzeć szereg obrazków jej towarzyszących, boby mu dalszy ciąg powieści był niezrozumiałym.
Po Helenie, żonie niegdy Ignacego Pobiały, o której dzieciach obszernej mówiliśmy, następował koleją starszeństwa Kasztelanic per excellentiam, Stanisław, mieszkający w Strumieniu. Tego już także znamy. Trzecim z porządku starszeństwa był Józef Zawilski, oddawna zmarły, który w największem ubóstwie zostawił troje dzieci: Jana, Michała i Antoninę.
Pan Józef za żywota był dość niedbały o los i srogi sejmikowicz a hulaka. Nie wiele znając, rzucił się był, nieumiejąc swoim dać rady, do cudzych interesów, parał się prawnictwem, plenipotentował, ale że do tego wszystkiego łączył hałaburdostwo i upodobanie w hulance i kieliszku, gdy umarł wdowcem, dzieci zostały bez kawałka chleba.
W najętym domku, w którym mieszkał w miasteczku, znalazło się całego spadku kilka starych krzeseł, stół atramentem pobryzgany, stos nieużytecznych papierów, kałamarz nadtłuczony, próżnych butelek kupa i troje niebożąt, których wychowanie było więcej niż zaniedbane, bo ich nikt wychowywać nie myślał: wychowywała ulica, słońce i powietrze. Jasiek tylko, starszy trochę pisać umiał, bo go ciągnąc, za uszy niemiłosiernie sam ojciec dla pomocy sobie wyuczył. Michaś, drugi, niby chodził do szkółki, ale w istocie po ulicach tylko latał i urwis był niewidziany. Antosię najmłodszą wzięły panny zakonnice jak sierotkę do klasztoru, bo też w istocie za życia ojca jeszcze była sierotą.
Po śmierci pana Józefa zostały dzieci na łasce Bożej, bo niewiele kto z familii wiedział o nim za życia i nie bardzo przyznawano się do niego — przypadkiem też dopiero o zgonie jego się dowiedziano.
Ze składki pochowali nieboraka znajomi; Antosia została u Miłosiernych, Jasiek z Michasiem tulili się przy domku w którym mieszkał ojciec, bez kawałka chleba; August, wypadkiem zasłyszawszy o dzieciach, zajął się trochę ich losem. Jasiek dostał się do Kasztelanica za usilną jego prośbą (tameśmy go już widzieli), Michała oddano do wojska, bo chyba pod karabin był zdatny; Antosia z małym posążkiem od p. Piotra i Augusta złożonym, wyszła za urzędnika, pisarza w którejś kancelarji powiatowego miasteczka.
Wiemy jaki jest w znacznej części stan moralny licznej klassy niższych urzędników w całym świecie i u nas, nie będziemy się więc dziwować, że mąż Antosi był nieszczęściem największym kręcielem i najzepsutszym z kancelistów, co niemało znaczy. Mówiono, że ojciec jego był wychrztą, czego zresztą rysy jego twarzy nieznaczące, wykrzywione, zatarte, wcale nie potwierdzały. Płowego brudno-włosa, małych oczek, drobny, suchy, ruchawy, mąż Antosi, pan Sobocki, hulaka, pijatyka, wszelkiego rodzaju zbytkami i pracą niekiedy szaloną, nad siły, bo kilkadziesiąt godzin z rzędu trzymającą go przykutym do stołka — zdawał się zawcześnie zużyty, ale w nim jeszcze tlały siły, których dobrym zapasem obdarzyła go natura, a on też niemi szafował, jakby jutra mieć nie chciał. Zupełny brak wychowania nagradzał sobie niesłychaną bystrością pojęcia i zdatnością olbrzymią, która źle pokierowana przeszła w nim w niewidziane matactwo. Byłto pierwszy w miasteczku kruczkotwórca, a za pieniądze byłby ojca sprzedał i matkę, gdyby ich miał jeszcze. Pieniędzy tych jednak nie zbierał — jedną ręką je chciwie zgarniał, drugą rozsypywał najnieporządniej na wszelkiego rodzaju rozpustę. Namiętności miotały nim jak zwierzęciem, a nigdy nie pomyślał nawet, żeby je hamować potrzeba było lub można. Przyznawane mu przez wszystkich zdolności, dla których wszyscy się do niego uciekali, czyniły go dumnym i zuchwałym w najwyższym stopniu — wiedział jak był potrzebny. W miasteczku wszyscy się go obawiali aż do starszych, bo zdradzić było dla niego chlebem powszednim, a gdy mu wyrzucano zdradę, śmiał się, najczęściej odpowiadając cynicznie: A kac ci kazał wierzyć! trzeba było trzymać w ręku!
Taki to człowiek, zobaczywszy piękną Antosię, zakochawszy się w niej gwałtownie, po swojemu, gdy się przekonał, że inaczej dostać jej nie będzie mógł — musiał się z nią ożenić. Posag jej maleńki stracił w przeciągu kilku miesięcy, miłość przeszła w pół roku, a życie ich było najstraszniejszą bitwą małżeńską, jaką kiedy oglądało słońce.
Antosia nie wiele była lepszą od niego co do gwałtowności charakteru; dobrali się doskonale pod tym względem i niekiedy porywali się nawet do broni na siebie, tak srogie bywały utarczki. Słowa nie wystarczały im na wyrażenie tego co czuli. W postępowaniu Antosi, prócz gwałtowności i samowolności największej nie było nic zdrożnego — ulegać nie umiała, słuchać nie chciała; zresztą zajęta dzieckiem, widząc co mąż wyrabia, napróżno usiłując w nim obudzić sumienie, zjadała się tą walką nieustanną i gorączkowem życiem. Więcej była nieszczęśliwą niż winną.
Sobecki, to dumny ze swej żony, o której chętnie mawiał, że choć uboga ale z wielkiej familji pochodzi; to nią utrapiony, bo mu puszczać cugli nie dozwalała — nieco się tylko powściągał w obec niej wspomnieniem porucznika Michała, którym go często straszyła Antosia. Zuchwały bowiem gdzie szło o papier, pióro i kancelaryjskie sprawki, bał się pałasza i pięści w sposób najpocieszniejszy.
Takie było rodzeństwo Jasia, wyglądającego spadku po Kasztelanicu.
Czwartym z familii był pan Samuel Zawilski, któregośmy wraz z synem Rotmistrzem poznali w Strumieniu. Słówko jeszcze o panu Rotmistrzu. Służył on niegdyś w korpusie litewskim, w pułku ułanów, który się Wołyńskim nazywał; miał imię dość nieszczęśliwe Fabrycjusza. Było to pieszczone dziecię, bo jedynak u ojca, na którego pan Samuel zlał wszystkie uczucia serca swego; dla niego najcięższej poświęcił się pracy, i nieustannie na ofiarę się zarzynał.
To dziecię, które rad był widzieć mężem, pojmując doskonale ideał mężczyzny, głową, czuciem i czynem górującego nad otaczającym go tłumem — to dziecię zawiodło zupełnie wielkie ojca nadzieje. Bóg nie dał mu zdolności żadnych a zbyt miękkie serce — byłoto zawsze najlepsze dziecko, syn najpoczciwszy i najprzywiązańszy; ale nigdy zrozumieć nie potrafił, żeby człowiek na coś w świecie więcej był stworzony, prócz wesołego żywota, pustej gawędki i wspomagania przyjaciół. Rotmistrz wszystkim wierzył, prawie wszystkich kochał, lubiał wino, tytuń, czasem karty, bardzo konie, trochę kobietki jeśli się do nich stroić nie było potrzeba — a ojca nad wszystko. Na samo wspomnienie pracy, książki lub czegoś podobnego, poważniał, robił się smutny, milczący i widać było, że nie rozumiał o co chodziło.
Nawet nad Idzim Blasem i Don Kiszotem usypiał, ani go Manon z lekturą pogodzić mogła. Pan Samuel, starej daty człowiek, który wysoko powołanie męża pojmował, i chciał ze swego Faberka, jak go zwał dawniej, uczynić wielkiego człowieka, mocno uczuł tę igraszkę losu, który niedozwalając mu się nawet skarżyć, — bo dziecię poczciwe było i dobre — rzucił mu prawdziwą nicość w miejsce wymarzonego ideału. Długo się męczył walcząc przeciwko niepodobieństwu, wreszcie z rezygnacją chrześcianina spuścił głowę i rzekł w duchu: — Stań się wola Twoja!
Ale ten zawód bezsilnej miłości ojcowskiej zatruł goryczą resztę dnia jego życia; widział że Rotmistrz pozostanie na zawsze poczciwym, a nic nieznaczącym Rotmistrzem. Na to nie było innego ratunku, wedle pana Samuela, jak ozłocić go — pieniędzmi. Talizman ten umie przeistoczyć najpospolitszego z ludzi w bardzo znakomitego człowieka. Rotmistrzowi więc gwałtem potrzeba było pieniędzy. Widzieliśmy już tę teorją wykładaną usty samego pana Samuela. Chciał go ożenić, chciał go dokompletować kobietą, któraby kochając go wiodła, bo Faberek potrzebował przewodnika jak ślepy. Aby go tak ożenić, potrzeba było majątku. Dlatego ostatnią nadzieję pokładając w spadku Kasztelanica, przybył do Strumienia i na straży skarbów usiadł przy zużytym starcu.
Pan Samuel był w pokornem ciele człowiekiem wielkiego serca i duszy, całe życie do surowych poświęceń przywykł, do pracy i do walki; ale żadna ofiara cięższą mu nad dzisiejszą nie była. Żyć musiał na łasce, kłaniać się pochlebcom i sługom, patrzeć na brata, z którym nic go nie łączyło prócz interesu. Ale dla syna czegóżby nie uczynił? Żył więc w poddaństwie, upokorzeniu, strapieniu, a w dodatku czuł się nadto poczciwym, żeby tu mógł co zrobić.
Rotmistrz z obojętnością najdziwniejszą, niewidząc ani ojca cierpień, ani przykrej zależności swego położenia — polował, jadł, spał, bawił się po sąsiedzkich domkach, i jak skoro miał czem zaspokoić swoje pierwsze potrzeby — nie czuł już by mu co brakło.
Piątym z rodzeństwa Zawilskich był pan Antoni, właściciel wioski na Polesiu, ojciec dwóch synów i córki, szlachcic nie majętny, w długach, w kłopotach, w procesach, który dwa czy trzy razy próbował pracować na dzierżawach dla pomnożenia dzieciom funduszu — ale zawsze na nich tracił. Właściwie on jeden z niewielkiej pozostałości po rodzicach dorobił się czegoś, ale to szczęście służyło mu tylko początkowo i do pewnego kresu; opuściło go zostawując mu tylko zarozumiałość i wiarę w los już zmieniony na zawsze. Od jakiegoś czasu pan Antoni stracił szczęście i zaplątał się w najtrudniejsze przejścia, z których sam wybrnąć nie umiał. Mało co młodszy (o rok) od Samuela, dziś już starzec — żonaty był z panną Judzką, szlachcianką jak on, która mu 50.000 złotych posagu wniosła i dosyć kłopotu, bo miała się za wysoko urodzoną dlatego, że jeden Judzki był Starostą, a drugi Miecznikiem. Dom też chciała gwałtem stawić na stopnie odpowiedniej swoim pretensjom do państwa.
Wieczny bój wiedli z sobą małżonkowie o to i zgody w domu nigdy nie było. Jejmość się pyszniła rodem, gdyrała, jegomość upierał, żadne z nich ustąpić nie chciało i do siwego włosa pogodzić się z sobą nie umieli. Pan Antoni dobrym był w istocie człowiekiem, ale nieszczęśliwym — przeciwności których doznawał od ożenienia skwasiły go, popsuły mu humor, nabawiły rodzajem desperacji, która się w każdem przebijała słowie. Jejmość nauczywszy się tego samego, narzekała ze swej strony. Przeżyli wiek, wychowali dzieci jęcząc i wzajem sobie wyrzucając winy losu. — Gdybym się był z waćpanią nie ożenił, mawiał pan Antoni, wszystkoby mi było poszło inaczej. A któż cię o to prosił? miałam ja lepsze partje! — odpowiadała żona, i tak bez końca. Pomimo to kochali się po swojemu, daleko więcej i daleko szczerzej, niżeli się z boku patrzącym na to zdawało.
Na jednej wiosce z długami życie nie łatwe, ale się wlecze póki o dzieciach myśleć nie trzeba; przyszła chwila, że z majątku coś im musieli wydzielić, bo Paweł dorósł, Hieronim także, a córce, pannie Tekli trafiło się pójść za mąż.
Państwo Antoniostwo przekonali się o potrzebie ofiary dla dzieci, ale nie bez gderania i wyrzutów wzajemnych na nią się zgodzili. Spłacić brat brata nie mógł, bo pan Paweł nie bogato się żenił, a Hieronim zaczynał dopiero zapamiętale gospodarzyć; podzielono więc owo Poleskie sioło na dwoje: siostrze Tekli wyznaczono posag ewinkowany na dwóch schedach do wypłaty powolnej, bo szła za majętnego człowieka, który nie bardzo go potrzebował. Państwo Antoniostwo sądząc, że się uszczęśliwią wzajemnie, rozdzielili się także i matka została przy jednym, ojciec przy drugim synu. Stary miał się zawsze z mocy dawnych gospodarskich powodzeń, pomimo późniejszych niefortunnych obrotów, za wielkiego hreczkosieja, przypisując swe straty losowi — postanowił teraz siedzieć przy Hieronimie i jemu pomagać.
Niedługo jednak te układy potrwały; pani Pawłowa nie mogła się z matką mężowską pogodzić, pan Hieronim począł ogromnie tracić choć mu ojciec dopomagał, i przyszło do tego, że szczęśliwszemu bratu, panu Pawłowi, jak to zaraz zobaczymy, odstąpić musiał część swojej części, a sam przy trzech tylko chłopkach pozostał.
Ojciec, który w końcu swej niefortunnej gwiaździe przypisywać zaczął niepowodzenie syna, porzucił go, a że mimo iż się jedli wzajemnie starzy małżonkowie, tęsknili za sobą i czuli potrzebę wzajemnego gderania, do którego byli przywykli, wynieśli się więc oboje razem do miasteczka, nająwszy dom i utrzymując się w nim z małej pensyjki, którą płacili im synowie i córka. Tu sobie całe dnie spędzali na rekryminacjach i wspomnieniach, na żalach i gdybach... ale pomimo ciągłej kłótni, obejść się bez siebie nie mogli.
Pawłowi, starszemu, poszło dobrze gospodarstwo, choć się o nie zbyt nie frasował, lubiąc kompanijki na równi z żoną parafianką, a elegantką, która mając się za piękną, ze swoją pięknością nosiła się i woziła ile tylko mogła. Bawili się tedy państwo Pawłowie — i szło im jak z płatka. — Hieronim pracował jak wół i nie wiodło mu się. On się wyprzedawał, tamci kupowali. Już do trzech chatek tylko ograniczywszy połowę swej wioski, pan Hieronim mówił sobie w duchu, że ubogi nigdy się nie ożeni, a kawałek chleba choć suchy i twardy wystarczy dla niego, i tak z weselem poczciwem szedł dalej, w pocie czoła na siebie pracując, gdy niespodzianie postanowienie to zachwianem zostało. Zobaczył żonę swoją, ubogą jak on dziewczynę, pokochał ją i olbrzymią odwagę natchnęła mu miłość — ożenił się. Ona nic nie miała krom młodości, wdzięku i poczciwego serca; on nic nad kawałek ziemi i ręce do pracy przywykłe; pobrali się, biedowali, a czworo dzieci w tem gniazdeczku ubogiem wołało do nich: chleba! światła! losu! głosem rozdzierającym ich serca. Pan Hieronim pracował, resztę na Boga zlecając. Widzieliśmy jak mimo strapień niedostatku, kochali się ubodzy małżonkowie, w maleńkim dworku pod lipami.
Brat Paweł nierównie zamożniejszy, bo się z jakim takim posagiem ożenił — hulał sam i dozwalał bawić się żonie. — Bóg mu dał tylko jednę córkę, która już dorastała i miała wyjść na świat.
Siostra Hieronima i Pawła, panna Tekla, wyszła jakeśmy wspomnieli, za dosyć majętnego człowieka. Byłto posiadacz trzech wsi w głębokim Polesiu, niejaki pan Źmura, eks-wojskowy, mający do tysiąca dusz w bagnach, piaskach i zaroślach, rozrzuconych na ogromnej przestrzeni, bo do dwóch tysięcy włók ziemi obejmującej. Dobra te, pomimo swej rozległości, nie dawały tyle przychodu co jedna wioska wołyńska z dwóchset dusz złożona, i pracować było potrzeba dobrze, żeby ze smoły, gorzelni, browaru, sukienni, dziegciarni, fabryk potażu, najmu flisów, wyrobku ostatków drzewa po wielkich niegdyś lasach, a wreszcie rolnictwa, na jałowej ziemi niewdzięcznego, wyrobić około trzydziestu tysięcy czystego dochodu z wielkim kłopotem i biedą. Dla ubogiej jednak panienki jaką była Tekla, za-mąż-pójście takie było bardzo świetnem; mąż jej przytem był dobry człowiek, trochę popędliwy, trochę zawadyjaka i rozkazujący, do czego służba wojskowa i odludne mieszkanie go wdrożyły — ale zresztą serce poczciwe. Państwo Żmurowie zakopani byli w swoich dobrach tak, iż świat ich nie widział nad parę razy w rok — trzeba bowiem było najszczęśliwszych okoliczności, to jest bardzo suchego lata lub bardzo mroźnej zimy, żeby się do nich do Rohoży dostać, lub ztamtąd wydobyć. Droga w lecie płynęła jednym niemal ogromnym brodem; w zimie rzadko była dla moczarów, źródlisk i oparzelisk przystępną. Siedzieli na odludziu zupełnie, przywykli do cichej swej pustyni, w towarzystwie siostry pana Żmury, wdowy, pani Pachniewiczowej, niegdyś żony jakiegoś jenerała, która opowiadając im dzieje swej dawnej wielkości, ubawiała ich i chowała ich dzieci, a tych było dwoje.
Pozostaje nam jeszcze wspomnieć o ostatnim z rodzeństwa i tej długiej imion litanii, najmłodszym, panu Piotrze Zawilskim, na którym skończymy lik aż nadto zapewne czytelnikom uprzykrzony. Piotr w dzieciństwie był na opiece pana Samuela i przez niego w świat pchnięty został. Rzucił się naprzód do małych dzierżaw i utrzymywania interesów, ale mu los poszczęścił nadspodzianie. W jednym z domów bogatych, do których uczęszczał jako plenipotent, potrafił ująć serce jedynaczki, dziedziczki znacznej fortuny, panny Marji Strzelskiej.
Piotr był nadzwyczaj pięknym i miłym mężczyzną; nie dziw, że się mógł podobać, bo i rysy twarzy i postawa, i charakter słodyczy pełen, malujący się w obliczu jego, czyniły go tak ujmującym, że oczy i serce pociągał na pierwsze wejrzenie. Pan Samuel wychował go, wypieścił jak własne dziecię, jak własne dziecię wychował, a tu mu się lepiej jak z Rotmistrzem udało. Piotr wyszedł na świat z ochotą do pracy i postanowieniem dorobienia się czegoś z pięciu tysięcy złotych, które miał w kieszeni; wziął malutką dzierżawę, począł razem pilnować interesów, i los chciał, by na pierwszym wstępie udało mu się poznać dom Strzelskich.
Wdowa po panu Podczaszym Mateuszu ze Strzelna Strzelskim, i córka jedynaczka, Marja, całą tę rodzinę składały. Wdowa była kobietą wielkiego świata, wielkiej cnoty, rozumu i pobożności. Zawikłana w przykre interesa a najbardziej w proces graniczny, tem ważny, że kilkadziesiąt włók towarnego lasu było w kwestji, zmuszona została szukać człowieka czynnego, któryby się zajął jej sprawami. Kasztelanic Zawilski podobał się jej na pierwszy rzut oka, a bardziej jeszcze córce. Ale jemu się nie śniło by mógł kiedy sięgnąć po rękę pięknej Marji. W ciągu lat trzech proces o granice został przeprowadzony przez wszystkie instancje i ostatecznie wygrany; poznano lepiej w codziennych stosunkach pana Piotra. Piotr niewiedzieć jak (bo sam nie umiał się wytłómaczyć ze sposobu, którym do tego przyszedł) oświadczył się, został przyjęty i ożenił się z dziedziczką wielkich włości i wielkiego imienia, z ogromnym hałasem, podziwem i krzykiem wszystkich co się o nią ubiegali. Otrzymał on po żonie klucz Zręby, na wpół wołyński, wpół poleski, przez któren płynęła rzeka spławna; obfity w lasy towarne, z powodu blisko dwudziestoletniego procesu oszczędzone, bo obie strony ich strzegły, tak że po sprzedaży belek i klepki, wszystkie dłuźki pana Podczaszego spłacone zostały i kapitalik jeszcze się pozostał. Tymczasem wdowa umarła, pan Piotr i to co pod jej dożywociem było, objął w swoje władanie. Byłto dzisiaj bardzo majętny człowiek, ale go już liczna dość familia obsiadła, miał bowiem trzy córki i syna. Żadna z tych córek, pomimo wdzięków i obietnicy znacznego posagu jeszcze była za mąż nie poszła; najmłodszy syn, Stanisław, kończył właśnie staranne wychowanie, którego mu rodzice nie żałowali. Trzy panienki: Józefa, Marja i Hortenzja, piękne, wychowane starannie i nie ubogie, czekały przeznaczonego im losu i nie jedno westchnienie wyrwało się już z piersi rodziców, zawsze trwożnych gdy córek prędko za mąż wydać nie mogą.
Pan Piotr był dotąd jeszcze pięknym owym i miłym mężczyzną, co się umiał podobać pannie Podczaszance; lgnęli do niego ludzie, miał bowiem dar szczególny zyskiwania sobie ich serc, wejrzeniem, słowem, uśmiechem. Łagodnego charakteru, wielkiej powagi i rozsądku, prawy i poczciwy, dla żony był mężem najserdeczniejszym, uprzedzającym jej żądania, zawsze jeszcze kochankiem. Marja, gdyby nie los córek, którym się zbytecznie trapiła, nieustannemi postami i nowennami na intencję Józefy, Marji i Hortenzji dokuczając niebu, byłaby najszczęśliwszą z niewiast.
Ale każdy musi mieć w życiu jakieś strapienie, jeśli nie istotne to zmyślone, tak ta gorycz potrzebną jest nioodbicie przyprawą każdego losu. Pani Piotrowa wychowawszy córki po Bożemu, uczciwie, skromnie, doczekawszy się tej pociechy, że jej wyrosły hoże, zdrowe, poczciwe i pobożne, trapiła się teraz nieustannie co z niemi zrobi.
Biedna matka tak się uśmiechała do kawalerów, tak o nich marzyła, tak ich szukała, że aż pan Piotr ten jej niepokój uśmierzać musiał ciągłemi przypomnieniami woli Bożej i Opatrzności. Ale te nie wiele pomagały, a jak na przekorę nikt się nie zjawiał, nie wiem czemu; może dla tego, że właśnie w średnim stanie, w domu zamożnym, gdzie córek jest kilka nie zbyt bogatych a starannie wychowanych, zwykłe o wydanie ich najtrudniej. Ubogi szlachcic nie pokusi się o nie, bojąc się wymagań familii, przywyknień panny, stosunków coby go podrujnowywały; bogaci szukają bogatych, a o kochaniu i zakochaniu w teraźniejszych ciężkich czasach — gdy ogólnie biorąc wszyscy są starzy nim dorosną — o kochaniu jakoś niesłychać. Kwitły więc piękne panny Piotrówny, kwitły rodzicom i sobie, darmiuteńko się rozwijając z wielką matki obawą. Dawano bale, wieczory, spraszano po cichu na imieniny, a panna Józefa, miała już lat dwadzieścia i dwa! Pani Piotrowa z dwudziestym trzecim jej rokiem powoli siwieć poczęła, biedaczka.
Staś tymczasem uczył się i wesoło na świat poskoczyć gotował.
Taki był skład rodziny tej w chwili kiedy się nasza powieść poczyna; familia była jak widzimy liczna i w różnych położeniach, po rozmaitych klasach społecznych rozpierzchła — to właśnie stosunki jej z sobą utrudniało. Znali się, wiedzieli o sobie, ale rzadko bywali u siebie; każdy zrobił już sobie kółko własne i w niem żył otoczony nową rodziną, nowemi przyjaciółmi.
Z rzadka trafił się krewny jako gość i niknął potem z oczów na długo. Prócz pana Samuela, reszta z Kasztelanicem żadnych ściślejszych stosunków nie miała; słyszeli o nim, lecz nie widywali go prawie. Rozsypani po Polesiu i Wołyniu, rozdzieleni znacznemi przestrzeniami. Zawilscy rzadko się nawet przypadkowie spotkać mogli, a węzeł krwi spajający ich los codzień osłabiał.
Mówiono szeroko o milionach Kasztelanica, o zagadkowem ich pochodzeniu, o nieodgadnionej przeszłości, o dziwnem jego życiu, skąpstwie, chłodzie i zaprzedaniu domownikom — wszystko to odpychało od niego i nikt, prócz biednego Samuela, nie był nawet ciekawy zajrzeć do Strumienia. W chwili więc obecnej nie wiele o stryju więcej nad sąsiadów i obcych wiedzieli członkowie rodziny Zawilskich, gdy przypadkowo bytność pani Hieronimowej, i polecenie jej dane przez pana Samuela, zwrócić miało oczy wszystkich na tego, po którym każdy miał się prawo spodziewać jakiejś cząsteczki spadku.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.