Józki, Jaśki i Franki/Rozdział pierwszy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Józki, Jaśki i Franki
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ PIERWSZY.
Podróż. — Nudne opowiadanie, którego nie warto słuchać. —
Ot, jutro będzie wesoło.

Pierwszy rozdział „Mośków“ poświęcony był opisowi, jak zbieraliśmy się na dworcu, ustawiali w pary, jak rodzice żegnali się z dziećmi, jak wreszcie ruszyliśmy w drogę.
Tam dozorca wywołuje z kajetu:
— Frydman, Miller, Grinbaum, Bromberg.
A tu:
— Kowalski, Górski, Frankowski, Trelewicz.
Pozatem wszystko tak samo.
W wilię podróży zbierają się chłopcy w biurze na Ś-to Krzyskiej; bada ich lekarz, szewc przymierza kolonijne obuwie, fryzyer strzyże, gdy kto ma zbyt długie włosy. W dzień wyjazdu tak samo dozorcy ustawiają ich w pary i po dzwonku prowadzą do wagonów.
Dozorca i tu zapytuje:
— Czy kto z was worka nie zgubił? — Nie wychylajcie się z okien.
A chłopcy tak samo pchają się w wagonie do okien, wołając:
— Odsuń się, to moje okno. Nie pchaj się, bo ci po łbie nakładę.
Inaczej w powrotnej drodze, kiedy wszyscy już dobrze się znają. Wtedy każde okno zajmuje grupa przyjaciół i wzajemnie sobie ustępować będą:
— Ty teraz trochę popatrz, potem znów ja popatrzę.
I tu również chłopcy oddają pocztówki, żeby co tydzień pisać do rodziców, że dobrze się bawią; i tu podróży towarzyszą liczne i nadzwyczajne przygody. Jednemu węgiel wpadł w oko; kazali mu pluć, żeby węgiel wyleciał; gdy jednak to nie pomogło, dozorca rogiem chustki wyłowił węgiel z oka i chwalił się potem:
— A widzisz, a nie mówiłem, żeby się nie wychylać; wiedziałem, że tak będzie.
Tomaszewski powiewał workiem dla uczczenia pastuszków, którzy kłaniają się albo język pokazują pociągowi; sąsiad pchnął go i worek wyleciał. Inny znów chustką do nosa żegnał mieszkańców Wołomina, i chustka mu wyfrunęła.
— O wrony, wrony... Ooo, bocian...
I ani się domyślają, że obok na ławce siedzi Zygmunt Boćkiewicz, którego już jutro nazwą Boćkiem — bocianem.
— O, ule, ule!
I zaraz ktoś opowiada, jak poszedł do ula, kiedy był na wsi u stryja i jak go pszczoły pogryzły; mały był jeszcze wtedy i głupi.
W Tłuszczu, gdzie pociąg się cofa przechodząc na inną linię, kolonijni bywalcy straszą nowicyuszów:
— Do Warszawy jedziemy, o, nazad wracamy.
A im bliżej Goworowa, tem częściej rozlega się niecierpliwe pytanie:
— Czy jeszcze daleko?
Bo ciekawi są zobaczyć kolonię, i każdy inaczej ją sobie wyobraża. Jeden myśli, że mieszkać będą na wsi w chałupach, drugi, że kolonia podobna do domu w Warszawie, i z długiego korytarza prowadzą drzwi do małych pokoików, gdzie sypiać będą po kilku razem. A już nikt nie wie, co to jest weranda, o której tyle słyszeli.
Leon Kopeć, którego Achcyk później nazywał Kopiejką, — poczuł głód srogi, Lewiński dał mu pięć obwarzanków; a Boćkiewicz zajada chleb z masłem i mówi trochę do siebie, a trochę na próbę i do dozorcy:
— Ja nigdy jeszcze nie jechałem koleją.
— A przyjemnie jechać koleją?
— Przyjemnie, — mówi Boćkiewicz i zajada chleb z masłem.
Mały Sulejewski, nie przeczuwając zgoła, że niezadługo będzie mężnym kapitanem okrętu — popłakuje z cicha i nos rękawem wyciera: siostra przyrzekła, że na kolonię go odprowadzi, tymczasem poszła, samego zostawiła. Och, losie, losie!
— O, patrzcie, jak owies.
— To żyto, ośle, nie owies.
— A ty co?
Pociąg z hukiem wielkim przez most przejeżdża — i zaraz ktoś zapytuje: „Jak się ta Wisła nazywa?“
Słupy wiorstowe liczą, spierają się, czy mila ma siedm, czy czternaście wiorst — i coby się stało, gdyby tak chłopak wyleciał.
— Stacya Goworów!
Malcy siadają na fury; starsi pójdą pieszo, bo do Wilhelmówki niezbyt daleko.
Słońce zachodzi, chłodny wietrzyk wieje. — Dalej w drogę.
Kto ma w Zofiówce siostrę, albo kuzynkę, ten zapytuje, czy przechodzić będziemy koło Zofiówki i czy dziś jeszcze pójdziemy do dziewcząt.
— Czy dziś jeszcze dostaniemy kolonijne ubrania?
— Czy jutro listy będziemy pisali?
— Kiedy pierwszy raz wydadzą łopaty do kopania?
Bo o łopatach opowiadali chłopcy z poprzedniego sezonu.
Pytają się panów, ale jeszcze nieśmiało, ale tylko na próbę, żeby zobaczyć, czy się nie obrażą.
— Proszę pana, czy na kolonii są zmory?
— Zmory? Cóż to ma być takiego?
— A no, złe duchy... Bo mówią, że kolonia jest w lesie, a w lesie są zawsze duchy.
— Nie, na kolonii niema złych duchów; są tylko dobre duchy, — wszystkie najłaskawsze i najdobrotliwsze. A w lesie są grzyby, poziomki, jagody — nie zmory.
Z boku, trochę na lewo od szosy, czerwieni się gmach murowany.
— Już?
— Nie, to dopiero Zofiówka; tam są dziewczynki.
Wybiegły przed las i zdaleka powiewają chustkami.
— Wiwat! — krzyczą chłopcy.
Chętnieby się zatrzymali, ale w domu czekają z kolacyą.
Jeszcze mostek, kawałek lasu, łąka, polanka. Jesteśmy.
— Patrzcie, piecuchy: wyście na furach jechali — a myśmy pieszo przywędrowali.
— Kolacya, modlitwa — umyć się z drogi i jazda do łóżek. A wtedy opowie się, co będzie jutro.
Spiesznie się myją i raz wraz któryś daje nurka do łóżka — bo ciekawi, co też im pan o dniu jutrzejszym opowie. Spiesznie się myją i spiesznie kładą, bo się jeszcze nie znają i nic nie mają sobie do powiedzenia. Spiesznie idą do łóżek, bo jeszcze są skrępowani i grzeczni, bo to pierwszy wieczór dopiero.
Wprost nie wypada pierwszego zaraz wieczora wleźć pod łóżko i przechodzących łapać za nogi, albo ukryć się w szatni i udawać stracha, albo schować Tomkowi poduszkę, niby że mu ją skradziono.
— Czy wszyscy już leżą?
— Wszyscy.
— A więc zaczynam.
I zaczął pan opowiadać co będzie jutro.
— Rano hałasować nie wolno, dopóki nie wejdę na salę i nie powiem dzień dobry; ubrania wydamy, ważyć was będziemy, paznokcie wam się obetnie, kolonię pokaże.
Potem pan zaczął coraz nudniej mówić:
— Trzeba sobie wzajemnie ustępować, nie bić się, przezwisk nie dawać, ubrań nie niszczyć, zwierząt nie męczyć, dziewczynkom nie dokuczać. — Zawsze w pierwszym tygodniu dużo broją chłopcy: i pocóż — czyż nie lepiej dobrze się sprawować?
Ale że to co pan mówi, nie jest zajmujące, a chłopcy zmęczeni drogą, — więc coraz mniej tych co słuchają, a więcej tych, co zasnęli.
Spostrzegł pan wreszcie, że wszystkich uśpił długą przemową; poszedł do swego pokoju, tylko na wszelki przypadek zostawił okienko na salę otwarte.
A sosny już wiedzą, że nowa partya dzieci przyjechała i mówią:
— Ot, jutro będzie wesoło.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.