Intruz/XLII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Intruz |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1899 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aleksandra Callier |
Tytuł orygin. | Intrus |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Kiedy zostaliśmy sami w pokoju, matka moja i ja przed kołyską, w której Rajmund wciąż spał jeszcze z tym pocałunkiem na czole, ona ozwała się wzruszona:
— Biedny staruszek! Czy ty wiesz, że on przychodzi codziennie niemal? Ale kryje się z tem, że tu przychodzi. Wiem to od Piotra, który widział go, jak krąży dokoła domu. W dzień chrztu prosił, aby mu pokazano ze dworu okno tego pokoju, z pewnością dlatego tylko, aby mógł w nie przychodzić patrzeć... Biedny staruszek! Jak mi go żal!
Przysłuchiwałem się oddechowi Rajmunda. Nie wydawał mi się w niczem zmieniony. Sen jego był spokojny.
Ozwałem się:
— Więc on dziś kaszlał?
— Tak, cokolwiek, Tullio... Ale nie niepokój się.
— Może się zaziębił?
— Niepodobieństwo chyba, aby się zaziębił przy takiej ostrożności.
Błyskawica przebiegła mi nagle przez mózg. Wielkie drżenie wewnętrzne przejęło mnie niespodziewanie. Naraz obecność matki mojej stała się dla mnie nieznośną. Zmieszałem się, straciłem panowanie nad sobą, obawiałem się, że się mogę zdradzić. Myśl tajona tak jasno promieniowała we mnie, że począłem się lękać: „Musi coś z tego wybijać się na mojej twarzy“. Obawa ta była próżną; ale nie mogłem zapanować nad sobą. Postąpiłem o krok naprzód i schyliłem się nad kołyską.
Matka spostrzegła coś, ale wytłomaczyła to sobie na moją korzyść, ponieważ dodała:
— Jak ty się przerażasz! Czyż nie słyszysz, Jaki ma oddech równy? Nie widzisz, jak śpi spokojnie?
Jednakże mimo słów, jakie wymawiała, był pewien niepokój w jej głosie i nie udawało jej się ukryć przedemną zmartwiania.
— Masz słuszność, mamo, zapewne nic to nie będzie złego — odpowiedziałem, zadając sobie gwałt. — Pozostanie tu mama?
— Tak, aż do powrotu Anny.
— Ja idę.
Wyszedłem. Udałem się do Juliany. Oczekiwała już na mnie. Wszystko przygotowane było do jej obiadu, który zazwyczaj spożywałem z nią razem, dlatego, aby biednej chorej wydawał się on mniej smutnym i aby mój przykład, wraz z naleganiem skłaniał ją do jedzenia. W ciągu tego obiadu czyny moje, słowa były jakieś dziwnie podniecone, myśli wybiegały gdzieś daleko po za stół zastawiony. Wogóle byłem niezwykło jakoś podniecony i czułem to sam wybornie; aczkolwiek umiałem zazwyczaj czuwać nad sobą, na ten raz nie umiałem pohamować tego podniecenia. Przeciw memu zwyczajowi wypiłem dwa czy trzy kieliszki wina burgundzkiego, przepisanego przez lekarza Julianie. Chciałem także znaglić ją, aby wypiła go cokolwiek więcej niż zwykle.
— Wszakże czujesz się dziś już trochę lepiej, nieprawdaż?
— Tak, tak.
— Jeśli będziesz posłuszną, przyrzekam ci, że wstaniesz na Boże Narodzenie. A brak do świąt tylko już dziesięć dni, pamiętaj. Za dziesięć dni, jeśli chcieć będziesz tylko, odzyskasz siły. Napij się choć troszeczkę tylko jeszcze, Juliano!
Patrzała na mnie ze zdziwieniem, pomieszanem z pewną ciekawością, usiłując zwracać całą uwagę na wszystko, com jej mówił. Być może, że była już znużoną, bo powieki poczynały jej ciężyć. Od niejakiego czasu pozycya siedząca napowrót zaczęła u niej wywoływać symptomata anemii mózgowej.
Umaczała wargi w kieliszku, który jej podawałem.
— Powiedz mi — ciągnąłem dalej — gdzie chciałabyś przebyć czas twej rekonwalescencyi?
Uśmiechnęła się słabo.
— Może gdzie nad brzegiem morza? Jeśli chcesz, napiszę do Arica, żeby wynalazł tam dla nas willę. Gdyby tak willa Ginosa była wolna! Przypominasz ją sobie?
Uśmiechnęła się jeszcze słabiej.
— Zmęczona jesteś? Może mój głos cię męczy?...
Spostrzegłem się, że niewiele brakło, by zemdlała. Podtrzymałem ją, wyjąłem poduszki, na których się wspierała, ułożyłem wygodnie, zniżając głowę, starałem się przynieść jej ulgę zwykłemi sposobami. Niebawem zdało się, że odzyskuje przytomność — i wyszeptała, jakby we śnie:
— Tak, tak, wyjedźmy stąd...