<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Jak tęcza
Podtytuł Powieść
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Lecz gdy Helena zbudziła się nazajutrz w jednym z pawilonów kąpielowych zakładów na Lido — i wyskoczywszy z łóżka wyjrzała oknem, doznała zupełnie odmiennego uczucia.
Życie tu widocznie biegło takim samym trybem, jak w Reichenhallach, jak w innych przeciętnych miejscach kąpielowych, nie mając nic wspólnego z namiętnością, dyszącą w Wenecji.
Dokoła pawilonu mnóstwo zieleni, palm, rododendronów, roślin o szerokich, błyszczących liściach.
Tuż przed oknem jej, w rodzaju zagłębienia z gęstych akacyj, rozesłano maty i ustawiono duży stół.
Dokoła fotele. Na nich kobiety, poodziewane w czarne, jedwabne spódnice i białe kaftaniki, na które narzuciły niedbale szale. Na stole wspaniały przyrząd do kawy, obok filiżanki. Na ziemi porzucony numer, a na nim tłustemi czcionkami „Times“.
Kobiety piją kawę. Widok ten przyprowadza Helenę do równowagi. Gorączka, jaka nią wstrząsnęła wczoraj pod wpływem Wenecji, ustępuje zwolna jakiemuś zniechęceniu. Wczorajsze wieczorne podrażnienie sprawiało jej prawie bolesne wrażenie, lecz zniknięcie owego bólu zaczyna jej być przykre.
Przynajmniej czuła, że ma jakieś pragnienie, w obecnej chwili staje się znów manekinem, który musi zapalić maszynkę spirytusową i fryzować włosy.
— Ha trudno!... — myśli wzruszając ramionami.
Po upływie dwóch godzin wchodzi do etablissement, aby zobaczyć kąpiele. Przechodząc, z nałogu uważa, czy ktokolwiek zwróci na nią uwagę.
Doznaje rozczarowania. Ubrana tak elegancko, jak w Reichenhallu, przechodzi na Lido niespostrzeżona. Elegantszych od niej kobiet niema, ale panuje tu — na wyspie, jakiś spokój, jakaś cisza dziwna, która nie usposabia nikogo do odczuwania potrzeby wrażeń.
W etablissement, w sali pod ścianami, na szerokich sofach siedzą — drzemiąc — mężczyźni, odziani w jasne bezpretensjonalne stroje. Upał jest już od rana przygnębiający. Kelnerzy zlewają podłogę wodą i roznoszą syfony obłożone lodem,
Helena wychodzi na pomost, który daleko wysuwa się w morze na wysokich palach.
I tu doznaje wielkiej ulgi.
Przed nią przestwór wód blado liliowy, cała tafla nieskończona zlewająca się z niebem, nie poznaczona nawet punktami statków. Jest to jasne, czyste i pięknie nudne. Nuda ta jednak ma w sobie wielki powab bezmiernego spokoju. Od brzegu wprawdzie ogrodzone sznurkami są miejsca dla kąpiących się, ale Helena wybiega daleko wzrokiem, nie zatrzymując się na tych brzydkich i nieestetycznych głowach i ramionach, które wysuwają się z fal.
Kelner stawia przed nią czekoladę, kładzie francuskie dzienniki, lecz ona siedzi tak nieruchoma, patrząc, jak powoli morze z bladoliliowej barwy przechodzi z nadzwyczaj delikatny seledyn.
— Jak mi tu dobrze! — myśli! — jaka ja tu będę spokojna!
Wspomnienie Wenecji przesuwa się przez chwilę przez jej myśl i płonącem ostrzem przebija jej mózg.
— Ach! tak! Tam, z drugiej strony wyspy jest Tamta... Rozkochana, cała drżąca od brylantów świateł i pobladła od więdnących róż.
Lecz Helena czuje się w świetle dziennem i wobec tej zdrowej, jasnej, morskiej przestrzeni jakaś silna i niewzruszona.
Więc cóż stąd, że Ona jest tam, skoro tak nieprzychylnie, prawie okrutnie obeszła się z nią na wstępie? Mogła nie rzucać jej w oczy tych pocałunków, tych par błądzących poci arkadami pałacu Dożów, tych gondol, poza któremi rwały się zamagnetyzowane róże w srebrnej smudze światła. Dziś Helena zwraca się przed nią do morza po obronę. W czystej bieli i jasności tej fali, w tajemniczości dziewiczej i wielkim, bezgranicznym spokoju odnajdzie ona równowagę i pogodzi się ze swą samotnością. Co ją obchodzi, co się dzieje po tamtej stronie wyspy? Gondole, śpiewy, pocałunki, brylanty drżące pod wiosłami gondolierów... to nie dla niej. Ona będzie także oblubienicą morza, lecz nie tą rozpłomienioną i żądną rozkosznych uniesień, lecz czystą i białą, jak skrzydła przelatującej mewy. Nie, tu gondola nie miałaby nic do czynienia. Jak plama tragiczna zjawiłaby się na tej delikatnej i jasnej przestrzeni. Skalałaby swoją rozszeptaną miłośnie tajemnicą czystość tych wód, które zdają się łączyć z takiem zaufaniem z niebem, jakby ten jedynie związek był im dozwolony. I tu od brzegu widać ludzkie postacie, pluszczące się w wodzie brzydkiemi nie estetycznemi gestami. Ci mężczyźni odziani w śmieszne trykoty, te kobiety w długich, niekształtnych, czarnych spódnicach, z których ocieka woda, z rękami obwisłemi wzdłuż ciała, sprawiają odrażające wrażenie.
Helena uważa, iż każdy człowiek, czy to mężczyzna czy kobieta, wychodząc na brzeg z morza, przybiera zupełnie postać małpy, chodzącej na dwóch tylnych łapach. To przejmuje ją odrazą. Miłość pomiędzy temi stworzeniami o sinawej skórze, o włosach rzadkich, przylepionych do czaszek, które występują fatalnie, lśniąc się garbami, guzami, wklęśnięciami? Jak mało zresztą ludzi ma prostą linię nóg? Linia Hogartha? Wygięcie bioder w kształcie liry? Złudzenie! Kobiety wchodzą i wychodzą z morza. Jakże brzydko idą, jakież fatalne linie przybiera ich ciało nagie, pozbawione tajemnicy fałd sukni! Jakiś mężczyzna wyszedł na brzeg i spaceruje, prezentując w słońcu swą zapadłą klatkę piersiową i długie ręce orangutanga.
Helena uśmiecha się ironicznie. Ach! Kult ludzkiego ciała, owa nagość grecka, która miała być szczytem piękna. Czy była ona tylko legendą, a pozostałe marmury tylko fantazją artystów, spragnionych tak jak ona uplastycznienia ideału, który w sobie nosili? Przypomina sobie śmiałe, pełne niezrównanej harmonji linie torsu Wenery Milońskiej, której fotografię dostała kiedyś od Weryhy. Błądząc wzrokiem, szukała teraz takiego torsu kobiecego, który nagle wyłoniłby się z zielonawej fali morskiej, pod złotawym blaskiem słońca.
Nic dokoła, pustka zapełniona garstką szkieletów lub balonów tłuszczu, obciągniętych ciemną szerżą lub jaskrawym kretonem kostjumów.
Skromność — pretekst jej raczej pokrywał zanik piękna. Tuż pod balkonem skrofuliczne dziewczę pluskało się w wodzie, topiąc czerwonawe nogi w masie piasku.
Helena odwróciła się ze wstrętem.
Wzięła do ręki leżące na stoliku „Fiegende Blätter“ i zaczęła przeglądać rysunki.
Karykatury! I tu karykatury... żyjące lub martwe, na dole — w wodzie grymasy ludzi i ich urywane, bezlinijne gesta — tu, na papierze grymasy zwierząt i znów gesta brzydkie, śmieszne, bezdennie głupie.
Helena zamknęła oczy i zapragnęła ciszy, samotności. Chciała za cenę jakąkolwiek pozostać samą nawet ze swym lękiem, nawet z tym niepokojem, który poza sobą czuła bezustannie.
— Niechże Weryho zdoła utworzyć tu swój świat piękna i z tego, co ma przed oczami, wprowadzi się w nastrój, dający mu rozkosz i zadowolenie — pomyślała z goryczą — niech zdoła!...
Siedziała tak długo na werandzie, zasłoniwszy się parasolką.
Pragnęła choćby tym lekkim ekranem białego jedwabiu oddzielić się od reszty świata.
Gdy otwierała wpół senne powieki, patrzyła przez głowy kąpiących się w dal — na morze.
Puste było i zlewało się w biel z horyzontem.
Tam, poza nią, ona, Wenecja, taka bezlitosna w swych brylantach świateł i kolorach warg rozkochanych kobiet, leży teraz znużona i senna w swej pościeli wodnej, tu przed nią tłum karykatur i poza niemi pustka melancholijnego opalu...
I z całą rezygnacją Helena wyciąga swe smukłe, drżące od znużenia i upału ciało, przechyla w tył głowę, a na jej ściągłą, trochę bladą twarz występuje wyraz fatalnego zmęczenia.
— Źle mi!... — szepczą jej usta.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.