<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Intruz
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Intrus
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Była druga popołudniu. Trzy godziny zaledwie upłynęły od przybycia naszego do willi Bzów.
Pozostawiłem Julianę samą na kilka minut a poszedłem zawołać Kaliksta. Stary przyniósł nam kosz ze śniadaniem i otrzymawszy po raz wtóry krótką odprawę, nie okazał już zdziwienia, ale przeciwnie, jakąś dobroduszną złośliwość.
Juliana i ja siedliśmy teraz do stołu, jak para kochanków, naprzeciw siebie, zamieniając spojrzenia i uśmiechy. Na stole przed nami stały zimne mięsiwa, konserwy owoców, biszkopty, pomarańcze, butelka chablis. Pokój z ozdobami sklepień w stylu rokoko, z jasnemi ścianami, scenami pasterskiemi, malowanemi nad podwojami drzwi, miał w sobie coś z wesołości staromodnej, przypominał wiek już zamarły.
Przez balkon otwarty wpadało światło, łagodne niezmiernie, długie bowiem smugi mlecznych obłoków rozciągnęły się na niebie. Na równoległoboku nieba, wprawionym w drzwi otwarte balkonu, rysował się stary, szanowny cyprys, którego stopy tonęły w krzakach róż a którego wierzchołek dawał przytułek gniazdku słowików“. Poniżej, przez pręty żelazne powyginane balustrady widać było istny las o tonach jasnego fioletu, chlubę wiosenną willi Bzów, który chwiał się harmonijnie, powoli, sfalowany zlekka w spokojnem powietrzu.
Juliana mówiła:
— Czy przypominasz sobie?
I powtarzała, powtarzała bezustannie:
— Czy ty przypominasz sobie?
Na usta jej powracały kolejno jedne po drugich najodleglejsze wspomnienia naszej miłości, co; wywołane najdyskretniejszą jakąś aluzyą, powracały z dziwną siłą i jasnością w tem miejscu, gdzie się zrodziły, wśród sprzyjającego im otoczenia. Ale niepokój bolesny, zaciekłość życia, które mnie owładnęły za pierwszym zaraz wstępem do tego ogrodu, dręczyły mnie i teraz, zżymały się we mnie, niecierpliwiły i poddawały hyperboliczne wizye przyszłości, które przeciwstawiałem widmom przeszłości natrętnej.
— Jutro, za dwa lub trzy dni najwyżej, trzeba nam tu powrócić, by pozostać tu dłużej; ale przyjedziem sami tylko. Widzisz: nic tu nie brak, wszystko jest jeszcze na swojem miejscu. Gdybyś zechciała, moglibyśmy nawet dziś tu pozostać na noc... Nie chcesz? Doprawdy, nie chcesz?
Głosem, gestem, spojrzeniem starałem się ją skusić. Kolana moje dotykały jej kolan. Ale patrzała na mnie nieruchomie, nic nie odpowiadając.
— Czy ty wyobrażasz sobie pierwszy wieczór w willi Bzów? Wyjść, przechadzać się aż do zmroku, widzieć zdala światło w oknach! O! ty rozumiesz mnie dobrze... Te światła, co się zapalają w jakimś domu po raz pierwszy, pierwszego wieczora! Wyobrażasz to sobie? Do tej chwili tylko przywodziłaś sobie na myśl wspomnienia i same wspomnienia. A przecież, widzisz: wszystkie twoje wspomnienia nie warte są dla mnie jednej minuty dnia dzisiejszego, nie będą warte jednej minuty jutra. Miałażbyś wątpić mole o czekającem nas szczęściu? Nigdy, Juliano, nie kochałem cię tak bardzo, jak cię kocham w tej chwili; nigdy, nigdy, czy słyszysz? nigdy nie należałem tak doskonale, tak zupełnie do ciebie, nigdy nie byłem tak absolutnie twoim, jak teraz... Opowiem ci, opowiem wszystko, po kolei dzień każdy, abyś poznała, jakie sprawiasz cuda. Po tylu rzeczach szkaradnych, po tylu brudach okropnych, któżby się spodziewał czegoś podobnego? Opowiem ci... Bywały chwile, w których wydawało mi się, że powróciłem do pierwszych czasów dojrzałości młodzieńczej. Czułem się również czystym jak wówczas, dobrym, tkliwym, prostym. Nie pamiętałem nic już zgoła z tego, co minęło, zapomniałem o wszystkiem. Wszystkie myśli moje odnosiły się do ciebie, do ciebie tylko wyłącznie; wszystkie wzruszenia moje do ciebie się odnosiły. Czasami widok kwiatka, listka drobnego, wystarczał do wylewu duszy, tak pełną ona była uczuć. A ty nie wiedziałaś nic, nie spostrzegałaś niczego może. Ja ci to wszystko opowiem... Któregoś tu dnia, w sobotę, kiedy to wszedłem do twego pokoju z kwieciem białem tarniny! Byłem nieśmiały, jak zakochany chłopczyna a w duszy czułem, że umieram z pragnienia pochwycenia cię w ramiona... Czyś ty tego nie spostrzegła? Opowiem ci wszystko, może śmiać się będziesz ze mnie. Tego dnia z po za firanek alkowy widać było twe łóżko. Nie mogłem oderwać od niego oczu, drżałem cały. O! jak drżałem! Nie możesz wyobrazić sobie... Dwa czy trzy razy już wchodziłem pod nieobecność twoją ukradkiem, sam, do twego pokoju, z okropnem biciem serca i podnosiłem firanki twego łożu; aby tylko popatrzeć na nie, dotknąć twoich prześcieradeł, zanurzyć twarz w twoich poduszkach, jak kochanek fanatyczny. A bywały noce, że kiedy wszystko spało w Badioli, ja włóczyłem się po cichu, dochodziłem aż do drzwi twoich niemal; zdawało mi się, że słyszę twój oddech... Powiedz mi, powiedz, czy będę mógł tej nocy przyjść do ciebie? Czy zechcesz mnie przyjąć? Powiedz, czy będziesz czekać na mnie? Czy moglibyśmy dzisiejszej nocy spać zdala od siebie? Nie, to niepodobna! Twarz twoja odnajdzie na mojej piersi zwykłe swe miejsce, tu, czy pamiętasz? Jakaś ty była leciuchna we śnie!...
— Cicho, cicho, Tullio! — przerwała mi błagalnie, jak gdyby słowa moje sprawiały jej przykrość.
Potem dodała z uśmiechem:
— Nie powinieneś tak mnie upajać... Powiedziałam ci przed chwilą przecież, żem tak osłabiona! Jestem biedną chorą... To, co mi mówisz, przyprawia mnie o zawrót głowy. Nie mogę utrzymać się już na nogach. Widzisz, do jakiego doprowadziłeś mnie stanu? Jestem nawpół żywa zaledwie.
Uśmiechnęła się słabym uśmiechem zmęczenia. Powieki miała nieco zaczerwienione; ale mimo znużenia powiek, źrenice błyszczały płomieniem gorączkowym i patrzały na mnie bezprzestannie z nieruchomością nie do zniesienia niemal, złagodzone tylko cokolwiek cieniem rzęsów. W całem jej zachowaniu był jakiś przymus, którego ani oczy moje nie mogły rozróżnić, ani rozum określić, Czyliż jej rysy miały w sobie kiedykolwiek dawniej coś tak tajemniczego i niepokojącego? Zdawało się, że z każdą chwilą wyraz ich stawał się mniej jasnym, bardziej skomplikowanym, coraz mniej wytłomaczonym, aż do zagadkowości. A ja myślałem w głębi: „W jej duszy wre w tej chwili burza. Nie rozróżnia jeszcze jasno w umyśle tego, co zaszło. Wszystko w niej bezwątpienia wstrząśnionem zostało, wzburzonem. Czyliż jedna godzina nie wystarczyła na to, by do dna zmienić jej istnienie?“ I ten wyraz głęboki pociągał mnie, roznamiętniał coraz więcej. Żar jej spojrzenia przenikał mnie do szpiku trawiącym płomieniem. Daremnie widziałem, że jest złamaną, mnie pilno było napowrót ją posiąść, napowrót chwycić w uścisk gorący, posłyszeć krzyk jej namiętny, wypić w pocałunku całą jej duszę.
— Nic nie jesz — powiedziałem, usiłując odegnać obłok szału, co mi poczynał nagle mózg ogarniać.
— I ty również.
— Napij się cokolwiek przynajmniej. Nie poznajesz tego wina.
— O! i owszem, poznaję je.
— Przypominasz sobie?
I spojrzeliśmy sobie równocześnie w głąb oczów, zaniepokojeni wywołanem wspomnieniem miłosnem, ponad którem unosił się opar delikatny złotawego tego wina, gorzkawego nieco, jej wina ulubionego.
— Napijmyż się razem za szczęście nasze!
Trąciliśmy kieliszki a ja wypiłem duszkiem, ona jednak nie umaczała nawet ust, przejęta nieprzezwyciężonym wstrętem.
— No i co? — Nie mogę żadną miarą, Tullio.
— Dlaczego?
— Nie mogę. Nie przymuszaj mnie. Wydaje mi się, że jedna jedyna kropla zaszkodziłaby mi.
Stała się trupio blada.
— Ależ, Juliano, tobie chyba niedobrze!
— Cokolwiek. Wstańmy. Wyjdźmy na balkon.
Objąwszy ją, poczułem żywą miękość jej łona; w nieobecności mojej bowiem zdjęła gorset. Spytałem:
— Może położyłabyś się cokolwiek na łóżku? Odpoczęłabyś a ja posiedziałbym przy tobie?
— Nie, Tullio, to niepotrzebne. Widzisz, że mi już lepiej.
Zatrzymaliśmy się na progu balkonu, z cyprysem przed oczyma. Ona oparła się o odrzwia z ręką wspartą o moje ramię.
Z wystającej architrawy opadała grupa gniazd. Jaskółki przylatywały do nich i wybiegały, czynne nieustannie. W dole wszakże spokój ogrodu tak był głęboki, szczyt cyprysu tak pozostał nieruchomy, że ten szelest skrzydeł, ten lot, te krzyki raziły mnie już, były przykrością. Ponieważ w spokojnem tem świetle wszystko łagodniało i przysłaniało się, zapragnąłem spokoju, długiej przerwy ciszy, chwili skupienia, aby módz w tej ich pełni rozkoszować się chwilą tą i samotnością.
— Czy są tu zawsze słowiki? — ozwałem się, wskazując wierzchołek poważnego drzewa.
— Kto to wie? Być może.
— Wieczorem śpiewają dopiero. Czy nie miałabyś ochoty ich posłuchać?
— Ale o której Fryderyk będzie powracał?
— Późno, miejmy nadzieję.
— O! tak, późno, bardzo późno — zawołała z tak gorącą szczerością nadziei w głosie, że mnie aż przejęła ta jej radość.
— Czy jesteś szczęśliwa? — spytałem, szukając odpowiedzi w jej oczach.
— Tak, jestem szczęśliwa — odpowiedziała, spuszczając powieki.
— Wiesz przecie, że nie kocham nikogo, prócz ciebie jednej, że jestem twoim na zawsze, na zawsze!
— Wiem o tem.
— A ty... czy kochasz mnie bardzo?
— Jak kocham nigdy wiedzieć nie będziesz, mój biedny Tullio.
I wymawiając te słowa odeszła od drzwi i oparła się na mnie całym ciężarem, jednym z tych nie dających się opisać ruchów, w które wkładała całą słodycz i całe oddanie się, jakie może okazać mężczyźnie istota obdarzona najbardziej niewieściem usposobieniem.
— Jakaś ty piękna! Jaka piękna!
Piękną była w samej rzeczy, piękną w swej słabości, smukłości miękiej i, że tak rzekę, płynności takiej, iż wydawało się, że ją wypić można, że można nią się napoić. Przy bladości twarzy, gąszcz włosów odrzuconych, zdało się, że lada chwila rozsypie się jak fala. Rzęsy kładły na górnej części policzków cień, co mnie niepokoił daleko więcej, niż spojrzenie.
— I ty także nigdy wiedzieć nie będziesz... Gdybym wypowiedział przed tobą wszystkie te szalone myśli, co rodzą się we mnie! Szczęście moje jest tak wielkiem, że aż poczyna mnie niepokoić, że budzi we mnie pragnienie śmierci.
— Śmierci! — powtórzyła cichuteńko, z słabym uśmiechem. — Kto to wie, Tullio, czy niezadługo nie doczekasz się mojej śmierci?
— Och! Juiiano!
Wyprostowała się, aby mi spojrzeć w oczy i dodała:
— Powiedz, co zrobiłbyś, gdybym umarła niespodzianie?
— Dziecko!
— Gdybym jutro, naprzykład, już nie żyła?
— Ależ cicho bądź!
I ująłem jej głowę w dłonie i począłem całować jej usta, twarz, oczy, czoło, włosy szybkiemi i lekkiemi pocałunkami. Nie broniła się od nich bynajmniej, a nawet skoro przestałem ją całować, szepnęła:
— Jeszcze!
— Powróćmy do pokoju — błagałem, pociągając ją z sobą.
Ona pozwoliła się pociągnąć.
W tym pokoju balkon pozostał otwarty. Wpadał tu wraz ze światłem zapach silny róż herbacianych, kwitnących w pobliżu. Na jasnem tle obicia, drobne kwiatki niebieskie tak były spełzło, że zaledwie znać je było. Kawałek ogrodu odbijał się w zwierciedle szafy, niby gdzieś w fantastycznej oddali. Rękawiczki, kapelusz, bransoletka Juliany, położone na stoliku, obudziły, zda się, dawne życie miłosne w tym zakątku, nadawały mu pozór zamieszkania.
— Jutro, jutro trzeba nam będzie tu powrócić, nie później — mówiłem, palony niecierpliwością, czając, że wszystkie te otaczające mnie przedmioty, przejmują mnie jakimś dziwnym zapałem, że mnie kuszą. — Jutro musimy nocować tutaj. Wszak się godzisz nieprawdaż?
— Jutro!
— Rozpocząć napowrót kochać się w tym domu, w tym ogrodzie, wśród wiosny.. Rozpocząć poemat miłości tak, jakby zapomnienie zmazało wszystko poprzednie; poszukiwać jedną za drugą dawnych naszych pieszczot i w każdej odnajdować słodycz nową, jak gdybyśmy nie zakosztowali jej nigdy; mieć przed sobą długie, długie dni...
— Nie, nie, Tullio; nie trzeba nic mówić o przyszłości.. Wiesz przecie, że to zły prognostyk. Dzisiaj, dzisiaj... Myśl tylko o dniu dzisiejszym, o tej chwili, co przemija...
I przycisnęła się do mnie gwałtownie, z jakimś szałem, z namiętnością nieopisaną, gniotąc mi usta pocałunkami szalonemi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.