<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Jak tęcza
Podtytuł Powieść
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia „Udziałowa“ we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVII.

— Idźmy stąd!...
— Chwilę jeszcze.
Ale Helena gorączkowo powtórzyła:
— Idźmy!
Ramię Karola, opasujące ją, zacisnęło się jeszcze silniej.
— Pozostań...
Pozostała więc nieruchoma na tym stoku góry, na szczycie Rigi; wicher prawie mroźny ścinał jej krew w żyłach.
Nie tylko krew, lecz i jej artystyczne porywy.
Pomiędzy nią a przyrodą wznosiła się drewniana barjera.
Było to nic, żerdź położona cokolwiek nad ziemią dla bezpieczeństwa, dla wygody. Ale ta żerdź, to była cała kultura, całe dbanie o siebie człowieka, pragnącego nawet w chwili zachwytu mieć na czem oprzeć rękę, laskę... bedekera — chcącego ustrzedz się przed zawrotem głowy.
Nie tak trzeba patrzeć na majestat gór, nie tak roztaczać wzrok i dozwolić mu iść swobodnie z wiatrem w zawody.
Ta platforma szczytu Rigi — robiła wrażenie platformy pięknej panoramy, zręcznie uscenizowanej przez impressarja.
„Eintritt 50 kr.“!
Brakowało jeszcze słońca, bo skryło się za chmury — zapomniano oświetlić arenę.
Olbrzymie głazy walały się w przepaściach, zielone tafle jezior bez blasku występowały wśród szarzyzny kamieni. — Było to wielkie, a przecież sterroryzowane drobną dłonią człowieka.
I Helena uczuła pogardę dla tych kamiennych potworów, które szarpała i rwała na szczątki naga ręka dwunożnego, inteligentnego, drobniuchnego stworzenia.
Ślepa, bezduszna martwota.
Dusza, wola, rozkaz — a tam siła, ogrom i niedołęstwo.
Czemże te głazy wobec ducha? — Jakiż może być kontakt pana z niewolnikiem? — Stanowczo, zwrot do natury nie możebny, przynajmniej dla takiej duszy — jak dusza Heleny. — Chyba pustynia, wśród której nic nie przypomni zdobywczych zapędów człowieka.
Pustynia.
Lecz gdzie jej szukać!
Stanowczo — dziedzina ducha szersza, większa i wspanialsza w swych objawach. Dusza przyrody już zaznała jarzma i ugina swój kark, buntując się czasami. Lepiej cofnąć się w głąb siebie, w swój krystaliczny domek, gdzie jeden czarujący smutek wart jest więcej, niż sto melancholijnych zachodów słońc, lub opalowych ranków. Do nich trzeba nastrajać i naginać swe usposobienia.
Mgła pragnień, sennych wspomnień, srebrna noc księżyca, głębie tęsknot, przeczuć — jaskrawość słonecznego krajobrazu domaga się brutalnie śmiechu i wesela.
Z tem Helena pogodzić się nie jest w stanie. Dość samolubna z natury, nie pragnie i nie może zmuszać swej duszy do przybierania odpowiedniej roli. Woli jedno i to samo tło bezbarwnego pokoju, w którym przepędza całe dnie i noce, wpatrzona w jeden kąt, w którym nie zmienia się nic prócz gry światła. I dusza jej dowoli zmienia swój nastrój, nie zadając sobie gwałtu, nie dręcząc się niepotrzebnie.
Helena spojrzała na Karola.
Stał zapatrzony w dal.
Oczy jego zdawały się pełne zachwytu, lecz usta uśmiechały się szyderczo.
Po chwili zapytał:
— Cóż ty na to wszystko?
Ręką zakreślił półkole, obejmujące głazy, jeziora, przepaście, góry...
Ona chciała natychmiast oddać mu to zapytanie:
— A ty?
Lecz się powstrzymała. Wiedziała, że nie odpowie jej szczerze. Czuła, że pragnie tylko wysondować jej wrażenia i z nich wziąć podstawę do rozwinięcia w niej upodobania lub zniechęcenia w wyjawionym przez nią kierunku.
Powie z pewnością „zważywszy twe upodobanie“ lub „sądząc cię na podstawie twych nerwów lub pojęć“. Tak. On to wszystko powie i mówić będzie dużo, doskonale, niezwykle. Lecz o sobie, o swem wrażeniu nie powie nic.
Dlaczego więc Helena ma mu pozwalać na analizę jej nastroju, nie dostając w zamian tegoż zadowolenia?
A potem... to ramię! To wiecznie opasające ją ramię, z całą siłą i przeświadczeniem mężczyzny, który w każdej chwili chce mieć dowód własności fizycznej kobiety.
To ramię denerwuje ją w nieopisany sposób, więzi ją, ugniata, pali, jak rozpalona obręcz żelazna. Im silniej zaciska swe ramię Karol dokoła jej postaci, tem silniej ona zamyka się w sobie duchowo, jakby zgorzkniałą czyniąc sobie pociechę.
— Masz nademną przewagę cielesną, lecz nie czujesz, że druga połowa mnie wymyka się z twego żelaznego objęcia, i nie będziesz w stanie nigdy ująć ją tak silnie, aby ukazała ci się w całej swej piękności i tajemniczej głębi.
Po drugiej stronie Heleny — coś przesunęło się cicho i spokojnie.
Jakieś ciepłe, olbrzymie ciało przylgnęło do jej biodra. Obejrzała się. Był to wspaniały, olbrzymi pies — kudłaty, majestatyczny. Podniósł ku młodej kobiecie swój łeb podobny trochę do lwiego pyska i dwie żółte źrenice wlepił z wielką dobrocią w delikatne rysy Heleny.
Ona wpatrzyła się w te wymowne, jasne oczy z całą, prawdziwą rozkoszą. Było w nich tyle równowagi, tyle spokoju, że czerpać z nich można było uspokojenie nerwowe całą masą, bez obawy wyczerpania.
— Ty... dobry! — wyrzekła wreszcie, pochylając się ku zwierzęciu.
Olbrzymia łapa spoczęła z ufnością w jej wyciągniętej ręce.
Karol zbliżył się także.
Patrzył na nich oboje, na nią delikatną, wiotką w białej wełnie obcisłej i falującej miękko, i na to prześliczne, dobre zwierzę — ogromne i łagodne, tulące się z ufnością do nieznajomych mu stóp.
— Odczuwa twą dobroć! — wyrzekł wreszcie z uśmiechem.
— Odczuwamy się wzajemnie! — odparła Helena — a przecież sądzę, że on jest lepszy odemnie. Niezdolny byłby do takich czynów, do jakich ja mogę być zdolną.
Karol zaczął śmiać się ironicznie.
— Skąd możesz wiedzieć? Ten pies, oprócz wielkiej dobroci, nic więcej u siebie nie ujawnia.
Ręką przeciągnął po grzbiecie psa.
— Lubię go za to... — dodał poważniej.
Helena natychmiast wypuściła łapę psa ze swej dłoni i spojrzała kolejno na psa i na Karola.
Obaj teraz błądzili wzrokiem po szczytach gór. I jeden i drugi oprócz wielkiej, łagodnej dobroci, która zdawała się być łaskawem ustępstwem na rzecz słabszych istot, nie ujawniali nic więcej na zewnątrz. Spokojni, silni, pełni życiowej energji — hermetycznie zamknęli swe myśli, które teraz musiały przecież, choć w nierównej mierze, a jednak nurtować ich mózgi.
Właściciel psa, kupczący temi wspaniałemi zwierzętami, zbliżył się, proponując nabycie za stosunkowo dość tanie pieniądze.
— Czy życzysz sobie mieć tego psa, Leno? — zapytał Karol zamyśloną kobietę.
Lecz ona szybko zaprzeczyła.
— Nie, nie, chyba, że ty...
— O! ja dla siebie go nie kupię, chciałem go tobie darować.
— Nie, dziękuję!...
Przeszyło ją dziwne zimno.
Człowiek odwołał psa i odszedł z nim do jakiejś nadciągającej karawany Anglików.
Helena oparła się o żerdź i nie mogła po prostu zrozumieć, dlaczego tak jakoś boleśnie odczuła odezwanie się Karola.
— O!... ja dla siebie nie kupię!...
Dla siebie? Czy więc on dzielił jeszcze życie ich dwojga? To, co było kupowane dla niej, miało być przecież w ich wspólnym domu. Więc dlaczego?
On nie rozumiał, co się w niej działo i sądząc, że niezadowolona ze zbyt długiego pozostawania na szczycie Rigi — pragnie odejść — zwrócił się ku niej uprzejmie.
— Chodźmy!
Poszli w milczeniu — on, podtrzymując ją, bo ścieżki były trudne i źle utrzymane. — Minęli hotel, na którym jaskrawo rozwieszały się płachty ogłoszeń vanhutenowskiego cacao i kalodontu. Dochodzili do stacji kolei.
Nagle Helena zatrzymała się.
— Chodźmy ścieżką do Rigi Staffelu — choć ten kawałek, prosiła.
Zgodził się, choć było w tem coś na kształt wahania. Powoli stawał się ociężałym i nie lubiał bezpotrzebnych sportów. Lecz widząc jej pragnienie — zgodził się.
Poszli.
Ścieżka ledwie zaznaczona wiła się w nierównych zakrętach po stoku góry pokrytej szarą, jakby spaloną trawą. Gdzieniegdzie rosły krzaki mizerne i smutne. Bezbrzeżna melancholja panowała dokoła.
Powoli schodzili na dół, tak, że tor kolejowy zakrył się zupełnie przed ich oczyma. Nie było głazów, nie było jezior, nie było przepaści — nic więcej, prócz szarej, pochyłej trochę płaszczyzny, zarośniętej kępkami krzaków.
Chłód zmniejszał się dziwnie szybko. Helena zesunęła z ramion biały pled w wielkie lila kraty, którym miała szyję owiniętą.
Z pod białego beretu wysuwały się jej śliczne, lśniące włosy i spadały silnie na twarz. Nie odsuwała ich, bo tworzyły rodzaj delikatnego welonu, za którym kryły się jej oczy.
Szła milcząc — opasana znów ramieniem Karola i rzecz dziwna, w tej ciszy i samotności — usposobienie jej zmieniać się zaczęło. Zdawało się jej, że są we dwoje tylko na jakiejś bezbrzeżnej pustyni, ona, skazana na wieczną tułaczkę, a on, szlachetnie, z dobrej woli idący z nią na to smutne i pełne poświęceń wygnanie.
Szary koloryt nieba i krajobrazu dodawał jeszcze siły tej melancholji, a szum jękliwy wichru, przebiegającego krzaki, budził jakiś dreszcz niewysłowionej tęsknoty.
Serce Heleny tajało, jakby w tej szarości smutnej było przecież ciepło duchowe, mogące dostać się do wnętrza jej serca.
Odgradzała się przed żalem, jaki czuła do Karola, nie chciała myśleć o nim.
Pragnęła w tej chwili żyć sercem całą pełnią i zakazać rozumować i srożyć się swej duszy. Wielka, bezbrzeżna serdeczność przeniknęła ją całą.
I to ramię jego, które przedtem tak ją drażniło brutalnie, w tej chwili zaczynało być dla niej słodką i spokojną podporą.
— Niech będę kobietą! — pomyślała w tej chwili — niech będę przeciętną, rozkochaną kobietą — żyjącą jedynie w nim i dla niego!
Była to prawie błagalna prośba, którą kobiecość serdeczna zanosiła do rozbudzonego i zgniewanego ducha.
— Pozwól mi być szczęśliwą — zaczęła modlić się do samej siebie — szczęśliwą choć na chwil kilka!...
I z wielką, serdeczną ufnością i pokornem jakiemś uczuciem Helena złożyła głowę na ramieniu Karola.
— Prowadź mnie!... — wyszeptała.
W dwóch tych słowach chciała zawrzeć program swego życia, „ich“ przyszłego życia. Oddawała mu się cała, nie zostawiając dla siebie ani swej woli, ani chęci samoistnego postępowania. Chciała zaznaczyć, by wiedział, że jest jej przewodnikiem i odtąd on za nią odpowiadać będzie.
Była to chwila abnegacji z jej strony — jakieś przejście kładki rzuconej nad przepaścią, nad którą od samego początku stosunku swego z Karolem stała. Aktem poddaństwa słała mu się do nóg rozmiłowana w tej chwili i pragnęła zagłuszyć niepewność i gorycz duchową.
— Prowadź mnie!
Wdzięk słodyczy kobiecej, promiennej i pięknej oblał ją całą. Blada jej twarz w osłonie rozwianych wichrem włosów, zapłonęła jak jutrzenka. Na oczy opadły ciężkie, sinawe lekko powieki. Cała postać zdawała się nie mieć woli i być bluszczem, słaniającym się w cieniu dobroczynnego, kryjącego go drzewa.
I tyle wdzięku, czaru, pokory i oddania się było w jej istocie, że on zrozumiał w lot, ile symbolu było w słowach jej i w niej całej.
Zrozumiał, i twarz jego okryła się dziwnym, nieprzeniknionym smutkiem.
Nie mówił nic, choć wiedział, że ona na jego słowa czeka.
Coś rozpaczliwego nawet przemknęło się w jego źrenicach, w kątach ust dumnych i wiecznie sarkastycznych.
Milczenie to było ciężkie, bolesne dla niej i stawało się tak dojmujące, iż ona dłużej znieść go nie była w stanie.
Rozżaliło się jej serce, lecz zapragnęła uratować się przed tym nowym smutkiem, który się do niej zwracał.
— Czyś mnie zrozumiał? — zapytała cicho.
On odparł natychmiast, a głos jego drżał dziwnie.
— Zrozumiałem!
I znów nastało milczenie, a teraz już Helena wiedziała, że nic nie zdoła ocalić jej złudzenia.
Zrozumiał, a mimo to milczał, nie chcąc i sercu swemu dać się wypowiedzieć w tej chwili. Przyjął do wiadomości jej akt pokory, lecz jakiego doznał wrażenia, co w nim samym zadrgało na ten objaw jej serdecznej kobiecości, o tem serce jej nigdy wiedzieć nie będzie.
I szli dalej po ścieżce, wijącej się po stoku góry, a dokoła nich wicher rozwiewał bezlistne, czarne krzaki i kołysał lekko czarną trawą. Gdzieniegdzie pełzały osty i jak skorpiony czepiały się brzegów sukni Heleny.
A ona szła ciągle oparta o ramię Karola, lecz teraz już wilgotna mgła zaczęła palić jej źrenice.
Nagle poczuła na swej szyi przeciągły, gorący, namiętny pocałunek.
Było to zwykłe jego powitanie, i ona zawsze pod pocałunkiem tym drżała i płonęła, jak drży i płonie topola w świetle błyskawicy.
Kochała ten pocałunek, kochała osobno, inaczej, kochała przyśpieszonem tętnem krwi, gorączką dreszczów.
Lecz w tej chwili, gdy serce jej czekało słowa — gdy serce jej objawiło się jeszcze całe i szczere i czekało nawzajem na objawienie jego serca, pocałunek ten był pchnięciem noża, był rodzajem zniewagi, zadanym jej sercu.
Z jakąś wielką, niewysłowioną dumą i bólem wysunęła się z jego objęcia i zaczęła iść śpiesznie naprzód, jakby pragnąc unieść czemprędzej z tej szarej pustki swe cierpiące serce.
Dwie duże łzy płynęły z pod ich rzęs i znaczyły po policzkach bruzdy.
Zaróżowienie jutrzenne twarzy znikło i jakiś szarawy cień pokrył jej rysy.
Czoło przecięła głęboka bruzda.
On szedł za nią powoli, jakby jej śladem — bardzo chmurny i bardzo blady.
Widoczne było, iż ten pocałunek, który dał jej jako odpowiedź na promienne ujawnienie się jej serca — bolał i jego i był rozpaczliwą ucieczką, której chwycił się w ostateczności.
I szli tak dalej, oboje milczący, smutni, wśród zszarzałej trawy, którą jękliwie szumiący wicher przed nimi na wszystkie strony rozwiewał.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.