Intruz/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Intruz |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1899 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aleksandra Callier |
Tytuł orygin. | Intrus |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
I oto co zaszło. Nie znajduję słów na opisanie wrażenia, jakiego doznałem, posłyszawszy odgłos dzwoneczków i turkot powozu oddalającego się i unoszącego Fryderyka ku Casal Caldore. Odezwałem się do Kaliksta, odbierając klucze z rąk jego z widoczną niecierpliwością:
— Teraz możesz już odejść. Zawołam cię później.
I zamknąłem sam drzwi kraty żelaznej za starcem, który wydał mi się cokolwiek zdziwionym i niezadowolonym z tak nagłej odprawy.
— Jesteśmy więc tu nareszcie! — zawołałem, skoro tylko zostaliśmy sami z Julianą. I cała fala szczęścia, co zalewała mi serce, zadźwięczała mi w głosie.
Byłem szczęśliwy, szczęśliwy, nieopisanie szczęśliwy; zostawałem jakby pod czarem niezmiernej jakiejś halucynacyi szczęścia nieoczekiwanego, niespodziewanego, które przetwarzało całą moją istotę, budziło i zdwajało w nieskończoność to wszystko, co było jeszcze we mnie młodego i dobrego, odosobniało mnie od świata, koncentrowało całe życie moje w obrębie murów, zamykających ten ogród. Słowa rwały mi się na usta, niecierpliwe, bez związku, niedające się wypowiedzieć; rozum gubił się w płomiennych błyskach myśli.
Jakie Juliana nie miała odgadnąć, co się dzieje we mnie? Jakże miała mnie. nie zrozumieć? Jakże nie miało serce jej czuć gwałtownej mojej radości?
Spojrzeliśmy na siebie. Widzę jeszcze wyraz niepokoju w jej twarzy, na której błąkał się uśmiech dziwny, nieokreślony. Przemówiła tym głosem stłumionym, słabym, zawsze jakby wahającym się tem osobliwem wahaniem, jakie już zauważyłem w innych okolicznościach, nadającem jej pozór głębokiej usilności powstrzymywania słów, cisnących jej się ciągle na usta a podkładaniem natomiast innych; wyrzekła:
— Przejdźmy się po ogrodzie zanim dom otworzymy. Jakże to dawno nie widziałam go w takim rozkwicie! Kiedy po raz ostatni byliśmy tutaj przed trzema laty, czy przypominasz sobie? było to także w kwietniu, w tygodniu Wielkanocnym...
Niezawodnie chciała zapanować nad swem pomieszaniem, ale to jej się nie udało; niezawodnie chciała powstrzymać wybuch uczucia, ale nie mogła tego dokazać. W tych miejscach pierwsze słowa, które z ust jej własnych wyszły, pierwsze też wywołały cały rój wspomnień. Po kilku krokach zatrzymała się i spojrzeliśmy na siebie oboje. Pomieszanie jakieś nieokreślone, jak gdyby zadawała sobie gwałt, by coś stłumić, mignęło w czarnych jej oczach.
— Juliano! — zawołałem, niezdolny już zapanować nad sobą, czując, jak z najtajniejszych głębin serca tryska i rwie się fala słów gorących, serdecznych, namiętnych, przejęty szalonem pragnieniem padnięcia przed nią na kolana, tu w piasku, objęcia kolan jej uściskiem, całowania rąbka jej szaty, rąk, dłoni namiętnie, nieograniczenie.
Gestem błagalnym dała mi znak, bym umilkł. I szła dalej aleją, przyśpieszając kroku.
Miała na sobie ubranie z jasno popielatego sukna, przyozdobione wyszyciem ciemniejszej barwy sutaszu, kapelusz z popielatego filcu, w ręku parasolkę popielatą jedwabną, w drobny rzut białych trefli. Widzę ją jeszcze tak elegancką w tym kostiumie o barwach delikatnych i dyskretnych, jak idzie pośród gęstych zwojów bzu, którego gałęzie uginają się i pochylają ku niej ciężkiemi gronami błękitno fioletowego kwiecia.
Była zaledwie jedenasta. Poranek gorący, ciepłem przedwczesnem; na lazurze nieba słaniało się kilka obłoczków wełnistych, mgławych. Krzewy urocze, które nadały nazwę tej posiadłości, były głównemi panami tego ogrodu, tworzyły istny lasek, poprzecinany tylko tu i owdzie krzakami róż herbacianych. Miejscami róże pięły się po gałęziach, wciskały między zwoje bzów i opadały zmieszane z niemi w girlandy, festony, bukiety; u stóp ich łodyg irysy florenckie strzelały w górę z pomiędzy liści bzu, niby jasnozielone długie pałasze, kwiatami o rysunku szerokim a szlachetnym. Trzy te zapachy zlewały się harmonijnie w akord głęboki, który rozpoznawałem dokładnie, ponieważ z odległej jeszcze epoki pozostał mi on w pamięci, równie wyraźny jak akord muzyczny z trzech nut złożony. W pośród ciszy absolutnej słychać było tylko świegot jaskółek. Dom ledwie był widzialnym poprzez ostrokręgi cyprysów a jaskółki dążyły spiesznie w tamtą stronę, równie gęstemi chmarami, jak pszczoły do ula.
Niebawem Juliana zwolniła kroku. Ja szedłem obok niej, tak blisko, że od czasu do czasu łokcie nasze dotykały się wzajem. Rozglądała się uważnie dokoła, jak gdyby się lękała, że jakiś szczegół może ujść jej uwagi. Dwa czy trzy razy spostrzegłem, że wargi jej poruszyły się, jakby chciała coś mówić; był to jakby pierwszy początek słowa, którego nie wymawiała jednak nigdy.
Ozwałem się cichym głosem, tak nieśmiało, pokornie, jakby do kochanki:
— O czem myślisz?
— Myślę o tem, że powinniśmy byli nigdy ztąd nie odjeżdżać.
— Masz słuszność, Juliano.
Chwilami jaskółki muskały nas niemal w przelocie z krzykiem, szybkie i połyskliwe, jak strzały uskrzydlone.
— Jakże ja pragnąłem tego dnia, Juliano! Ach, nigdy, nigdy wiedzieć nie będziesz, jak ja go pragnąłem! — zawołałem, przejęty wzruszeniem tak silnem, że głos mój musiał całkowicie być zmienionym. — Nigdy, słyszysz, nigdy nie czułem niepokoju równego temu, jaki mnie trawi od dnia onegdajszego, od chwili, w której zgodziłaś się na przybycie tutaj! Czy przypominasz sobie ten dzień, kiedy to po raz pierwszy spotkaliśmy się z sobą potajemnie na tarasie willi Oggeri, gdzieśmy się pierwszy raz pocałowali? Szalałem za tobą, pamiętasz? A więc oczekiwanie w noc ostatnią, poprzedzającą tę schadzkę, niczem jest w porównaniu... Nie wierzysz mi i masz racyę, że mi nie wierzysz, że mi nie ufasz. Ale powiem ci wszystko, opowiem o moich cierpieniach, obawach, nadziejach. O! ja wiem doskonale, że moje cierpienia są drobnostką wobec tych, na jakie naraziłem ciebie. Wiem, wiem; wszystkie moje boleści nie zdołają zrównoważyć tego, coś ty przezemnie wycierpiała, nie zrównoważą łez twoich. Nie odpokutowałem win moich i nie jestem godzien rozgrzeszenia. Ale powiedz mi, powiedz co mam uczynić, abyś mi przebaczyła... Nie wierzysz mi; ale ja przed tobą wyspowiadam się z wszystkiego. Ciebie to, ciebie jedną tylko kochałem przez ciąg całego mego życia; ciebie jedną wyłącznie kocham. Wiem, wiem; zawsze tak mówią mężczyźni, ilekroć chcą przebłagać kobietę i masz zupełną słuszność, że mi nie wierzysz. Ale widzisz jednak: Jeśli zastanowisz się nad trzema pierwszemi latami serdecznego naszego stosunku, nie słabnącego nigdy, jeśli przypomnisz sobie tylko, jeśli pamiętasz jeszcze, patrz, niepodobieństwem jest, abyś odmówiła mi wiary. W chwilach najgłębszego poniżenia mego nawet, tyś mi pozostawała niezapomnianą i dusza moja zawsze winna była zwracać się ku tobie, musiała cię szukać, musiała żałować, zawsze, rozumiesz? zawsze.
Ty sama, czyż nie spostrzegałaś tego? Kiedy uważałem cię za siostrę tylko, czyż nie zdarzało ci się widzieć, że ja umieram ze smutku? Przysięgam ci, że zdala od ciebie nie zaznałem nigdy ani jednej godziny zupełnego zapomnienia. Nigdy, nigdy, przysięgam ci! Tyś była mojem uwielbieniem stałem, głębokiem, tajonem. Najlepsza część mego ja zawsze należała do ciebie; i jest nadzieja, która nigdy nie zagasła we mnie: nadzieja oswobodzenia się z więzów złego i odnalezienia napowrót pierwszej mej, jedynej miłości... Ach, Juliano, powiedz mi, żem tej nadziei nie nosił w piersi daremnie!
Ona szła obok mnie niezmiernie powoli, nie patrząc już przed siebie, z głową pochyloną, nadzwyczaj blada. Jakiś kurcz bolesny chwilami ukazywał się w kącikach ust. A ponieważ milczała, mnie począł w głębi duszy przejmować dziwny jakiś niepokój, nieokreślony jeszcze. Czułem się nieswój, doznawałem jakiegoś przygnębienia pod wpływem blasku tego słońca, woni kwiatów, krzyku jaskółek, pod wpływem całego tego rozradowania przyrody, które roztaczała tryumfalna wiosna.
— Nic mi nie odpowiadasz? — ciągnąłem dalej, ujmując jej rękę, która zwisła ku ziemi. — Nie wierzysz mi jeszcze; utraciłaś wszelką ufność we mnie, całą wiarę; obawiasz się, bym cię znów nie zawiódł, jak zawodziłem dotąd; nie chcesz mi wrócić zaufania, dlatego że wciąż myślisz o „tamtym razie“... Tak, to prawda, to była najbrutalniejsza z moich nikczemności. Dziś takim przejmuje mnie ona żalem, jak popełniona zbrodnia, a nawet gdybyś mi przebaczyła, ja sam nigdy jej sobie nie przebaczę. Ale czy ty nie zauważyłaś tego, że wówczas trapiła mnie ciężka jakaś, niezmożona choroba, że to był rodzaj obłędu u mnie? Jakieś przekleństwo mnie ścigało i od dnia tego nie zaznałem ani jednej minuty spokoju, nie mam ani jednej chwili przytomności zupełnej, ani chwili jasności myśli. Nie przypominasz ty sobie? Nie przypominasz? To pewna, że wiedziałaś, że nie byłem przytomny niemal zupełnie, w stanie szaleństwa prawie; bo patrzałaś na mnie, jak się patrzy na waryata. Ileż razy spostrzegłem w oczach twoich współczucie litosne, ciekawość i obawę! Nie przypominasz ty sobie, co się to wówczas ze mną stało? Byłem zmieniony do niepoznania... A teraz jestem uzdrowiony, ocaliłem się dla ciebie. Udało mi się otworzyć oczy, udało mi się ujrzeć światło. Nakoniec stało się światło w mej duszy. Ciebie to, ciebie jedną wyłącznie kochałem przez całe życie, ciebie tylko jedną kocham dotąd! Czy słyszysz?
Wymówiłem ostatnie słowa głosem silniejszym, powolniej, jakby dlatego, aby się wyryły po kolei w duszy tej kobiety i ściskałem silnie jej rękę, trzymaną w mej dłoni. Stanęła z miną człowieka, co lada chwila ma upaść, cała dysząca. Później dopiero, daleko już później, w czasach które nastąpiły po tej chwili, pojąłem ten nadmiar śmiertelnego udręczenia, który objawił się w dyszącym tym oddechu. Ale wówczas zrozumiałem go tak tylko: „Wspomnienie tej zdrady okropnej, wywołane przezemnie, odnowiło jej cierpienia. Dotknąłem ran jeszcze otwartych. Ach, gdybym mógł obudzić w niej wiarę! Gdybym mógł pokonać tę nieufność, co nią owładnęła. Czyliż nie czuje w głosie moim tego oddźwięku, który powiada, że mówim prawdę?“
Doszliśmy do skrzyżowania dwu alei. Stała tam ławeczka.
Juliana szepnęła:
— Usiądźmy tu trochę.
Usiedliśmy. Nie wiem, czy poznała to miejsce. Ale ja nie poznałem go zrazu, pomieszany, oszołomiony, jak człowiek, który miał przez czas pewien oczy zawiązane. Oboje rozglądaliśmy się dokoła, potem spojrzeliśmy na siebie wzajem i oboje mieliśmy w oczach myśl tęż samą. Tłum wspomnień miłosnych złączony był z tą starą ławeczką kamienną. Serce moje wezbrało nie już żelem, ale żądzą niespokojną, jakiemś pragnieniem szalonem życia, które niby w błyskawicy nagłej stawiło mi przed oczy wizyę fantastyczną i olśniewającą przyszłości, „Ach! ona nie wie, do jakich nowych objawów uczucia jestem dziś zdolny! W duszy mojej jest cały raj szczęścia dla niej“. I błysk tego ideału miłości był tak silnym, że mnie unosił w krainę zachwytu.
— Smucisz się? Ale jakaż istota na ziemi była kochaną tak, jak ja kocham ciebie? Której kobiecie danem było otrzymać dowód miłości, któryby zrównoważył ten, jaki ja tobie daję? Mówiłaś przed chwilą: „Nie powinniśmy byli nigdy ztąd wyjeżdżać“. Bezwątpienia bylibyśmy wówczas pozostali szczęśliwi; nie byłabyś przecierpiała męczeństwa, nie byłabyś tylu łez przelała, nie straciłabyś tylu lat życia; ale nie byłabyś też poznała całej głębi mojego uczucia, wszystkiej miłości mojej...
Ona siedziała z głową pochyloną na piersi, z nawpół przymkniętemi oczyma i słuchała mnie nieruchoma. Rzęsy kładły jej na górną część policzków cień, który mnie niepokoił daleko więcej, niż spojrzenie.
— A i ja sam nie byłbym poznał całej rozciągłości mego uczucia. Za pierwszym razem, kiedym odszedł od ciebie, czyż nie sądziłem, że wszystko było już skończone? Szukałem sobie innej namiętności, innej gorączki, innego upojenia; chciałem życie całe ogarnąć jednym uściskiem. Tyś mi nie wystarczała. I przez lata całe wyczerpywałem się w srogim trudzie, oh, tak srogim, że dziś brzydzę się nim, jak galernik brzydzi się kaźnią, w której żył, umierając codnia potrochu. I trzeba mi było błąkać się z ciemności w ciemność przez lata całe, zanim stało się światło w mej duszy, zanim ukazała mi się wreszcie ta wielka prawda, żem kochał jedną tylko kobietę i że kobietą tą byłaś ty jedyna. Ty jedna, jedyna na świecie jesteś dobrocią i słodyczą; tyś najlepszą, najdoskonalszą i najsłodszą z istot ludzkich, jakie tylko wymarzyć można, tyś jedyną! A tyś była w domu moim przez ten czas, kiedym cię szukał daleko... Czy rozumiesz teraz? Czy ty rozumiesz? Byłaś w moim domu przez ten czas, kiedy ja cię szukałem daleko. O! powiedz mi, czy to wyznanie nie zrównoważy wszystkich łez twoich, czy nie jest za nie dostatecznym ekwiwalentem? Czy nie pragnęłabyś teraz wylać ich więcej, więcej jeszcze, byle okupić niemi tę pewność?
— Tak, więcej jeszcze — wymówiła tak cicho, że zaledwie zdołałem dosłyszeć.
Było to tchnienie raczej na pobladłych wargach niź: słowa. I łzy trysnęły z jej oczu, żłobiąc policzki ściekały aż do ust kurczowo skrzywionych i spadały na pierś drżącą łkaniem.
— Juliano, droga moja, moja jedyna miłości! — zawołałem z dreszczem najwyższego szczęścia, upadając przed nią na kolana.
I otoczyłem ją ramionami, złożyłem głowę na jej łonie, odczuwając w całem ciele to natężenie szalone, jakiem kończy się wszelkie usiłowanie bezpotrzebne okazania jakiemś słowem, czynem, postępkiem, pieszczotą wewnętrznej namiętności nieopisanej. Łzy jej spadały na mi twarz. Gdyby skutek materyalny tych kropel gorących życia wyrównywał był wrażeniu, jakie one wywierały na mnie, musiałbym nosić na skórze mojej piętna niezmazane.
— O! pozwól mi pić je — błagałem.
I uniósłszy się nieco oparłem usta moje na jej powiekach a ręce tymczasem darzyły ją tysiącem pieszczot bez pamięci. Członki moje nabyły giętkości niezwykłej, rodzaju złudnej płynności, która nie dopuszczała mi dostrzedz przeszkody ubioru. Wydawało mi się, że posiadam moc wnikania, ogarniania sobą całej postaci ukochanej.
— Czyś ty marzyła kiedy — mówiłem, czując słony smak na ustach, co przenikał aż do głębi mego serca (później, w dniach, co nastąpiły po owej scenie, dziwiłem się, żem nie poczuł w tych łzach niezwykłej ich goryczy) — czyś ty marzyła kiedy, że jesteś tak kochaną? Czyś marzyła o podobnem szczęściu? To ja, patrz, to ja tak mówię do ciebie; przypatrz się dobrze: to ja... Gdybyś wiedziała, jak mnie samemu wszystko to wydaje się dziwnem! Gdybym mógł ci wypowiedzieć!... Wiem, że cię taką, jak dziś jesteś, nie znam; wiem, że kocham w tobie nie tę dzisiejszą, wiem tylko, że cię odnalazłem. A jednak zdaje mi się, że cię znalazłem przed chwilą dopiero, przed krótką chwilą, kiedyś mi powiedziała: „Tak, więcej jeszcze“... Wszakże tak mi powiedziałaś, nieprawdaż? Trzy tylko słowa... tchnienie... I czuję się niemi odrodzony i tyś odrodzona i oto szczęśliwi jesteśmy, szczęśliwi już na zawsze!
Mówiłem jej wszystko to głosem, który zdał się przychodzić gdzieś zdaleka, przerywanym, nie dającym się określić; jednym z tych głosów, których intonacye, rzekłbyś, wyrywają się same nam na usta, wprost z głębin duszy, nie za pośrednictwem organów cielesnych. A ona, której dotąd płynęły łzy ciche, wybuchnęła teraz głośnem łkaniem.
Gwałtowne, nazbyt gwałtowne były te łkania, nie takie, jak gdy upadamy pod ciężarem radości bezgranicznej, ale takie, jakie bywają wylewem rozpaczy niepocieszonej. Łkała tak gwałtownie, że przez kilka sekund osłupiałem, przejęty zdziwieniem, jakie wywołują zawsze objawy nadzwyczajne, najwyższe paroksyzmy wzruszeń ludzkich. Mimowiednie odsunąłem się cokolwiek; natychmiast jednak spostrzegłem jakąś próżnię, która się utworzyła między nią a mną; natychmiast spostrzegłem nietylko, że nie było już teraz między nami wzajemnego oddziaływania fizycznego, ale że również poczucie moralnej łączności gdzieś uleciało od nas w jednej chwili. Byliśmy dwojgiem istot oddzielnych, odrębnych, odosobnionych, stojących na zewnątrz jedno drugiego. Różnica nawet naszego zachowania w tej chwili dowodziła tego rozdziału. Ona skurczona, przyciskając oburącz chustkę do ust, łkała; a każde z tych łkań wstrząsało ją całą, uwydatniając, powiedziałbym, jej wątłość. Ja, nie dotykając jej, klęczałem dotąd jeszcze przed nią, wpatrzony w nią, zdumiały a przecież niesłychanie jasno zapatrujący się na wszystko, co miało dziać się we mnie, niemniej przecież ze zmysłami wytężonemi na pojęcie otaczających przedmiotów. Słyszałem jej szloch i równocześnie świergot jaskółek; miałem dokładną świadomość czasu i miejsca. I te kwiaty, i te wonie, i ta wspaniałość nieruchomej atmosfery i to rozradowanie wiosenne przyrody, roztaczające się dokoła — wszystko to przejmowało mnie lękiem, który wzrastał i wzrastał, w końcu zamieniając się w rodzaj strachu panicznego, w grozę instynktowną a ślepą, wobec której rozum był bezsilnym. I tak jak piorun wypada z kłębu chmur czarnych, tak z pośród tej chaotycznej trwogi trysnęła myśl rozświecając ciemności i rażąc mnie w samo serce: „Ona już nie jest czystą!“ Ach! dlaczegóż wówczas nie padłem rażony gromem! Dlaczego który z organów moich życiowych nie pękł pod ciosem tego gromu? Dlaczegóż nie pozostałem tam martwy na piasku u stóp żony mojej, która w ciągu krótkich chwil kilku podniosła mnie do szczytów szczęścia i wtrąciła w przepaść nędzy?
— Odpowiedz!
Pochwyciłem jej dłonie, odkryłem twarz i mówiłem zblizka, tuż u samej jej twarzy, a głos mój był tak głuchy, że sam zaledwie mogłem go dosłyszeć pośród zgiełku wrących w mózgu myśli.
— Odpowiedz, co znaczy ten płacz?
Przestała szlochać nagle i popatrzała na mnie, i oczy płonące od łez rozwarły się szeroko, z wyrazem najwyższego udręczenia, jak gdyby patrzały w tej chwili na śmierć moją. W istocie, musiałem w tej chwili być trupio blady, bo czułem, jak krew cała zbiegła mi do serca.
— Może już zapónźo? Zapóżno już? — dodałem, odsłaniając tem pytaniem niejasnem, myśl straszliwą, co mi gryzła serce.
— Nie, nie, Tullio! nie... to nic. Tyś mógł pomyśleć!... Nie, nie... Jestem tak osłabioną, widzisz. Nie jestem już dziś taką, jak niegdyś... Nie mam już dziś energii... Jestem chorą, wiesz przecież; jestem tak chorą! Nie miałam siły oprzeć się... twoim słowom. Pojmujesz... Ten atak mnie zaskoczył nagle... To wina nerwów osłabionych... rodzaj kurczu. Chwyta cię spazm; nie rozróżniasz już, czy płaczesz z radości, czy z bólu... O! mój Boże!... Patrz, to już mija... Wstań, Tullio; chodź, siądź tu obok mnie.
Mówiła do mnie głosem, zdławionym jeszcze przez łzy, przerywanym od chwili do chwili jeszcze łkaniem; patrzała na mnie z tym wyrazem, który był mi dobrze znanym, wyrazem, z którym nieraz już poglądała na widok mych cierpień. Był okres taki, w którym nie mogła patrzeć na moją boleść. Jej wrażliwość w tej mierze była tak wygórowaną, że mogłem uzyskać od niej wszystko, okazując tylko, że mam jakie zmartwienie. Byłaby zrobiła wszystko, byle tylko oddalić odemnie jakąś przykrość. Często bardzo wówczas udawałem boleść, przez żarty, aby ją zaniepokoić, aby być pocieszanym jak dziecko, aby uzyskać od niej jakąś pieszczotę, która mi się podobała, aby wywołać u niej ruch jakiś wdzięczny, jakie słowo pieszczotliwe, jakiemi się zachwycałem. Nie tenże to sam wyraz zaniepokojenia serdecznego pojawił się teraz w jej oczach?
— Chodź tutaj, siądź obok mnie; siadaj. A może wolisz, żebyśmy dalej przechadzali się po ogrodzie? Jeszcześmy nic nie zobaczyli dotąd. Chodźmy do fontanny. Obmyję sobie oczy... Dlaczego patrzysz tak na mnie? O czem myślisz? Czyż nie jesteśmy szczęśliwi? Widzisz, już mi zaczyna teraz być lepiej, całkiem już dobrze. Ale trzeba mi przemyć koniecznie oczy, twarz... Która też godzina? Może to już południe? Fryderyk powracać będzie około szóstej. Mamy czas jeszcze... Cóż, pójdziemy?
Mówiła urywanym głosem, wciąż jeszcze nieco spazmatycznie, z widocznym wysiłkiem, starając się powrócić do równowagi, do zapanowania nad swemi nerwami, rozproszyć w moim umyśle cień nawet obawy jakiejś, wydać mi się ufną, szczęśliwą. Uśmiech drgający w jej oczach wilgotnych jeszcze i zaczerwienionych cokolwiek, miał dziwną jakąś smutną słodycz, która mnie rozrzewniała, przejmując tęsknotą nawpół zmysłową. Niepodobieństwem jest dla mnie określić ten dziwny rodzaj uroku, który istota ta wywierała na moje zmysły, zarówno jak umysł; wzmagał go jeszcze stan niezdecydowania i niejasności moich obecnych pojęć. Zdawała się przemawiać do mnie milcząco: „Niemożliwem byłoby mi być już łagodniejszą. Bierz mnie więc, skoro mnie kochasz; bierz mnie w ramiona, ale ostrożnie, nie ściskaj mnie zbyt mocno. O! pali mnie żądza twych pieszczot, pragnę ich całem sercem. Ale zdaje mi się, że one mogłyby mi śmierć sprowadzić“. Te słowa, które podkładała moja wyobraźnia, dopomagają mi cokolwiek do określenia wrażenia, jakie wywierał na mnie jej uśmiech.
Patrzałem na jej usta w chwili, kiedy wymawiała te słowa; „Dlaczego patrzysz tak na mnie?“ A w chwili, kiedy pytała: „Alboż nie jesteśmy szczęśliwi?“ — doznałem ślepej potrzeby wrażenia rozkoszy, w którem zatonęłaby cała przykrość, pozostała po niedawnem uniesieniu. Kiedy się podniosła, pochwyciłem ją gwałtownie w ramiona i przycisnąłem usta do jej ust.
Był to pocałunek kochanka, pocałunek długi i głęboki, który przejął oboje do dna istot naszych. Ona padła napowrót na ławkę, wyczerpana.
— Och! nie, nie, Tullio, błagam cię! Dosyć, dosyć! Pozwól mi przyjść do sił cokolwiek — prosiła, wyciągając przed siebie ręce, jakby mnie chciała odsunąć. — Inaczej nie zdołam utrzymać się na nogach. Wszak widzisz, że umieram nieomal.
Ale we mnie zaszedł dziwny objaw. Wrażenie doznane sprawiło w moim umyśle to, co czyni fala gwałtowna na wybrzeża rzeki, co rozbija i łamie wszystkie przeszkody i zaciera wszystkie dawniejsze ślady a pozostawia za sobą gładki pokład pasku. Wszystko zatarte zostało w jednej chwili, i nagle znalazłem się w nowym zupełnie stanie, podyktowanym przez wpływ bezpośredni okoliczności, przez poryw krwi rozpłomienionej. Wiedziałem teraz jedno tylko: miałem tu przed sobą kobietę, której pożądałem duszą całą, drżącą, obezwładnioną moim pocałunkiem, moją zupełnie nakoniec; dokoła nas roztaczał się ogród samotny, osypany kwieciem, pełen wspomnień, pełen tajemnic; dom odosobniony czekał na nas, ukryty w gęstwie krzewów kwitnących, pod strażą jaskółek opiekuńczych.
— Czy sądzisz, że nie miałbym dość siły, aby cię zanieść? — rzekłem, chwytając jej ręce, splatając jej palce z mojemi. — Dawniej byłaś leciuchna jak piórko. Teraz musisz być jeszcze lżejsza... Spróbujem się?
Cień zasłonił jej oczy. Przez sekundę zdawała się zatopioną w jakiejś myśli, jak kiedy się zastanawiamy nad czemś a potem nagłe po weźmiem postanowienie. Później wstrząsnęła głową i przechylając się w tył, zwieszając za ręce zaczepione o moje dłonie, z śmiechem, co odkrył trochę jej dziąsła bezkrwiste:
— A więc podnieś mnie! — zawołała.
Zaledwie powstawszy, upadła mi na piersi, i teraz ona to pierwsza ucałowała mnie z rodzajem namiętności spazmatycznej nieomal, jakby pochwycona nagłym szałem, jak gdyby chciała od jednego razu zaspokoić pragnienie dzikie, bolesne.
— A! umieram! — powtarzała, kiedy oderwałem usta od jej ust.
I usta te wilgotne, nieco wystające, wpół otwarte, co teraz poczerwieniały, ożywione tęsknotą, wpośród tej twarzy tak bladej i tak wątłej, sprawiły mi rzeczywiście wrażenie dziwnie nieokreślone, jedynie w nich skoncentrowanego życia w tem ciele, z pozoru podobnem do ciała umarłej.
Szeptała zadumana, podnosząc zamknięte dotąd oczy, gdzie długie rzęsy drgały; jakby przez nie przeciskał się słaby uśmiech z po za po wiek.
— Czyś szczęśliwy?
Przycisnąłem ją do serca.
— Dobrze więc, idźmy. Zanieś mnie, gdzie ze chcesz. Podtrzymuj mnie trochę, drogi; czuję, że kolasa uginają się podemną.
— Do domu, Juliano?
— Gdzie zechcesz...
Objąłem ją wpół ramieniem i pociągałem. Stąpała jak lunatyczka. Z początku milczeliśmy oboje, i co chwila zwracaliśmy się równocześnie jedno ku drugiemu, żeby popatrzeć sobie w oczy. Wydała mi się istotnie nową zupełnie kobietą; uwaga moja zatrzymywała się na szczegółach rozmaitych, zajmowała niemi, śledziłem to drobny znaczek, ledwie dostrzegalny na skórze, to maleńki dołeczek u dolnej wargi, wygięcie rzęs lub żyłkę na skroni, cień, co podkrążał oczy, niezmiernie delikatną muszlę ucha. Ciemne znamię na szyi zaledwie przysłaniał brzeg koronki; za każdem poruszeniem głowy Juliany widać je było, jak ukazywało się i znikało kolejno, a ten szczegół drażnił w wysokim stopniu moją niecierpliwość. Byłem upojony a przecież zachowałem zupełną jasność. Słyszałem krzyki jaskółek coraz to liczniejsze, szmer wody w fontannie poblizkiej.
Miałem świadomość dokładną tego, że życie ubiega, że czas uchodzi. I to słońce, te kwiaty, te wonie i te odgłosy — całe to rozradowanie przyrody wiosennej, przejęły mnie po raz trzeci wzruszeniem niewytłumaczonego niepokoju.
— Moja wierzba! — zawołała Juliana, doszedłszy do fontanny, i puściła moje ramię przyśpieszywszy kroku. — Patrzaj, patrzaj jak wyrosła! Przypominasz ty sobie? Wszakże to była wtedy drobna gałązka...
Postawszy przed drzewkiem na chwilę w zamyśleniu, dodała odmiennym już głosem, z cicha:
— Widziałam ją już od tego czasu... Nie wiesz tego może? Ja tu byłam w willi Bzów za poprzednim razem...
Nie mogła powstrzymać westchnienia. Natychmiast jednak, jak gdyby chciała rozproszyć chmurkę którą te słowa sprowadziły między nas, jak gdyby chciała zmyć z ust swych wszelką gorycz, pochyliła się do jednego z kurków fontanny, napiła zeń nieco wody i prostując się, zwróciła ku mnie usta, domagające się pocałunku. Miała brodę zmaczaną i usta ochłodłe. Oboje, bez słów wszelkich, postanowiliśmy w tym uścisku przyśpieszyć chwilę, odtąd już nieodzowną, zbliżenie ostateczne, którego domagały się wszystkie fibry naszych istot. Kiedyśmy wyswobodzili się z uściska, oczy nasze powtórzyły sobie wzajem tęż samą obietnicę upajającą. A jakże dziwne uczucie wyrażała w tej chwili twarz Juliany! Wówczas jednak nie zrozumiałem go. Później dopiero, znacznie później, w czasach, co nastąpiły po owych odwiedzinach pamiętnych, zdołałem wytłomaczyć sobie ten wyraz jej twarzy; kiedy wiedziałem już, że obraz śmierci i obraz rozkoszy równocześnie upajały biedną tę kobietę i że ulegając tęsknocie ciała, uczyniła ślub śmierci. Widzę, jak gdybym teraz jeszcze miał przed oczyma i widzieć będę zawsze tę twarz zagadkową, tajemniczą w cieniu tej wierzby, której długi włos zielony spływał kaskadą na nasze głowy. Pod blaskiem słońca, z pomiędzy długich, zwisających gałązek, o liściu przezroczem, woda ściekała promieniami, która nadawały cieniowi drgania jakieś fantastyczne. Echa zlewały w głuchą monotonię dźwięczne głosy wód spadających. Całe to otoczenie przenosiło gdzieś mój umysł po za obręb świata rzeczywistego...
Skierowaliśmy się ku domowi nic nie mówiąc do siebie. Moje pożądanie stało się tak silne, wizya wydarzeń blizkich porywała duszę moją w wir tak wielkiej radości, pulsacya arteryj stała się tak gwałtowną, że zadawałem sobie w myśli pytanie: „Czy to nie szał? Wszakże nie doznawałem czegoś podobnego w pierwszą nawet noc po ślubie, kiedy stopa moja przekroczyła próg małżeńskiej komnaty“... Dwa czy trzy razy ogarnęło mnie dzikie jakieś uniesienie, iście jak napad nagłego obłędu i cudem prawdziwie tylko mogłem się pohamować tak wielką była u mnie potrzeba fizyczna odzyskania na własność tej kobiety. I ją widocznie ogarnęło to pragnienie, bo zatrzymała się, wzdychając:
— O, Boże mój! Tego za wiele!
Zdyszana, z trudnością chwytająca powietrze, pochwyciła moją rękę i położyła ją na swem sercu.
— Posłuchaj — rzekła.
Mniej zajmowało mnie w tej chwili bicie jej serca, niż sprężystość łona, którą poczułem przez materyę sukni, i palce moje instynktownie wygięły się, aby objąć tę krągłość tak dobrze sobie znaną. Dostrzegłem, jak tęczówkę oczu Juliany przysłoniły powieki. Z obawy, by nie zemdlała, podtrzymała ją; potem pociągnąłem, zaniosłem niemal do cyprysów, do ławeczki, na której usiedliśmy, wyczerpani oboje.
Dom wznosił się przed nami, niby wizya senna.
Ona, oparłszy głowę na mojem ramienia, mówiła:
— Ach! Tullio, jakże to okropne! Czy nie sądzisz, że z tego umrzećby można?
I dodała poważnie, głosem, który zdawał się wychodzić gdzieś z głębin duszy:
— Czy nie chciałbyś, byśmy umarli razem?
Przeszedł mnie dreszcz jakiś dziwny, który odsłonił mi, że te słowa były może wyrazem tegoż samego niezwykłego jakiegoś uczucia, które przeobraziło twarz jej wówczas tam pod wierzbą po uścisku i milczącem postanowieniu. Ale i na ten raz jeszcze nie umiałem zrozumieć. Pojąłem to jedno tylko, że oboje nas ogarnął rodzaj jakiejś gorączki i że znajdujem się w atmosferze marzeń.
Jakby w marzeniach sennych stała przed nami willa wpół ukryta w zwojach bzów. Cały front jej sielski, wszystkie gzemsy, wszystkie występy muru, wzdłuż rynien nawet, u architrawów, u listew okien, pod belkami balkonów, między fryzami, między wypukłościami, wszystko to pokryły gniazda jaskółcze. Gniazda z gliny, dawne i nowe, nagromadzone obok siebie, jak celki ula, mało pozostawiały wolnego miejsca.
W tych odstępach wolnych i na deszczułkach żaluzyj, na żelaznych balustradach balkonów białe ich ślady tworzyły pokład wapienny. Zamknięty szczelnie i niezamieszkały dom ten żył jednak; żył życiem czynnem, pracowitem, pełnem radości i miłości. Wierne jaskółki otaczały go swemi skrzydły, krzykiem, migotaniem swych piór czarnych, całym swym wdziękiem i czułością bezprzestannie. Kiedy w powietrzu ścigały się gromady lotne, z szybkością strzały rozcinające powietrze, z okrzykami głośnemi to zbliżające się, to oddalające kolejno w mgnienia oka, muskające wierzchołki drzew, unoszące się ku słońcu, niby błyskawica tryskająca od chwili do chwili z białych plam ich piór, niezmęczenie, w gniazdach natomiast i dokoła nich wrzało innego rodzaju znów życie, niemniej jednak gorące. Wśród siedzących na gniazdach jaskółek jedne przez kilka sekund pozostawały zawieszone u otworów, inne podtrzymywały się wzajem podlatując; inne nawpół ukryte w gnieździe, wysuwały widłowate ogonki, drgające i zwinne czarne i białe wśród mułu szarawego; inne niewidzialne dotychczas ulatywały w dal z krzykiem przenikliwym i nikły w oddali. Cały ten ruch radosny i wesoły dokoła domu szczelnie zamkniętego, całe to ożywienie gniazd dokoła naszego dawnego gniazda, sprawiało widok uroczy. pełen wdzięku tak dalece, że mimo tej gorączki, która dręczyła nas oboje, z zajęciem przypatrywaliśmy się temu życiu gwarnemu.
Ja wreszcie przerwałem ten podziw:
— Tu jest klucz, na co czekamy jeszcze?
— O! Tullio, posiedźmy tu jeszcze trochę — błagała jakby z przestrachem.
— Idę otworzyć.
I zbliżyłem się do drzwi; wszedłem po trzech stopniach, które sprawiły na mnie wrażenie stopni ołtarza. W chwili w której zamierzałem już obrócić klucz w zamku z drżeniem pobożnego, co otwiera relikwiarz, poczułem za sobą Julianę, która powstawszy, podążyła za mną ukradkiem, lekka jak cień. Drgnąłem.
— To ty?
— Tak, to ja — szepnęła pieszczotliwie, muskając mi ucho tchnieniem swego oddechu.
I z po za mego ramienia otoczyła mi rękoma szyję tak, że delikatne jej paluszki splotły się pod moją brodą.
Ten manewr dokonany niepostrzeżenie, śmiech drżący w jej głosie i zdradzający radość dziecinną, że jej się udało mnie podejść niespodzianie, ten wdzięk, z jakim to wykonała, przypomniały mi moją dawną Julianę, młodziutką a pełną uczucia towarzyszkę lat szczęścia, uroczą istotkę o spuszczonych do ziemi warkoczach, o rozgłośnym śmiechu srebrzystym, pół dzieweczkę jeszcze. Fala szczęścia dawnego zalała mi serce na tym progu domu, co mieścił wspomnień tyle.
— Otworzyć? — spytałem.
I ręka moja spoczywała na kluczu, gotowa go przekręcić.
— Otwórz — odpowiedziała.
Nie puszczała mojej szyi i wciąż czułem oddech jej na karku.
Na zgrzyt, który wydał klucz w zamku, ręce jej zacisnęły się mocniej jeszcze dokoła mej szyi; przycisnęła się do mnie a dreszcz jej i mnie się udzielił. Jaskółki świergotały ponad naszemi głowami a świst ich lekki, odcinał się, że tak powiedziałbym, od ogólnego tła ciszy.
— Wejdź — wyszeptała, nie puszczając mnie z swego uścisku. — Wejdźże.
Słyszę jeszcze ten głos, wychodzący z tych ust tak bliskich a niewidzialnych przecież, rzeczywisty a jednak tajemniczy, ciepłem tchnieniem dochodzący do mego ucha a przecież tak serdeczny, tak spojony, zda się, ze mną, że wydał mi się płynącym z głębi mej duszy, bardziej niewieści, słodszy niż jakikolwiek inny głos na ziemi był nim kiedykolwiek — słyszę go jeszcze i słyszeć będę zawsze.
— Wchodźże, wchodź.
Popchnąłem drzwi. Przeszliśmy próg razem, stopieni niemal, zlani w jedną, rzekłbyś, istotę, w ciszy zupełnej, bez szelestu.
Przysionek oświetlony był z góry wysokiem oknem okrągłem. Jaskółka uleciała nad naszemi głowami z świergotem. Podnieśliśmy oczy zdziwieni. Gniazdo zwieszało się z pomiędzy malowideł sklepienia. W oknie jedna z szyb była wybitą. Przez utwór ten jaskółka uciekła w dal ze świegotem.
— Teraz jestem twoją, twoją całkowicie — szeptała Juliana, nie odejmując mi rąk z szyi.
Ale ruchem nagłym okręciwszy się, zawisła mi na piersi i dotknęła ust. Złączyliśmy się w długim pocałunku. Upojony zawołałem:
— Chodź! Idźmy na górę! Czy chcesz, żebym cię zaniósł?
Mimo odurzenia, czułem taką siłę w muszkułach, że byłbym w stanie wnieść ją od razu, bez odpoczynku po schodach.
Odpowiedziała:
— Nie. Wejdę sama.
Patrząc jednak na nią, słysząc głos jej, trudno było przypuścić, że wejść zdoła.
Otoczyłem ją ramieniem tak, jak poprzednio w alei ogrodu, unosiłem zlekka i stawiałem stopień po stopniu. Dom cały, powiedziałbyś, rozlegał się głuchym i odległym jakimś takim szumem, jaki zachowują niektóre gatunki muszli w swych załomach; z zewnątrz nie dochodził żaden odgłos inny.
Kiedy stanęliśmy w sieni pierwszego piętra, zamiast otworzyć drzwi nawprost schodów położone, zwróciłem się na prawo w kurytarz ciemny i pociągnąłem ją za sobą za rękę, nic nie mówiąc.
— Gdzie my idziemy? — spytała.
Odpowiedziałem:
— Do naszego pokoju.
Nic nieomal nie było tu widać. Kierowałem się raczej tylko instynktem. Znalazłem wreszcie klamkę, otwarłem drzwi; weszliśmy.
Ciemność przerzynało jedynie światło, sączące się z zewnątrz przez szczeliny żaluzyj a szum był tu głuchszym jakimś jeszcze. Chciałbym był podbiedz natychmiast do okien i wpuścić tu jak najwięcej światła; ale nie mogłem odstąpić Juliany, zdawało mi się niepodobieństwem oderwać od niej, przerwać chociażby to było na jedną sekundę, zetknięcie się naszych dłoni, jak gdyby poprzez skórę żywe kończyny nerwów naszych przyciągały się magnetycznie. Szliśmy naprzód razem, nie widząc nic przed sobą. Przeszkoda jakaś zatrzymała nas w tym pochodzie wśród ciemności. Było to łóżko wielkie, szerokie, łoże nasze weselne, łoże naszej miłości...
Jak też daleko dobiegł ten okrzyk straszliwy?