<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Intruz
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Intrus
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

— Zdaje mi się, że posłyszałam dzwoneczki zaprzęgu — ozwała się Juliana, powstając. — To Fryderyk powraca.
Wytężyliśmy ucho oboje. Musiała pomylić się widocznie.
— Czyż to nie czas jeszcze? — spytała.
— Tak, już blisko szósta.
— O! mój Boże!
Nasłuchiwaliśmy przez chwilę jeszcze. Ale żaden odgłos nie zwiastował zbliżania się powozu.
— Lepiej jednak byłoby, żebyś poszedł zobaczyć, Tullio.
Wyszedłem z pokoju i zszedłem po schodach. Chwiałem się nieco; obłok przysłaniał mi oczy; zdawało mi się, że mgła jakaś unosiła się z mego mózgu. Przez małą furtkę obok bramy głównej w opasującym willę murze przywołałem Kaliksta, którego mieszkanie znajdowało się w pobliżu. Rozpytałem go. Nigdzie nie było widać jeszcze powozu.
Staruszek rad był zatrzymać mnie na pogawędkę.
— Czy wiesz, Kalikscie, że prawdopodobnie powrócimy tu jutro i pozostaniemy na czas dłuższy.
Wyciągnął ręce ku niebu na znak radości.
— Do prawdy!
— Rzeczywiście. I będziem mieli czas pogawędzić z sobą. Skoro zobaczysz powóz, przyjdź mi dać znać. Do widzenia, Kalikście.
I opuściłem go, by powrócić do domu. Mrok zapadał i jaskółki coraz głośniejszemi odzywały się krzyki. Powietrze, zda się, płonęło i gromady ich szybkie bruździły przestrzeń z migotaniem iskier.
— I cóż? — spytała Juliana, odwracając się od lustra, do którego podeszła, by włożyć kapelusz.
Nic.
— Popatrzno, czy nie mam włosów zbyt roztarganych?
— Nie.
— Ale jak ja wyglądam! Przypatrzże się.
W samej rzeczy, można było sądzić, że wstała z trumny, tak była zmienioną okropnie. Wielkie fioletowe kręgi otaczały oczy.
— A przecież żyję jeszcze — dodała, usiłując się uśmiechnąć.
— Jesteś cierpiącą?
— Nie, drogi. Ale nie wiem, co mi jest. Zdaje mi się, że we mnie próżnia zupełna, że głowę mam pustą, próżne żyły, puste serce... Będziesz mógł powiedzieć, że ci oddałam wszystko. Wszak widzisz; dla ciebie nie zachowałam nic więcej jak cień, cień życia...
Wymawiając te słowa osobliwe, uśmiechała się dziwnie jakoś, słabym i zagadkowym jakimś uśmiechem, który mnie niepokoił i budził we mnie nieokreślone jakieś obawy. Zbyt byłem obezwładniony, zbyt odrętwiały z rozkoszy, zbyt zaślepiony własnem upojeniem; umysł mój był leniwy, świadomość stępiała. Żadne podejrzenie złowrogie nie przedzierało się jeszcze do mojej duszy. Jednakże przypatrywałem jej się z uwagą, badałem z niepokojem, sam nie wiedząc, dla czego.
Odwróciła się do lustra i włożyła kapelusz potem zbliżyła się do stolika i wzięła bransoletkę, rękawiczki.
— Już jestem gotowa — wymówiła.
Wzrokiem zdawała się szukać czegoś jeszcze i dodała:
— Miałam parasolkę, nieprawdaż?
— Miałaś, zdaje mi się.
— A! prawda; zapewne zapomniałam ją tam na ławce, w alei.
— Czy pójdziemy poszukać jej razem?
— Zanadto jestem zmęczona.
— No, to pójdę sam po nią.
— Nie, poślij Kaliksta.
— Pójdę sam. Zerwę dla ciebie kilka gałęzi bzu, bukiet róż herbacianych. Dobrze?
— Nie, zostaw w spokoju kwiaty...
— Chodź, usiądź sobie tutaj tymczasem. Może Fryderyk się spóźni.
Przybliżyłem dla niej fotel do balkonu i upadła na niego, widocznie znużona.
— Skoro już schodzisz — rzekła — zobacz, czy tam niema u Kaliksta mego płaszcza. Nie zostawiłam go przecież chyba w powozie? Jest mi cokolwiek zimno.
I w samej rzeczy drżała z zimna.
— Może mam zamknąć balkon?
— Nie, nie. Pozwól mi patrzeć na ogród. Jakiż on piękny o tej godzinie! Widzisz? Jaki piękny!
Ogród tu i owdzie przybierał blade tony złotawe. Wierzchołki kwitnące bzów skłaniały się w świetle gorącym fioletem, a ponieważ dołem reszta kwitnących gałązek tworzyła masę szarobłękitnawą, chwiejącą się w wietrze, sprawiało to wrażenie odblasków mory mieniącej się. Po nad basenem fontanny wierzby płaczące zwieszały długie swe warkocze z wdziękiem a woda ztąd widziana miała odblask perłowej masy. Ten odblask nieruchomy, te drzewa płaczące, ten rozkoszny las kwiatów w świetle złota zamierającego tworzyły obraz czarodziejski, uroczy, powiedziałbyś, nierzeczywisty.
Przez kilka minut milczeliśmy oboje, owładnięci tym urokiem. Dziwny jakiś smutek nieokreślony ogarniał moją duszę; ponura rozpacz, która kryje się zawsze w głębi wszelkiej ludzkiej miłości, poczynała nurtować we mnie. Wobec tego widoku idealnego zmęczenie fizyczne, odrętwienie zmysłów stawały się jeszcze cięższemi. Jakaś niemoc ogarnęła mnie, jakieś niezadowolenie, jakieś nieokreślone wyrzuty sumienia, których się doznaje po rozkoszach zbyt gwałtownych lub zbyt przedłużonych. Cierpiałem.
Juliana odezwała się jak we śnie:
— Tak, teraz chciałabym zamknąć oczy i nie otworzyć ich już nigdy więcej.
A po chwili dodała z dreszczem:
— Tullio, tak mi zimno. Idź prędzej.
Wyciągnięta w fotelu skurczyła się, jak gdyby chciała się oprzeć drżeniu, co ją przejmowało. Twarz jej, zwłaszcza około nosa, miała przezroczystość niektórych alabastrów sinawych. Widocznie była cierpiącą.
— Niedobrze ci, moja biedaczko! — powiedziałem zdjęty litością a także cokolwiek przestrachem, wpatrując się w nią nieruchomie.
— Zimnu mi. Idźże! Przynieś mi płaszcz, prędko... Proszę cię.
Zbiegłem na dół do Kaliksta, kazałem sobie dać płaszcz, wróciłem na górę niezwłocznie. Śpiesznie jej było włożyć go. Ja jej dopomagałem. Kiedy usiadła napowrót w fotelu, powiedziała mi, chowając ręce w rękawy:
— Teraz mi dobrze.
— W takim razie idę poszukać twej parasolki tam, gdzieś ją zostawiła, w ogrodzie.
— Nie. To niekonieczne.
Szaloną miałem ochotę powrócenia tam, do tej ławki kamiennej, gdzieśmy najprzód odpoczywali, gdzie ona płakała, gdzie wymówiła te święte słowa: „Tak, więcej jeszcze“... Czy to była atrakcya uczuciowa? Czy ciekawość nowego wrażenia? Czy urok, który wywierał na mnie widok tajemniczy ogrodu w tej ostatniej dnia godzinie?
— Idę a za chwilę powracam — rzekłem.
Wyszedłem. Kiedy byłem pod balkonem, zawołałem:
— Juliano!
Ukazała się. Zachowam na zawsze w oczach duszy jasne, wyraźne to milczące zjawisko w półzmroku: wysoką postać, którą długi, amarantowy płaszcz czynił jeszcze wyższą a na tej sylwetce ciemnej tę twarz bladą, tak okropnie bladą! Słowa Jakuba do Amandy nierozerwalnie zespoliły się w moim umyśle z tym obrazem niezapomnianym: „Jakaś ty biała dzisiejszego wieczora, Amando! Czy otworzyłaś sobie żyły, aby krwią ich ufarbować suknię?“
Cofnęła się, albo, chcąc lepiej określić wrażenie, którego doznałem, uniknęła. Puściłem się szybko w aleję, nie mając jasnej świadomości tego, co mnie tam popychało. Szmer własnych kroków odbijał się echem w moim mózgu. Byłem tak nieprzytomnym, że musiałem zatrzymać się, aby rozpoznać drogę. Zkąd pochodziło to ślepe wzburzenie? Z prostej przyczyny fizycznej może, ze stanu szczególnego nerwów. Tak przypuszczałem przynajmniej. Niezdolny do jakiegokolwiek wysiłku refleksyi, do badania metodycznego, do zastanowienia się, ulegałem tyranii nerwów, na których odbijały się przyczyny zewnętrzne, wywołując zjawiska niezmiernie silne, jak w halucynacyach. Ale, niby błyskawice, niektóre myśli odcinały się światłem na wszystkiem innem i zwiększały jeszcze uczucie pognębienia, które już kilka ubocznych okoliczności nieprzewidzianych zrodziło we mnie.
Nie, Juliana nie okazała mi się bynajmniej dziś taką, jaką ją sobie wyobrażałem, taką, jaką powinna mi się była ukazać, gdyby była jeszcze tą istotą, którą znałem, „dawną Julianą“. Nie zachowała się względem mnie w niektórych okolicznościach tak, jak się spodziewałem, że się zachowa. Żywioł jakiś obcy, coś niejasnego dla mnie, gwałtownego, nienaturalnego zmieniło i wykoszlawiło jej osobistość. Czy należało przypisać tę zmianę stanowi chorobliwemu jej organizmu? „Jestem chora, jestem bardzo chora“, powtórzyła kilkakrotnie, jakby na usprawiedliwienie. Tak, to prawda, choroba może sprowadzić zmiany głębokie, może uczynić istotę ludzką wprost trudną do poznania. Ale jakąż była jej choroba? Czy owa dawna, niewykorzeniona żelazem chirurga, skomplikowana może, może nieuleczalna?, Kto wie, może niezadługo doczekasz się mojej śmierci“, — powiedziała szczególnym jakimś tonem, który mógł być proroczym. Mówiła o śmierci kilkakrotnie. Wiedziała więc, że nosi w sobie zarodek złowrogi? Nurtuje ją jakaś myśl posępna? Ta to myśl może właśnie roznieciła w niej ów zapał ponury, rozpaczliwy, prawie szalony, kiedy spoczywała w moich ramionach? Może właśnie wielkie światło nagłego szczęścia uwydatniło jej jeszcze bardziej i uczyniło jeszcze straszniejszem to widmo, co ją prześladuje?...
„Byłożby więc możliwem, aby ona umarła! Śmierć mogłaby ją doścignąć nawet w moich ramionach, w pełni szczęścia“ — myślałem z przerażeniem, od którego lodowaciała mi krew w żyłach, które przez chwil kilka przybiło mnie formalnie do ziemi tak, że nie mogłem się poruszyć, jak gdyby niebezpieczeństwo było natychmiastowem, jak gdyby te słowa Juliany były proroczemi: „Gdybym naprzykład jutro już umarła?“
Zmrok zapadał, cokolwiek wilgotny. Podmuchy wiatru przebiegały pośród krzaków z szmerem podobnym do tego, jaki sprawiają przemykające wśród nich zwierzęta. Kilka jaskółek zapóźnionych przedzierało powietrze z krzykiem, jak świst kamyka wyrzuconego z procy. Na zachodzie, gdzie horyzont pozostał świetlany, płonął on odblaskiem niezmiernym jakiejś kuźni złowrogiej.
Doszedłem do ławki i znalazłem parasolkę. Nie zatrzymywałem się mimo wspomnień tak świeżych, żywych jeszcze, gorących, które mi mąciły duszę. To tu upadła wpół zemdlona, pokonana; to tu uczyniłem jej upajające wyznanie: „Byłaś w moim domu wówczas, kiedym ja szukał cię daleko“; tu pochwyciłem z ust jej tchnienie, które napełniło duszę moją najwyższą radością; tam spiłem pierwsze łzy jej, tam posłyszałem jej łkanie, tam wymówiłem to pytanie niejasne: „Zapóżnu już może? Czy już zapóżno?“
Kilka godzin zaledwie przeszło a już wszystko to było tak dalekiem! Kilka godzin zaledwie przeszło a już szczęście się rozwiało! Teraz nowe podkładając, ale niemniej straszliwe znaczenie, powtarzało się w duszy mojej to pytanie: „Zapóźno już może? Czyż już zapóźno?“ I uniesienie moje rosło, i to światło niepewne i to milczące zapadanie nocy i te szelesty tajemnicze w krzakach już ciemnych, i cała ta fantasmagorya zwodnicza ciemniejącego zmroku nabrały dla mego umysłu złowrogiego jakiegoś znaczenia. „A gdyby rzeczywiście było już zapóźno? Gdyby rzeczywiście wiedziała, że jest skazaną? Gdyby miała mieć świadomość tego, że nosi śmierć w swem łonie? Zmęczona życiem, zmęczona cierpieniem, nie spodziewając się już niczego odemnie, nie mając odwagi zabić się odrazu bronią lub trucizną, może z umysłu zaniedbała chorobę, może jej dopomagała, taiła, aby ułatwić jej postępy, pozwolić jej zakorzenić się i uczynić nieuleczalną. Chciała zwolna dojść niepostrzeżenie do wyzwolenia finalnego. Obserwując niebyła wiedzy w kierunku swej choroby i teraz wie, jest pewną te go, że będzie musiała jej uledz; wie także, że miłość, że rozkosz, że pocałunki moje przśpieszyć mogą tylko straszliwe dzieło zniszczenia. Powracam do niej na zawsze, szczęście niespodziewane otwiera się przed nią; kocha mnie, wie, że ja kocham ją niezmiernie; w jednym dniu marzenie stało się dla nas rzeczywistością. I w takiej chwili na usta jej wybiega słowo:, Umrzeć!“ Chaotycznie przesunęły się przedemną obrazy okrutne, które dręczyły mnie w chwilach oczekiwania, w ów ranek operacyi chirurgicznej, wówczas kiedy to wydawało mi się, że mam przed oczyma tak dokładnie, jak w atlasie anatomicznym, wszystkie te straszliwe spustoszenia, jakie sprawia choroba w organizmie kobiety. I wróciło mi na pamięć również inne wspomnienie jeszcze odleglejsze, w otoczenia obrazów dziwnie wyraźnych: pokój pogrążony w cieniu, okno otwarte, światło migocące świecy, ustawionej przed lustrem, ponury nastrój dokoła i ona, Juliana, stojąca pośród tego pokoju, uparta o szafę, w konwulsiach wijąca się, jak gdyby zażyła trucizny... I głos oskarżający, ten sam głos powtarzał teraz mi również: „Dla ciebie to, dla ciebie chciała ona umrzeć. To ty, ty popchnąłeś ją w objęcia śmierci!“
Przejęty dzikim przerażeniem, rodzajem strachu panicznego, jak gdyby wszystkie te obrazy były niezawodną rzeczywistością, począłem biedź ku domowi.
Podniósłszy w górę oczy, ujrzałem dom zamarły, otwory okien i balkonów pełne ciemności.
— Juliano! — zawołałem w największym niepokoju, wpadając na schody, jak gdybym lękał się, że nie przybędę dość wcześnie, by ją zobaczyć jeszcze.
Co mi było? Jakiż to szał mną owładnął? Zadyszany wpadłem po schodach wpół ciemnych. Rzuciłem się do drzwi pokoju.
— Co to? — spytała Juliana, podnosząc się nieco.
— Nic, nic... Zdawało mi się, żeś mnie wołała. Biegłem cokolwiek prędzej. Jakże się czujesz obecnie?
— Tak mi zimno, Tullio, tak okropnie zimno! Dotknij moich rąk.
Wyciągnęła ku mnie ręce. Były lodowate.
— Cała jestem tak zlodowaciała.
— Mój Boże! Gdzież się zaziębiłaś tak okropnie? Coby tu zrobić, żeby cię rozgrzać?
— Nie kłopocz się, Tullio. To nie po raz pierwszy... Trwa to zazwyczaj po kilka godzin. Nic na to nie pomoże. Trzeba czekać aż przejdzie samo... Ale dla czego Fryderyk tak się spóźnia? Noc już prawie.
I opadła na poręcz, jak gdyby wyczerpała wymówieniem tych słów kilku całą siłą.
— Zamknę drzwi — ozwałem się podchodząc do balkonu.
— Nie, nie, zostaw otwarte... Powietrze nie przejmuje mnie tem zimnem. Przeciwnie, orzeźwia mnie ono... Lepiej chodź tutaj, siądź przy mnie. Przysuń sobie taburet.
Klęknąłem przed nią. Mdlejącym ruchem przesunęła zlodowaciałą swą rękę po mojej głowie i szepnęła:
— Biedny mój Tullio!
Zawołałem nie mogąc już zapanować nad sobą:
— O! powiedz mi, Juliann, droga moja, moje życie! przez litość powiedz mi prawdę! Ukrywasz coś przedemną. Niezawodnie jest coś takiego, czego nie chcesz mi wyznać; tu, pośrodku twego czoła jest jakaś myśl stale przytomna, nie opuszczająca cię nigdy, jest jakaś myśl ponura, ciemna dla mnie, która nie opuściła cię ani na chwilę odkąd jesteśmy tutaj, odkąd jesteśmy... szczęśliwi Ale czy istotnie tylko jesteśmy szczęśliwi? Czy ty jesteś szczęśliwą, ty? Powiedz prawdę, Juliann! Dlaczegóż chciałabyś mnie zwodzić? Tak, to prawda, byłaś chora; jesteś chora jeszcze, to prawda. Ale nie, to nie to! Jest coś innego, czego zrozumieć nie mogę, coś, czego nie znam zupełnie... Powiedz mi prawdę, choćby nawet ta prawda miała być dla ranie gromem. Tego ranka kiedy tak szlochałaś, pytałem się: Może już za późno?“ A tyś mi odpowiedziała: „Nie, nie“... Wówczas uwierzyłem twoim słowom. Nie mogłożby jednak być zapóźno z innego powodu? Nie mogłożby istnieć coś takiego, coby ci nie dozwalało cieszyć się wielkiem szczęściem, w którego okres wstąpiliśmy? Chcę powiedzieć: coś, o czem ty wiedziałabyś, cobyś już przewidywała?... Powiedz mi prawdę!
I nie spuszczałem z niej oczu, a ponieważ wciąż milczała, w końcu nie widziałem już nic, prócz jej wielkich oczu, niezmiernie wielkich, głębokich i nieruchomych. Dokoła wszystko zniknęło. I zmuszony byłem przymknąć powieki, aby się pozbyć wrażenia przestrachu, którem przejmowały mnie te oczy. Jak długo trwało to milczenie? Godzinę? Sekundę?...
— Chora jestem — rzekła nakoniec z dziwną powolnością.
— Chora? Ale jak chora? — wyszeptałem nieprzytomny prawie, przekonany, że czuję w tonie, jakim był wypowiedziany ten frazes, wyznanie, potwierdzające moje podejrzenie. — Jak chora? Czy śmiertelnie?
Nie wiem, jakim głosem, jakim tonem, nie wiem z jakim, gestem wypowiedziałem ostatnie to pytanie; nie wiem nawet, czy rzeczywiście wyszło ono z ust moich całe, czy ona całe je posłyszała.
— Nie, nie, Tollio; nie to chciałam powiedzieć... Chciałam powiedzieć ci tylko, że nie moja w tem wina, jeśli jestem jakaś dziwna cokolwiek, nieswoja... Nie moja to wina... Trzeba mieć dla mnie trochę wyrozumienia, cierpliwości trzeba mnie teraz brać taką, jaką jestem... Wierzaj mi, nic zresztą nie było; nic nie ukrywam... Wyzdrowieję może, później; tak, wyzdrowieję... Wszakże będziesz cierpliwym, nieprawdaż? Będziesz dobrym dla mnie... Chodź tutaj, Tullio, moja duszo! Ty także, jak mi się zdaje, jesteś jakimś dziwnym, nie takim, jak zawsze, jakimś podejrzliwym. Napadają cię nagle bezpodstawne jakieś obawy, bledniesz. Kto to wie, co ty tam przypuszczasz?... Chodź, chodź tutaj; pocałuj mnie... Jeszcze raz... Jeszcze raz. Dobrze, tak... Uściskaj mnie, rozgrzej... Teraz Fryderyk przyjeżdża.
Mówiła głosem urywanym, nieco głuchym, z tym nieopisanym wyrazem pieszczotliwym, czułym, zaniepokojonym, którym już przemawiała do mnie przed kilku godzinami, kiedy chciała mnie uspokoić, pocieszyć. Ucałowałem ją. W szerokim, nizkim fotelu, ona, tak szczupła, zrobiła mi miejsce obok siebie i przycisnęła się do mnie drżąca; podniosła jedną ręką połę swego płaszcza, by mnie nim okryć. Byliśmy jak w pościeli, spleceni z sobą uściskiem, pierś przy piersi, jednem oddychający tchnieniem. I myślałem sobie w duszy: „Gdybyż mój oddech, gdybyż moje dotknięcie mogły wlać w nią całe ciepło moje“. I całym wysiłkiem woli starałem się dokonać tej transfuzyi.
— Dziś wieczór — szeptałem — dziś wieczór u ciebie w łóżku lepiej cię rozgrzeję; nie będziesz już drżała z zimna...
— Tak, tak.
— Zobaczysz, jak cię utulę; uśpię cię. Całą noc będziesz spała na mojem sercu.
— Dobrze.
— Będę czuwał nad tobą, będę się poił twoim oddechem; na twarzy twej będę wyczytywał sny, które śnić będziesz. Może we śnie wymówisz moje imię...
— Tak, tak.
— Pamiętam, dawniej, bywały noce, kiedy mówiłaś we śnie. Jakaś ty była wtedy urocza! O! co za głos! Nie możesz nic o tem wiedzieć... Głos, któregoś nie mogła słyszeć sama, który ja tylko znam, ja jeden... I posłyszę go znowu. Kto wie, co mi powiesz? Może wymówisz moje imię. Jak ja lubię ten ruch twoich ust, kiedy wymawiasz „U“ w mojem imieniu! Powiedziałbyś, że to szkic, cień pocałunku... Wiesz? będę ci podszeptywał słowa do ucha, aby znaleźć miejsce w twych snach. Czy pamiętasz, jak to w „owych czasach“, w niektóre ranki zgadywałem zawsze coś z tego, o czem śniłaś? O, zobaczysz, duszo moja, że teraz jeszcze więcej będę cię pieścił, niż wtedy. Zobaczysz, do jakich uczuć, do jakich pieszczot jestem zdolny, gdy chodzi u uzdrowienie ciebie. Tobie tak tej miłości, tych pieszczot potrzeba, biedna moja dziecino!...
— Tak, tak — powtarzała co chwila, pochylając się ku mnie, w ten sposób popierając ostatnie moje złudzenie, wzmagając jeszcze ten rodzaj upojenia, w jakie wprawiały mnie własne moje słowa, wiarę, że to, com jej mówił, ukołysało ją, uspokoiło jak piosnka rozkoszna.
— Czy słyszałaś? — spytałem nagle i podniosłem się cokolwiek, aby słyszeć lepiej.
— Co? Fryderyk przyjechał?
— Nie, słuchaj.
Słuchaliśmy oboje, z oczyma zwróconemi na ogród.
Ogród cały w tej chwili był już jedną topniejącą, zmieszaną z sobą masą fioletową, przerwaną tylko odblaskiem przyćmionym basenu fontanny. Pas światła pozostał jeszcze na skraju nieba, długi pas trójbarwny; w dole krwawo czerwony, powyżej oranżowy, potem zielony, tą zielenią roślinności zamierającej. W ciszy zmroku dźwięczał głos silny i czysty, podobny do preludyów fletu.
Słowik śpiewał.
— Jest na cyprysie — szepnęła Juliana.
Słuchaliśmy oboje, z oczyma utkwionemi w ten skraj widnokręgu, który bladł pod zasnuwającym go popiołem wieczoru. Moja dusza zawisła na dźwiękach tej pieśni, jak gdyby spodziewała się, że z nut tych spłynie na nią jakieś objawienie miłosne. Co też ona doznawała wówczas, ta biedna istota, Siedząca u mego boku? Do jakich szczytów rozpaczy wznosiła się jej dusza nieszczęśliwa?
Słowik śpiewał. Naprzód, rzekłbyś był, to wybuch radości ujętej w jakąś melodyę rozgłośną, kaskada trelów, co się rozsypywały z odgłosem pereł, spadających na kryształ jakiejś harmoniki. Pierwsza pauza. Potem zabrzmiał długi pasaż, niesłychanej biegłości, spoisty niezmiernie, w którym dźwięczała jakoby próbująca sił swych energia, wybuch odwagi, wyzwanie rzucone rywalowi nieznanemu. Druga pauza. Potem temat o trzech nutach, o wyrazie, w którym brzmiało zapytanie, rozwijał się w cały łańcuch waryacyj ulotnych, powtarzając po pięć czy sześć razy owo wdzięczne pytanie, modulowane niby na wątłym fleciku z trzciny, na fujarce pastuszej. Trzecia pauza. I śpiew przeszedł w elegię, rozwinął się w tonie minorowym, złagodniał jak westchnienie, osłabł jak skarga, stał się tłomaczem smutku kochanka osamotnionego, zmartwienia, wynikającego z żądzy niezaspokojonej, z daremnego oczekiwania, aż rzucił wreszcie przyzwanie finalne, nieoczekiwane, przenikliwe jak okrzyk udręczenia i zagasł. Nowa pauza, przedłużona teraz. Potem ozwały się nowe dźwięki, inne zupełnie, zda się, nie pochodzące z tego samego gardziołka, tak były one teraz pokorne, nieśmiałe, łzawe, tak podobne do świergotu ptasząt, dopiero co wylęgłych, do szczebiotu małego wróblika; potem z giętkością zachwycającą te dźwięki naiwne przeobraziły się w wir nut coraz to bardziej naglących, które iskrzyły się rakietą trelów, dźwięczały ruladami olśniewającemi, wyginały w śmiałe okresy, zniżały, podnosiły znów w górę, dochodziły do wysokości cudownej. Śpiewak upajał się własnym śpiewem. Z pauzami, tak krótkiemi, że pozostawiały nutom zaledwie czas do przebrzmienia, wylewał swa upojenie w moledyi bezprzestannie zmienianej, namiętnej a miękiej, złamanej, to rozgłośnej, to lekkiej, to poważnej, przerywanej to słabemi jęki, to znowu pełnem skargi błaganiem, raz porywami lirycznemi, to znowu najwyższemi namiętnemi zaklęciami. Ogród cały zdał się zasłuchany; niebo, rzekłbyś, schylało się nad drzewem sędziwem, którego wierzchołek dawał przytułek niewidzialnemu poecie, lejącemu na świat strumienie poezyi. Las kwiecia zdał się oddychać głęboko, ale w ciszy skupienia. Na zachodzie kilka blasków żółtawych wciąż jeszcze opóźniało się na widnokręgu i to ostatnie spojrzenie dnia było dziwnie smutne, żałobne niemal. Wtem ukazała się gwiazda, drżąca i migotliwa, niby kropla świetlanej rosy.
— Jutro! — szepnąłem bezwiednie prawie.
I słowo to, pełne dla mnie tylu obietnic, odpowiadało temu wewnętrznemu błaganiu, co mi się wydzierało z serca.
Aby słyszeć lepiej, podnieśliśmy się trochę i pozostaliśmy przez kilka minut w tej pozycyi, zasłuchani, w skupieniu. Nagle poczułem, że głowa Juliany opadła mi ciężko na ramię, jak rzecz jakaś martwa.
— Juliano, Juliano! — wołałem w przerażeniu.
Wraz z ruchem, który przytem zrobiłem, głowa ta spadła wstecz, ciężko, jak coś martwego.
— Juliano!
Nic nie słyszała. Kiedy zobaczyłem trupią bladość jej twarzy, na którą padały ostatnie blaski żółtawe nieba, straszliwa myśl zaświtała mi nagle. Nieprzytomny, puszczając nieruchomą jej głowę na poręcz fotelu, przywołując ją bezustannie po imieniu, począłem szybko rozpinać stanik drżącem; rękoma, z niepokojem szukając serca...
A głos wesoły brata mego wołał z dołu:
— Gdzież tam jesteście, zakochani!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.