<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Jak tęcza
Podtytuł Powieść
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.

Cały dzień następny utrzymała się w tym tonie abstrakcyjnym, w nastroju duchowym.
Nie chciała wychodzić ze swego pokoju, aby nie spotkać nieznajomego. Bała się ujrzeć go kupującego brzoskwinie, wchodzącego z zawiniątkiem do Stabilimento — bała się ujrzeć go jadącego na rowerze lub, co najgorsze, pluszczącego się w morzu w czarnych trykotach z pęcherzami pod pachą.
— To byłoby okropne — myślała ze zgrozą — co za zakończenie straszne i fatalne tak pięknie rozpoczętej historji. Z wizji duchowej być zmuszoną rezygnować — to już koniecznie — ale spadać na same dno prozy — byłoby zbyt straszne.
Bo mimo wszystko widziała, iż będzie zmuszona rezygnować ze zbyt wysokiego tonu, w jaki uderzyć chciała. Z dziennem światłem, z ruchem służby na korytarzu, z kawą przyniesioną na tacy — wpadła mimowoli w życie rzeczywiste i pełne drobiazgowości codziennej. Wczorajsze rozpłynięcie się w szmaragdzie i srebrze i wciągnięcie niejako przez nią istoty nieznajomego w tę atmosferę pełną czaru — już znikło. Było jej jednak tak jakoś dobrze w wczorajszym nastroju, iż przedłużała go, o ile mogła, dzień cały.
Świadomość, a raczej pewność, że on istnieje, uspakajała ją a zarazem dopomagała jej do rozsnucia nad sobą i nad nim pewnego sztucznego oświetlenia. Mimowoli przypominała sobie papieskiego sekretarza, Lipszyca, kupca z Tryestu, i ich brutalne zachowanie się. Nie czyniła porównań, a jednak ta myśl, że oni, ci dwaj aroganccy brutale i on, zjawiający się pod sklepieniem gwiazd, byli mężczyznami, z krwi i kości tak samo złożonymi, przepełniała ją wstrętem.
Przypadek jednak pokrzyżował jej plany.
Nad wieczorem powstał silny wicher, rzecz bardzo rzadka na Lido.
W willi zaczęto zamykać okna, gdyż wicher groził wytłuczeniem szyb.
Do pokoju Heleny weszła pokojowa, wysoka brunetka, Włoszka, o silnie zamarkowanych rysach i ogromnych przepaścistych oczach.
Pokojowa mówiła po francuska i była dość gadatliwa.
Zamykając okna, spoglądała na Helenę, która, milcząc, siedziała na swej kanapce z książką w ręku.
— Pani się nudzi? — wyrzekła wreszcie pokojowa — pani powinna się rozerwać. Tu jest dosyć pani rodaków. Dlaczego pani z nimi bliżej nie żyje?
Helena początkowo nie chciała nic odpowiedzieć, ale żyła tak odosobniona, że zapominała po prostu dźwięku własnego głosu. Przytem pokojowa zdawała się nie złą i uczciwą kobietą. Helena miała łagodną naturę i nie chciała drugim sprawiać przykrości. Odpowiedziała więc mechanicznie:
— Lubię być sama.
— Ale to smutno... a jeżeli madame jest tu dla kuracji, to taka samotność zdrowia nie przyniesie. Tu w willi mieszkają nawet dwie hrabiny Polki, w drugiej willi, w głębi ogrodu, także jeden hrabia i jedna hrabina.
Zatrzymała się na chwilę, poczem dodała w formie filozoficznej uwagi:
— W Polsce sami hrabiowie i hrabiny. Innych tu w Stabilimento niema.
Helenę zabawiły te słowa.
— A ja? — spytała z uśmiechem — wszak ja nie jestem hrabiną.
— Tak! — odparła pokojówka — madame jedna i jeszcze jeden pan z willi koło oranżerji nie każą się tytułować hrabiami!
— Kto jest ten pan? — zapytała Helena.
Uczyniła to pytanie bezwiednie — dla podtrzymania rozmowy. Zaczynało jej być przyjemnie zamienić słów parę choć z tą dziewczyną.
Pokojowa widocznie rada była, iż może się rozgadać.
— Ach to musi być ktoś naprawdę z wysokiej szlachty (de la haute noblesse). Ma prześliczny nesesser podróżny. Srebro — kość słoniowa. Przytem niezmiernie staranny w ubiorze. Pani go nieraz musiała dostrzedz. Rano nosi całe białe flanelowe kostjumy, wieczorem ma najczęściej długi, gumowy płaszcz...
Helena podniosła głowę i wpatrzyła się w twarz mówiącej.
— Tak... piękny i hojny pan. Ma doskonałe perfumy i dużo ze sobą książek. Nie wiem tylko, kiedy je czyta, bo najczęściej po południu jedzie do Wenecji!...
Zaczęła się nagle śmiać i przymrużyła oczy.
— Wraca często gondolą — nad ranem.
Ustawiła na stoliczku przy łóżku karafkę z wodą, szklankę i dodała jakby do siebie:
— Cóż?... bawi się — ot — mężczyzna!
Było w tem dużo pogardy i dużo pobłażliwości.
Helena milczała.
Pokojówka postała chwilę, czekając na dalszy ciąg rozmowy, — widząc jednak, że nic już nie uzyska, odeszła, życząc dobrej nocy.
Helena siedziała ciągle pod wrażeniem tylko co usłyszanych słów.
— Jeździ do Wenecji... wraca nad ranem, bawi się...
W jednej chwili, jak kłęb duszący żarem, napadło na nią wspomnienie rozszeptanej Wenecji — wspomnienie par miłosnych, splecionych w uścisku, gondol, w których czarnem wnętrzu majaczyły wpół senne, pijane ekstazą postacie, za któremi w srebrnej strudze płynęły więdnące wiązanki róż.
Mandoliny grały, gondolierze nucili, plusk cichy wioseł o fale szemrał i przecinał powietrze.
A tam daleko, pod srebrną kolumną świateł, ona, Wenecja, wyrzucała mgławą kotarę na tę wielką alkowę, rozświetloną zaledwie purpurą lampionów, zdobiących gondole, lub żółtawym blaskiem latarń, wiszących pod arkadami Librerji lub świec, płonących na stolikach kawiarni Quadri.
Tam, w tej alkowie, w tej orgji świateł i pocałunków, w tych różach więdnących i na czarnem posłaniu gondol — on — on zajmował także miejsce.
On tam był — ten duch, ten, który wstrząsał nią całą, wydobywając z głębin śmiertelnych tajemnicę najwyższą i stawiając ją wobec pełnej grozy tragicznej zagadki. Ten, który zjawił się nagle obok niej w chwili rozpaczliwej i mistycznej. Ten, w którego rękach z konającej i śmiertelnym potem oblanej stawała się dość silną, aby spojrzeć bez trwogi w oczy Sfinksa o przerażających najnieustraszeńszych źrenicach.
On tam był — na łonie zdetronizowanej czarodziejki Veronesowskiej — owinięty w jej złote szaty i okryty gronostajami, które spadły z jej ramion.
On tam był — w orszaku kobiet Bonifazzia, upajając się dziką wonią soboli, rozgrzanych atłasem ramion i wpatrzony w półmroczne a pełne oczekiwania oczy Wenery Contarini’ego, która zdawała się tę miłosną tęsknotę przelewać w oczy spotkanych przez Helenę na placu Marka lub pod domami Mercerji Wenecjanek.
Wizja jej — o świcie wracała gondolą na Lido blada i senna.
Wizja jej — bawiła się... bawiła, jak pierwszy lepszy mężczyzna, który umie użyć życia, który spędza hulaszcze noce.
Ha! ha!... jakież rozwianie złudzeń!
I ona chodziła na brzeg wywoływać jego postać znów pod sklepieniem gwiazd.
Prosty wypadek sprowadził go nad brzeg morza wówczas o wieczornej porze.
Szedł przed hulanką zaczerpnąć świeżego powietrza i spotkał ją...
Może jeszcze nie dobrze wytrzeźwiał po nocnem upojeniu i to, co mówił — mówił bez wiedzy i woli.
Kto wie! Kto wie!...
A ona stroiła go w szmaragdowe szaty wizji i składała w jego ręce swą duszę i jej śmiertelne trwogi.
Szaleństwo!...
Należy się otrzeźwić i wrócić do życia. Skoro się ma ciało i kości, trzeba chodzić po ziemi i nie unosić się w przestworzach. Dziś, jutro Helena wyjedzie z Wenecji i podąży w stronę Lwowa. Teraz jest przekonaną, że gdy się znajdzie na placu Marjackim, przejdzie wzdłuż Karola Ludwika, przez Akademicką dostanie się do parku, oprzytomni się i wszystko to okropne i smutne wyda jej się po prostu śmieszne.
Całe owe spotkanie nadbrzeżne i postać owego nieznajomego w gumowym płaszczu należy traktować humorystycznie...
Tak, tak, tylko humorystycznie.
Policzki Heleny pokryły rumieńce, usta były aż krwawo kolorowe. Ładność jej, jak u kobiet nerwowych, przechodziła pod wpływem przeciwności w piękność i potęgowała urodę.
W brutalnem świetle elektrycznem rysowała się jako uosobienie powściąganego z siłą gniewu i żywiącej się skrwawioną raną duchową ironji.
Wizja w gumowym płaszczu — myślała, wyszukując teraz z okrucieństwem wszystko, co mogło ściągnąć z piedestału to, do czego płonęła kadzielnica jej ducha — wizja, która powraca nad ranem i niewyspanemi, zapuchniętemi oczami wita wschód słońca. Wizja, która żyje tylko dla ciała a w chwili podniecenia niewyszumionem Asti prawi o objawieniach i Wielkiej Zagadce Śmierci...
Świętokradztwo!...
Z uczuciem najwyższej odrazy myślała już teraz o nieznajomym. Nie pojmując rodzaju tego rozdrażnienia, stawiała go na równi z sekretarzem papieskim i kupcem z Tryestu.
Ci dwaj, myślała, otwarcie przynajmniej przyznali się, do czego dążyli. Ciągnęło ich moje ciało, brutalnie, po zwierzęcemu. Ten zaś zapragnął mi skraść duchową część mej istoty, zatroszczył się o to, co się dzieje z mą duszą, swemi słowy, rzuconemi z perfidją w ciemności, uwięzić chciał tę lepszą mnie, tę więcej wartą, to coś pięknego i wartego zachodu, chciał skraść mą duszę!
Jak echo nagle w oddali razem z szumem morza, z lekkim szelestem drzew bijących, delikatnie liśćmi o gazę mustikiery, błyszczało w jej umyśle:
— I skradł!...
Helena porwała się z miejsca.
Odrzuciła włosy, które jej spadły na twarz, ręce wyciągnęła przed siebie, jakby protestując wobec całego świata, jakby przysięgając uroczyście wobec oskarżenia, które ją znieważało i obrzucało błotem całej rozpusty zebranej z kątów weneckich uliczek.
— Nieprawda!... — wyrzekła prawie głośno — on mnie nic nie obchodzi, niczem jest dla mnie, przysięgam! Niczem!
Ten sam błysk przez umysł, ten sam szum drzew, jęk fal.
I znów...
— Przysięgasz fałszywie, on duszę twą skradł...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.