Jak tęcza/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jak tęcza |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o. |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Źle jej — tu i tam i wszędzie.
Czuje to i pokonać nie umie nic w sobie, nie potrafi a może i nie chce.
Nerwowe jej przeczulenie wzrasta z każdą chwilą. Zraniona do głębi duszy postępkiem obu mężczyzn w Reichenhallu, odsuwa się teraz instynktownie i zamyka w sobie, nabierając pewnej manji w tem odosobnieniu się, które zamiast ją uspokajać, przepaja jej duszę niewysłowioną goryczą.
Całe dnie błąka się wśród drzew dużego parku, okalającego Stabilimento di bagno i unika widoku morza i kąpiących się w niem osób. — Zdaleka tylko dochodzi ją lekki szum — ona siedzi na ławce z książką w ręku i czyta — nie wiedząc prawie, co czyta. Cały szereg czarnych literek przesuwa się przed jej oczyma.
Ona literki te w pamięci swej niże jak różaniec i przesuwa dalej — a tymczasem jak rój aksamitnych, czarnych motyli biją o jej czaszkę całe roje myśli. — I jedno ciągle do niej powraca.
— Jak tęcza!...
Rzeczywiście — znalazła ją, tę wyśnioną tęczę, za którą aż ze Lwowa przygnał ją los nad brzeg Adrjatyku! — Miłości ani śladu, ani cienia dokoła niej niema, nie będzie i być nie może. Porywa ją wstyd i żal chwilami. — Wstyd, że biegła tak jak ćma do płomienia, a płomień ten nie zatlił się ani razu. Owszem, tam po drugiej stronie Lido, oddzielony morzem, płonie jasno i gorąco, lecz nie dla niej, a dla innych kobiet. Tam są tęcze uczuć i tęcze kolorów grają w pryzmatach weneckich żyrandolów i w szybach pałacu Desdemony i Lukrecji. Ona, siedzi tu pod cyprysem jak z blachy i kurz źle wyżwirowanych alei osiadł szarą warstwą na brzegu jej białej, angielskiej sukni.
Siedzi tu, jak w klatce, jak w więzieniu i nie wie, co począć ze sobą, gdzie iść, gdzie się dalej udać. O Lwowie myśleć nie chce. Zapada pomiędzy nią a Lwowem mgła. W mgle tej ginie Weryho. Przypisuje mu teraz dużą winę z tego stanu, w jaki dusza jej wpadła.
— Dlaczego mi inaczej nie odpisał? Dlaczego? — Byłby mnie uratował.
I zaraz dodaje w myśli:
— Nie istnieje dla mnie.
Upały są straszne, nie do wytrzymania. Wszyscy kryją się po domach lub siedzą w plecionych chatkach nad brzegiem morza. Gdy zmrok zapada, na Lido rozpoczyna się życie i wrzawa. Dzwonki tramwajowe brzęczą raźniej. Po alei ruszają się ludzie, rozmawiając głośno. Zdaleka widać płomienie pochodni, palących się dokoła ustawionej nad trotuarem huśtawki. Z drewnianego teatru dolatują dźwięki orkiestry. Jakieś smugi światła ścielą się z poza parkanów restauracyjnych po ziemi. I morze wtedy pustoszeje.
Nie ten brzeg wyspy zwrócony ku Wenecji, nie ten, dokąd przybijają z szumem statki wiozące z Riva na Lido całe setki rozkochanych par, miłością ze sobą splecionych — lecz ten drugi brzeg, na którym, jak szkielet zatopionego okrętu, wznosi się platforma balkonu Stabilimenta, głęboko wcinającego się w wodę.
Gdzieniegdzie błyska tu latarnia i tonie we mgle nadbrzeżnej.
Niema tu nikogo.
Włosi nie lubią marzyć.
I wtedy dopiero Helena okrywa się miękkim, białym szalem i wychodzi z ogrodów willi — z ogrodów, przepojonych wonią kwiatów i rozszemranych pluskiem bijących po kamieniach fontan.
Helena idzie wolno, sennym, automatycznym krokiem na brzeg morza.
Mija zakład kąpielowy kobiecy i idzie dalej, topiąc w wilgotnym piasku swe biało obute nogi. Jest sama, sama zupełnie naprzeciw płaskiej — prawie nieruchomej, wodnej otchłani. Idzie tak blisko brzegiem, że prawie u jej nóg rozsuwają się delikatnie pierwsze, nieśmiałe fale sennego morza.
Bezbarwne są w tej szarości wieczornej, bezbarwne i nie ciągnące. Za ciepłe, za ciche, a mimo to nieutulne. Czuć poza niemi otchłań, nie dającą żadnych nawet tragicznych wrażeń.
I tylko dalej, dalej — poza nieruchomym zda się wałem strzelają ostatnie linje, jakby aureola zapadłego w grób ten wodny zjawiska — purpurowe blaski słońca. Purpura ta lekko bardzo zabarwia niewielką przestrzeń wody i pozostaje na jej powierzchni rubinowemi strzałami rozsiana.
To wszystko z barw — bo cała reszta i horyzont i morze i cała przestrzeń nie ma wyraźnej barwy, rozpływa się, rozlewa w jedną mgłę i rozlewa tak samo duszę ludzką w mgle niepewności, tęsknoty i smutku.
I tu Helena czuje się trochę spokojniejszą. Kąpie się niejako w tej bezbarwności i dozwala swej melancholji rozwijać nad sobą skrzydła.
Życie jej wydaje się taką wodną, szarą, spokojną otchłanią. Nic przed nią — nic po za nią! Taki jej los, takie przeznaczenie. Rzucona nagle na ten brzeg morza, stoi bezradna i patrzy w przestrzeń. Mija jedna i druga minuta. To życie ucieka. Życie! Jedno szare pasmo, aż nitka się urwie. Ludzie przetykać umieją to pasmo brylantami natchnienia, rubinami miłości, szafirem poezji. Ona widocznie nie umie. Nawet nie potrafi wybrać kąta ziemi, gdzieby mogła znaleźć purpurę rubinów, błękit szafirów, srebro brylantów. Jak mewa, gnana zmęczeniem i tęsknotą, wpadła w tę szarzyznę wód cichych, kołyszących się w łożysku piaszczystem o blond gładkiej powierzchni. Wpadła, uciekając przed chłostą piekącą zbyt wielkiego żaru, bijącego z łona rozkochanej Wenecji.
Co będzie z nią teraz?
W kontemplacji pogrążona — osuwa się powoli na wilgotny piasek i siada wśród swej białej sukni — ciągle przed siebie wpatrzona. Dogasające na horyzoncie strzały ciągną jej wzrok ku sobie. Nie czuje się teraz sobą. Ona jest teraz całym rozmarzonym duchem. Nie rozumie nawet już swego ciała, warunków życia. Wybiega powoli ze siebie — bez szelestu idzie w dal niezmierzoną...
Ogarnia ją straszna trwoga.
Nie! nie!... tak nie będzie! Niebezpieczna to chwila. Znów dzieje się z nią to „coś“, czego ona pojąć nie jest w stanie. Odchodzi od siebie — pozostawia siebie samą, a przecież istnieje. Rozdwaja się duchowo i cieleśnie i żyje równocześnie podwójnem życiem. Tego przenieść nie jest w stanie. Melancholia cichego morza sprzyja temu zjawisku.
I Helena porywa się z piasku i biegnie jak szalona w stronę Zakładu. Czasem potyka się o większą muszlę, czasem o pęk oślizłej morskiej trawy. Nagle, jak za pociągnięciem zasłony, zapada zmrok. Purpura znika. Rubinowe strzały toną w morzu. Zalega ciemność, która zdaje się podnosić czarnym wałem z pośrodka fal.
Helena dobiega do placu, na którym przekupnie pod światłem elektrycznem sprzedają owoce i muszle.
Portjer kąpielowy obnosi na tacce małe, zabawne lalki, które wyrabia w chwilach wolnych i sprzedaje targitom.
Jakaś zgrabna w jasnej bluzce panienka jeździ na rowerze dokoła klombu. Stal kół połyskuje błyskawiczną smugą dokoła kwiatów.
W oddali muzyka gra walca.
Helena oddycha. Widzi ludzi — jest taką samą istotą żywą i odzianą, jak wszyscy. Należy do rzędu żyjących i odżywiających się stworzeń. Co chciała tam w tej mgle szarej i wilgotnej? Co czuła zwłaszcza w tej strasznej chwili, gdy dusza jej uciekała, a pod czaszką stawała się lodowa próżnia, przejmująca ją trwogą?
Czy te kobiety, siedzące na ławkach pod szmaragdowo zabarwionemi gałęziami drzew, czuły to samo co ona?
Czy i one miały takie chwile, w których nikło wszystko z czego ludzie swe istnienie składają, a pozostawała bezlitosna rzeczywistość przeogromnej zagadki, wobec której nie możemy nic i nie wolno nam módz cokolwiek?
I Helena powoli wracała do swego pokoju.
Nie zapalała elektryczności.
Z sąsiedniej latarni, jaśniejącej w ogrodzie, biła jasna struga światła.
Przez zieloną mustikierę dostawała się do wnętrza pokoju i nadawała wszystkim przedmiotom fantastyczną cechę.
Helena kładła się na stojącą naprzeciw okna kanapę i pozostawała tak bez ruchu, cała zlodowaciała, mimo istniejącego w pokoju gorąca.
Jaki smutek, jaki straszny, bezbrzeżny smutek dokoła, — myślała, leżąc tak w swych wilgotnych, białych szatach, na które zielonawo filtrowane światło kładło długie, bladawe smugi.
Nawet ułudy, nawet ozłocenia chwilowego upajającą pianą szału miłosnej ekstazy znaleźć nie może. W niej całej aż modli się coś ku takiej złudzie bezszelestnej i kołyszącej do zapomnienia, tymczasem ktoś, jakiś czarownik, zakreślił dokoła niej niewidzialne koło, w którem ginąć musiała.
— Nic dla mnie! nic... — mówiła, a powoli cichły dzwonki tramwajów, tony muzyki, kołatki rowerów, krzyk śmiejących się Włoszek.
Elektryczność gasła.
Zalegała ciemność i cisza, wśród której z oddali dochodził powolny, leniwy, zagadkowy, szumiący jęk.
To morze jęczało.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
A mimo wszystko, mimo tego silnego przekonania, że dla niej niema już „nic“, że dokoła niej całe zaczarowane koło, Helena zwracała się bezustannie myślą ku tej Wspaniałej Rozkochanej, przez której łono gorące i całym żarem rozkoszy tchnące przesuwała się trwożna i zmieszana. Bo ta Wenecja była w niej ciągle, pozostała jak ostrze strzały zatrute jakiemś zmysłowem zielem, ostrze, które utonęło w białej piersi kobiecej, którą odosobnienie mniszki i pół żałoba wdowy jeszcze przystępniejszą pokusom czyniły. Wszędzie, czy to w ogrodach willi pod zielenią palm i cyprysów, czy nad brzegiem morza, na piasku inkrustowanym muszlami, Helena czuła poza sobą zdradziecki cień Wielkiej Rozkochanej, wlokącej złocisty, zielony brokat weronezowskiej szaty, z piersią okrytą bielą gronostajów, z rękami ozłoconemi pierścieniami, które jej oblubieniec Adrjatyk z swego łona poprutego ciężarem Bucentauru — oddawał.
Zuchwała w swej chwale, z wysokości z obłoków utkanego tronu, spadła do roli pobudzającej pięknością swą do ekstazy miłosnej par rozkochanych. Ona, ta wielka, przemożna, cała jasna i królewska z plafonu w sali del Maggior Consiglio, sama już oddaje się zrezygnowana jedynie miłości. I w fałdach swej szaty, zdetronizowana a dysząc od żaru, daje schronienie szeptom rozkochanych. Berło wypadło jej z rąk, zamiast sławy o laurowym wieńcu w posły biegną w świat gołębie Afrodyty i skrzydłami swemi rozsiewają różane wonie, pełne dziwnej, podniecającej poezji.
Wenecja — na wiatr rozsiewa swe szaty królewskie, gronostaje spadają; złote włosy dla djademu splecione, płyną lawiną po nagich ramionach. Usta bledną, oczy mgła pokrywa. Blade cienie dożów cofają się w głąb swego pałacu i błądzą milczące po salach dei Pregadi, po schodach dei Giganti, szukając swych miejsc w apoteozach bitw pod Lepanto, przed tycjanowskiemi krzyżami, połyskującemi z nagłą siłą jak wielki, przepotężny symbol religijnego triumfu. Na ruinach, błyszczących od arcydzieł geniuszów, ścielą się łoża dla nowożeńców, rozsiadają się kochankowie o koralowych wargach i drżących ramionach. Ona, ta dawna Władczyni, dzierżąca berło i miecz, teraz w Adrjatyku mgieł tka całe welony i zasnuwa niemi alkowy, przyzywając do pomocy czarowną prządkę Veronesowską z jej pajęczą przędzą.
Orszakiem jej są raczej te złotowłose kobiety Bonifazia, których nagie piersi otulają tak rozkosznie delikatne futra soboli. Ich drobne, małe, kształtne głowy wykwitają z tych ciężkich aksamitów, które one wloką ze znużeniem, unosząc szaty palcami zmęczonemi od strun mandolin, na których od wieków dzwoniły niemą pieśń miłosną. I cały ten orszak sunie powoli za samotnie idącą Heleną.
— Kobietą jesteś!... — wołają ku niej same ciche a śpiewne głosy — zarzuć na siebie welon oblubienicy, welon cały z opalowej mgły — zarzuć i stój cicha i milcząca. Nie gaś żaru ust ani nie ścieraj wilgotnej mgły twych oczów. Bądź jak my — wpatrzona w dal i czekająca. Patrz pomiędzy nami na Wenerę Contaviniego. Senna, czarowna, z perłami na ręce, wpatrzona w parę śnieżnych gołębi, z maską półcienia na twarzy, jest jedną z naszego orszaku — tak jak naszą jest w złotogłów strojna o szyi łabędziej Kleopatra, wyszła z natchnienia Tiepola...
— Stój i czekaj — jak my, jak ta białolica Arjadna Tintoretta o całym wieńcu brylantowych gwiazd nad czołem, jak strojna w kwiaty, podobna rozkwitłej lilii Europa Veronesa, taka trwożna a pełna temperamentu, o nozdrzach lekko rozchylonych, jak zorza wychylająca się z ostępu. Jest nas tu cały szereg takich bladych i samotnych jak ty... Stój i czekaj!...
Tak mówią do niej głosy ciche i senne. Ona staje mimowoli i czuje płomienie na ustach a mgłę wilgotną na oczach.
Staje i czeka.
Powoli — pragnie ujrzeć raz jeszcze tę Wielką nieubłaganą w koronie świateł, ze ścieżką drżących, mandolinowych strun, biegnących pieśnią po falach wody. Pragnie i nie umie oprzeć się tej sile, która ją ciągnie.
Wabi mnie ku sobie, myśli — wabi — o bezlitosna, aby naigrawać się ze mnie.
I wieczorną porą, gdy milkną głosy, gdy cichną walce, wyrywające się w przestrzeń za deski teatru, gdy przestaje migotać blask elektryczności — Helena powoli kieruje swe kroki na brzeg wyspy.
Lecz dnia tego idzie w przeciwnym kierunku. Idzie ku przystani martwej i sennej w tej chwili.
Ostatni statek odpłynął z Lido ku Wenecji. Na brzegu zwijają sznury i gaszą latarnie. Jakaś gondola, przyczepiona do pomostu, kołysze się lekko na wodzie. Leży w niej bezwładnie drzemiący, biało odziany gondolier. W nadbrzeżnej restauracji, przy świecach słabo płonących w kloszach szklanych, majaczą niepewnie ciemne jakieś postacie, pochylone nad flaszkami chianti.
Helena mija restaurację i przystań.
Biała i smukła zanurza się powoli w ciemnicę, do której oczy jej się przyzwyczajają.
Idzie długo brzegiem — nagle staje unieruchomiona.
Przed nią, daleko — bardzo daleko — drży szereg świateł.
Kolumny srebrne wpadają w głąb i znaczą miejsce Piazetty.
Zdaleka wydaje się to jak fronton brylantowego, świetlanego pałacu.
Tu i tam błyszczą jeszcze światełka gondol. Ciągną one wszystkie w tę kolumnadę — wpadają w srebro filarów, rozbijają je na chwilę — potem nikną w sznurze drobnych djamentów, drżących dookoła fliz, schodzących w morze. Helena stoi i patrzy.
Nie czuje już obok siebie Veronesowskiej szaty i złocistego powiewu na wiatr rozpuszczonych włosów. Nie słyszy szeptu harmonijnych głosów, nie chłonie zapachu róż zdobiących czoło Europy i dzikiego, zwierzęcego gorąca soboli, bramujących piersi kobiet Bonifazia.
Pod wpływem blizkości samej Wenecji — Helenie zdaje się, że ona sama jest jedną z tych kobiet — że ona ma na twarzy tragiczną maskę oczekującej Wenery, ponad którą na wachlarzu zielonych liści trzepocą się gołębie.
I znużona, znękana, czeka na opalowy welon, który powoli podnosi się z mgieł Adrjatyku jak czarowna zasłona wielkiej mistycznej, albo poza którą złotowłosa, zdetronizowana Wenecja zasiada do uczty weselnej — do uczty, od której wstanie o różowym blasku jutrzenki z przygasłym wzrokiem i wieńcem, z którego opadną pobladłe liście róż.