<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Tytuł Janosik król Tatr
Podtytuł „Legenda Tatr“ w opracowaniu dla młodzieży
Wydawca Instytut Wydawniczy „Zdrój“
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Drukarsko-Litograficzne „Grafja“ w Łodzi
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.

Wrzało 13 czerwca, w zły dzień, 1651 roku w wielkiej karczmie Icka Hammerschlaga na rogu rynku i ulicy Szaflarskiej, którą zbójników podhalańskich w kajdanach często do miasta na stracenie prowadzono.
Ze stu chłopów zgromadziło się tam, a byli to przedstawiciele dziesiątków tysięcy górali, przy panu pułkowniku Kostce się opowiadających.
Urada szła, wino, piwo i gorzałka sprawiedliwie potokami się lały, którą bogaci sołtysi i gazdowie dawać kazali. Naleciało się bab i mieszczanek, baby także od wsi przybyły za chłopami, a Podhalanki skalne wierzchowały nad wszystkiemi wysoką głową i jasnem licem, szafirowemi jak z ognia oczyma i wysokiemi, pełnemi dumy i siły ramionami. Szyję też pojedna całą w dukaty węgierskie obwieszoną miała, że gdy kroczyła, to jak złoty dzwon dźwiękła.
Pośród nich Maryna Toporówna podobna do jodły bujnej królowała.
Dziesiątki tysięcy ciupag i kos do stóp Kostki kłoniono.
Potężnym się czuł, królem już prawie.
Róg jego z czorsztyńskich murów jak grzmot uderzy.
Wtem chłopi, Podhalanie, ryknęli ogromnym chórem:

Wto pije, to pije piom Podhalanie,
dali se powiesać ciupażki na ścianie!


Polana, polana niejednego pana,
polane skosili, pana obwiesili!

Panowie, panowie, budziecie panami,
ale nie budziecie przewodzić nad nami!

Panowie, panowie, wyście nas trapili,
i my was budziemé jyno powstaniemé!...

Panom béło wolno po kobiercak biezeć,
a nam béło wolno w grobie ciho lezeć!...

Złowrogo huczała pieśń. Rozgorączkowane, rozgadane, rozjaśnione twarze chłopów ściągnęły się i stały drapieżne, głuche i twarde. Twardość, zaciętość, suchość okrutna i złowieszcza jęła się ryć w znanych sobie, przez siebie wyżłobionych bruzdach na licu. Orle nosy, wąskie wargi, blade i suche policzki z wystającemi kośćmi stały się kamienne nieomal, w żelazo zastygłe. Tylko oczy niebieskie i bure płonęły, podobne do ognisk na dzikich kamiennych polach jesieni.
Kostka, wysławszy Sobka Topora na Podhale, marszałka Łętowskiego do Czarnego Dunajca na tworzenie pułków chłopskich, z kilkunastu ludźmi pod zamek czorsztyński ruszył.
Starosta czorsztyński, młody i piękny Platemberg, w szmelcowanej zbroi i w lamparciej skórze na ramionach jako szambelan królewski ku osobie królewskiej w czas wojny wraz z całym swym pocztem wojskowym się wybrał, pozostawiając, wbrew prawnemu przepisowi, miast załogi ochronnej żydów dzierżawców.
Kostka pod zamek podstąpił i gdy główny dzierżawca, żyd Jozue Zbarazki, w rozwianym hałacie, z pejsami u wielkiego okrągłego łba, z cebulastemi oczami, w białych pończochach i pantoflach bramę otwarł o świcie, zaczajony ze swymi w lasku pod murem Kostka przez bramę wpadł, żydów i żydzięta powiązać kazał i stał się panem Czorsztyna.
Na mur zamkowy wkroczył i poglądał po ziemiach.
Na skale, nad spienionym Dunajcem wyniesiony, dzielił zamek czorsztyński Węgry od Polski. Posiadłości Rakoczego tuż za Dunajcem leżały, a droga z Węgier do Krakowa przez Czorsztyn wiodła. Był to klucz, który wrota Wawelu od Spiżu zamykał.
Lecz mógł i otworzyć. Rakoczy, książę Siedmiogrodu, przeciw któremu pozornie Kostka wojska werbował, przez Czorsztyn na Kraków patrzał...
Niesłychanie, gwałtownie, nad podziw szybko niedawne jeszcze chęci tylko Kostki, przybrały ciało. Uczynił krok na przepastnym moście, lecz wierzył, że przejdzie. Czy nie teraz spełnia się wróżba cyganki siedmiogrodzkiej, iż wysoko umrze? Czy nie jest już wywyższony nad innych?
Ze swojego zamku w Siwym Rogu, ze swoich baszt w Sieniawie, czy Brzeżanach, nie dumniej, nie wynioślej, nie wspanialej pozierają Herburt, lub Sieniawski. Dziesiątki tysięcy otaczają ich nienawidzących ich poddanych — jego setki tysięcy ubóstwiających go górali. Sześć tysięcy żołnierzy ma Sieniawski, cztery tysiące Herburt — on kilkadziesiąt tysięcy siekier, kos, maczug, rusznic i pistoletów podniesie. Gdyby dzisiaj chciał, mógłby niebawem ruszyć stąd, w proch zetrzeć Siwy Róg, z ziemią zrównać Sieniawskich gród hetmański, Beatę na rękach chłopskich, jak wydarte z ogrodu nurtem powodzi brzoskwiniowe drzewo, gdzieby chciał ponieść — ale nie chciał. Nie byt już zakochanym ubogim młodzieńcem — był odnowicielem Polski u progu czynu.
Ale że chytrze, zwłaszcza w początkach, nim się górale, wiedzeni przez Sobka Topora i Łętowskiego zgromadzą, poczynać trzeba było: do księdza Piotra Gębickiego, biskupa krakowskiego, wysłał umyślnym list donosząc, iż za rozkazem królewskim zajął Czorsztyn „z obawy, ażeby forteca ta pograniczna, nie mająca żadnej załogi i opatrzenia, nie dostała się w ręce Węgrów“. Prosił też biskupa o posłanie mu kilku armat przewoźnych, prochu i kul, bo nic w zamku, oprócz nadartych z chłopów pieniędzy i nagromadzonej przez żydówki obfitej żywności, nie zastał.
Gdy biskup Gębicki otrzymał w Krakowie Kostkowe zażądanie działek i amunicji do zajętego Czorsztyna, wlot zrozumiał, iż ów obrońca całości Rzeczypospolitej wysoce jest podejrzany, a zapowiedziane zaciągi Bóg wie naco posłużyć mogą, odpisał więc Kostce, że „nie w taki sposób zajmuje się królewskie zamki do obrony zlecone“ i że radzi mu, aby dobrowolnie Czorsztyn opuścił, sam zaś zwołał radę panów krakowskich, którzy w mieście obecni byli, sześćdziesięciu dragonów pod panem Michałem Jordanem, dobczyckim starostą, na odebranie Czorsztyna wysłał, ku którym się spory poczet wolontarjuszów szlacheckich przyłączył.
Zmieszał się srodze Kostka list biskupa otrzymawszy i w pierwszej chwili gorąco i zimno mu się zrobiło, a łydki pod nim zadygotały.
Wydawało mu się, iż potrzebował tylko rękę wyciągnąć i brać, że zająwszy zamek nogę jakoby w strzemieniu postawił i tylko drugą przełożyć musiał, aby w siodle sieść, ale przekonał się przy pierwszym kroku, że się łudził i mylił. Przeraziło go także własne młode niedoświadczenie, którego sobie pisząc list do biskupa jaskrawy dał dowód.
Jednak chwilę tylko zniechęcenie i przerażenie trwało. Odwagą i męstwem niedoświadczenie i nierozwagę wyrównać postanowił, a i czasu na myślenie nie stało, gdyż pan starosta Jordan swego brudnego kasztana ze strzałką, dragonów, oraz ochotną szlachtę tak pędził, że już nazajutrz po liście biskupim pod Czorsztynem stanął.
Kostka naonczas spał, a spali i chłopi, krzątaniem się po zamku i plondrowaniem znużeni.
W nocy przybyły dowódca hufca biskupiego Jordan przekonał się, że jednak Kostka zamek w osobistych celach zajął. Powziął więc decyzję i do szturmu uderzyć kazał.
Odpowiedziano strzałami. To odebrało ducha Jordanowi, tem bardziej, że obecny ksiądz z Maniów powtarzał: Spieszmy się! Spieszmy się! — Obawiał się on bowiem mających rzekomo nadciągnąć zbuntowanych górali z odsieczą. Po krótkiej bitwie Jordan cofnął się od zamku i z wojskiem swem zwrócił się ku Krakowowi.
Drwił Kostka sam ze siebie, że się tak łatwo dał był narazie listowi biskupiemu nastraszyć i że go tak szybko zwątpienie opadło. Zetknął się, starł z nią i zwyciężył przeciwność tak łatwo, że aż śmiechu to było warte, bez jednego skaleczonego w zamku człowieka.
Radowała się i weseliła młodość pana Kostkowa. Na zamku starościńskim na wyniosłym ostrogu siedział, listy wojenne pisał, w hardości stał. Na wspaniałem karle szambelańskim rozparty, nogi przed się na niedźwiedzią podesłaną pod kantorek skórę wyciągnął i ręce w kieszenie szwedzkich rajtuzów wsadził, głowę przez poręcz przewiesiwszy.
Schylił się ponownie przy kantorku Platemberga i manifest swój, zaczynający się od „Pokój Chrystusa!“ — pisał, gdzie w imieniu króla „wszystkie wolności tym wszystkim, którzy teraz stać przy nim będą i dwory szlacheckie i co w nich“ w obszernych słowach obiecał. Dodawał też „aby (jako ma polecone od króla IMci) żadnym uniwersałom choćby i z pieczęcią i z ręką króla IMci były, wiary nie dawali, gdyż te musi wydać, bojąc się szlachty“.
Na Kraków zapowiadał pochód i do Czorsztyna „pod swe skrzydła garnąć się“ kazał, kościołów polecając nie tykać, „gdyż o Boga i krzywdę ludzką wojować będziemy“.
Dan w Czorsztynie 22 czerwca 1651.
Szczęśliwa i radosna młodość pana Kostkowa na zamku się cieszyła. Potęgą się czuł, sławę nieśmiertelną przed sobą widział. Cieszył się jak dziecko.
W ręce byłby klaskał, a cebulooki, klapouchy, minogogęby, mały, gruby, krostowaty i finezyjno-ironiczny Jozue Zbarazki śmieszył go nad wyraz. Sam nie wiedział, czy się bawi w rewolucję, czy to prawda? Jest li mesjaszem chłopów, panem Czorsztyna, wodzem setek tysięcy — czy paziem królowej Cecylji w Warszawie, w wojnę turecką z towarzyszami grającym? Krótko, nagle, jakby przez sen się działo...
Wpadł Kostka po napisaniu swego uniwersału z kancelarji Platemberga i na Józkową Nowobilską trafiwszy, pod boki ją chwycił i kręcić babę zaczął, a pokrzykiwać: hop! hop! — że myślała, iż oszalał.
Aliści niedługo miał się czas cieszyć sobą młody pułkownik.
Z krzykiem: Żołnierze idą! Żołnierze idą! — przybiegł wysłany po jaja na wieś chłopak, co przy Kostce służbę pachołka pełnił. Wpół godziny później dragoni, piechota, puszkarze z dwoma działami zamek otaczać poczęli — w tysiąc ludzi blisko pod wodzą pułkownika biskupiego Jarockiego.
Ksiądz biskup Gębicki, po niesławnym odwrocie Jordana z pod Czorsztyna, wielki alarm podniósł. Wysłał 250 piechoty pod Czorsztyn, a do podstarościego i sędziego grodzkiego krakowskiego list pchnął: „Z Krakowa d. 30 Junii 1651. Czorsztyn ubieżono i zbójcami osadzono! Posłani ludzie nic nie wskórali i ten ogień tli się. Dla miłości i ratunku ojczyzny, przybywaj, przybież W. M. Pan, bo to straszny ogień!“
Popędził goniec do króla, rozesłano do wszystkich proboszczów po wsiach, aby z ambon przeciw buntowi wołali i lud powstrzymywali, a za 250 wyprawionej piechoty wyekspedjował przerażony biskup jeszcze 200 siewierskiego swego regimentu, 60 harników, zwanych tak od harnisza, albo zbroi, a także świstakami, od komendy świstaniem na wzór zbójecki, strzelców górskich wybranych i dwa działa. Starosta z Lubowli otrzymał rozkaz i przywiódł również dwa działa i 150 żołnierzy. Z pod Muszyny przybyli dragoni biskupa. A gdy na dzień 27 czerwca podstarości krakowski Śmietanka wszystką szlachtę, starych, chorych, sługi, faktorów i urzędników królewskich i duchownych do Krakowa przeciw buntownikowi Kostce powołał: miał on 22-go czerwca naprzeciw tysiąca oblegających 27 górali i 5 kobiet w zamku.
Ale miał pewność odsieczy. Z Podhala z Sobkiem, z Beskidów z Cepcem i Sawką, od Czarnego Dunajca gromady Łętowskiego przybyć miały lada godzina. Cepiec i Sawka donieśli, iż pod Lanckoroną, pod Melsztynem stoją całe kupy czerni, iż całe wsie z pod Krosna, jak Żeglce, Budzyń, ciągną z wójtami na czele, iż pod Babią Górą, w Ochotnicy nad Nowym Targiem, w Porębie, w Niedźwiedziu, w całej okolicy bliskiej i dalekiej dziesiątki tysięcy pod bronią stanęły.
Więc choć się nie spodziewał oblężenia i 27 tylko chłopów i 5 bab w zamku miał, nie uląkł się i bronić postanowił, a wici smolne na alarm palić kazał. Rozgorzał Czorsztyn na wsze strony i dymem się osłonił.
Tymczasem gdy się zamek na wezwanie nie poddał, bombardować go z dział i szturmować piechotą poczęto.
Rusznic i armat kilka w zamku było, ale nie było prochu i kul.
Kostka za czasu manifesty pisał i z Jozuego Zbarazkiego kpinkował, ale o amunicję się nie był postarał. Zębami zgrzytał teraz i paznogcie w dłonie wciskał, ale to się na nic nie zdało.
Wierny pachołek jego do Lubowli w nocy po proch i kule do rusznic chyłkiem wysłany, w ręce dragonów wpadł i pod zamkiem na widoku rano 24-go czerwca ćwiczony był batami.
Wstało to rano złowrogie. Smolne wici płonęły na murach dzień i noc, gorzał Czorsztyn na wsze strony i dymem się osłaniał, na alarm buntownikom, ale nikt nie przybywał.
— Cóż będzie? — zapytał Kostkę Łętowski w kuchni, gdzie ogień płonął.
— To! — krzyknął Kostka i wybiwszy czekanem szybę z ramy ołowianej, wydarł ołów i na tygiel rzucił. — Będą kule!
Zaczem za jego przykładem wszelki metal zamku na kule przetapiano, gwoździe z gontów darto, baby marmury z posadzek łamały, smołę warzyły, kamienie z bruków wyważały; czem kto mógł, raził, prażył, tłukł dobywających fortecy.
Dobiegło południe — pomoc nie przybywała.
— Cóż będzie? — zapytał sołtys Łętowski, patrząc ku wojsku biskupiemu, które obiadowało.
Ale Kostka, ranny draśnięciem kuli w czoło, nic mu nie odpowiedział. A że krew mu oczy zalewała, poszedł ranę zawiązać.
W tej chwili kula armatnia okno zdruzgotawszy, nad głowami im w pułapie cegły krusząc utkwiła.
— Aby tylko dotrzymać! — rzekł Kostka. — Zresztą mnie nie wezmą. Nie damy się wziąć!
— Niech się dzieje, co chce — rzekł chwiejąc głową. — Już drugi dzień na murze na nogach jestem, oka dwie noce nie zmrużyłem, morzy mnie taki sen, że wytrzymać nie mogę. Chwileczkę pośpię.
— Niech będzie, co chce! Za ten czas może Sobek nadciągnie, albo Cepiec i Sawka, sławni zbójnicy.
I rzucił się na łoże Platemberga.
Tymczasem działa biskupie i starosty lubowelskiego grzmiały bez przerwy i mury zamku kruszyły. Gorączkowo dobywał Czorsztyna pułkownik Jarocki, bo się nadciągnięcia chłopskiej odsieczy bał. W piwnicy zebrali się oblężeni chłopi i zaczęli medytować nad losem swoim i pozostałych rodzin swoich w domu. Nastało milczenie. Wtem zagrzmiało i z muru za plecami Łętowskiego gruz się od uderzenia kuli działowej posypał. Porwał się Szczepan Kuros z bliskiego stołka.
— Co tu długo medytować!? — krzyknął. — Zamek trza oddać i basta!
Na
to chłopi czekali.
— Zamek trza oddać! Słusznie gada! — zawołali, zrywając się z miejsc.
— Chłopi! Bójcie się Boga! — krzyknął Łętowski. — I zamek oddać i pod nóż iść! To lepiej zginąć w murach!
— Ja już wiem, jako zrobić — zawołał Maciek Nowobilski. — Mnie nie trza uczyć. Ja przy wojsku bywał.
I porwał się biec.
— Gdzie lecisz? — zatrzymał go Łętowski we drzwiach.
— Na mur! Zamek dać!
— Bez pana pułkownika nie wolno!
— Pytaj się go sam.
— Nie pójdziesz!
— Pójdę!
— Marszałku, puście nas! — krzyknęli chłopi, którym Łętowski drogę z piwnicy we drzwiach zagradzał.
— Bez pana pułkownika nic!
— Bajto! — wrzasnął zuchwale Kuros i starca wpół uchwycił, by na bok szarpnąć.
Gdy się ten ośmielił, ośmielili się i inni. Ubezwładnili Łętowskiego, a Józek Nowobilski rzekł:
— Zamkniemy was tu, w piwnicy, do czasu.
I wepchnąwszy Łętowskiego do lochu, drzwi zatrzasnęli.
Maciek Nowobilski zaś na mur wbiegł, powiewając białą cuchą nad głową na znak, który, jako dawny wojskowy, znał.
Dostrzegł pułkownik Jarocki cuchę i pod mury się posunął.
— Co chcecie? — krzyknął.
— Za Kostkę i za Łętowskiego puścicie nas swobodnie?
Jarocki się czerni bał, odpowiedział więc:
— Puścimy!
— No to ustańcie strzelać!
Armaty ucichły.
Kostki chłopi nie szukali. Nie chcieli mu spojrzeć w oczy. Wiedzieli, że spał. Wtenczas Maryna weszła do komnaty i ujrzała Kostkę na łożu Platemberga nad chęć snem zmorzonego.
Wstrząsnęła go za ramię.
Zerwał się: — Co!? Sobek z Toporami?
— Nie — odpowiedziała Maryna. — Chłopi zamek oddali.
— Jakto!? Co!? — krzyknął Kostka skacząc na równe nogi.
— Kto oddał!? Gdzie Łętowski? Ustrzelon?
— Nie, zamknięty w piwnicy!
— Prawdę mówisz?
— Prawdę.
Kostka opadł na łoże.
— Słuchajcie, jak nie wierzycie — rzekła Maryna. — Armaty cicho stoją.
Kostka poczekał na chwilę.
— Prawda — rzekł.
— Szkoda was — powtórzyła Maryna.
Strasznem wydało się Kostce milczenie oblężniczych armat.
— Jak śmierć — rzekł jakby do siebie.
Nagle porwał go gniew, wściekłość, tupnął nogą, cisnął przez zęby przekleństwo, porwał się biec... bronić się jeszcze godzinę, jeszcze dwie... pomoc nadejdzie!
Skoczył w drzwi, chciał wypaść na podwórzec zamkowy — ciężkie drzwi dębowe, na schody wiodące, znalazł zamknięte od zewnątrz. Snać czemś zaparte. Skręcił ku oknu, ale z okien apartamentu Platemberga nie było widać podwórca, tylko wdali Tatry, a przed niemi okolicę podgórza. U dołu był wysoki stok skały zamkowej. Niepodobna się było wydostać.
— Zamknęły mnie psiewiary! — krzyknął stojąc bezradnie.
W mgnieniu oka, jak tonącemu przesunęło mu się przed myślą wszystko, sfałszowane listy królewskie, werbunek i buntowanie chłopów, uniwersał przed dwoma dniami wydany, zajęcie zamku — jawna zdrada i rewolucja... czekać go mogła tylko śmierć...
Siadł na łóżku i głowę na rękach na stole wsparł.
Nagle coś zahuczało.
— Strzelili! — krzyknął radośnie, dźwigając głowę.
— Nie to mur gdzieś kulami zdziurawiony gruchnął — rzekła Maryna.
Kostka naprężył uwagę, podniósł oczy i począł mówić powoli:
— Słońce się nade mną wzniosło, jak nad młodym dębem, królem drzew, i koronę mi uzłociło... zacóż tak rychło, tak zaraz chmury miały wzejść, piorun się nade mną miał zakołysać?... Wywyższon chciałem być — ale nie jeno własnej chwały — ludzkiegom szczęścia pragnął...
Wieki miną nim się pełnić pocznie, co się za moją sprawą, co się przeze mnie pełnić miało... Królem chłopów, królem małych chciałem być, jako on król Kazimierz Wielki...
Rozżalił się Kostka i łzy mu w oczach stanęły.
— Czemu chłopi nie przyszli! — wybuchnął. — Czemu nie przyszli! Zdruzgotali moje życie młode, sobie powróz na szyi zmocnili! Obaczą teraz! Ogień i miecz ich karać będzie. A mnie jeno śmierć.
O Beato, Beato, Beato!...
— Świętom Beate wołacie?
— Świętą, mnie najświętszą na ziemi! Miłowałem ci ja, miłowałem, aż serce tajało we mnie! Miłowałem dziewicę aniołowi niebieskiemu podobną i ona mnie też miłowała. Myślałem z nią szczęśliw na szerokich majętnościach, albo i więcej jeszcze, być, a dziś co? Na suchej skale zamkniony, wojskiem oblężon, od wszystkich odstąpień — krzyż mnie, mesjaszowi chłopskiemu, z cierni korona, włócznia do boku i gąbka octowa! A o szatę moją, o myśl moję, o cnotę moję szlachta z księżmi kości rzucać będą i niedolę chłopską wydzierać sobie będą, jak krucy kości i ścierw, szponami go każdy we swoję stronę ciągnący!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.