Jeździec bez głowy/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jeździec bez głowy |
Wydawca | Stowarzyszenie Pracowników Księgarskich |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Społeczna Stow. Robotników Chrz. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nigdy jeszcze tawerny Olddufferyego nie zaszczyciło tak wykwintne i liczne towarzystwo, jak owego wieczoru po pikniku w prerji i polowaniu na dzikie konie. Z wyjątkiem pań, wszyscy uczestnicy wycieczki poczytywali za swój obowiązek pójść do tawerny, chociaż na pół godziny, i uraczyć się whisky. Oficerowie załogi, właściciele okolicznych plantacji oraz sportsmani z różnych stron co chwila podchodzili do bufetu, zamawiając do swych stolików ulubiony trunek.
Towarzystwo dzieliło się na grupy i w jednej z tych grup znajdowali się trzej znajomi oficerowie: Hencoc, Crosman i Slomen oraz major, komendant twierdzy.
W pewnej chwili kapitan Slomen zapytał, zwracając się do obecnych:
— Czyście panowie zauważyli, jak po przybyciu Luizy z Mauricem Geraldem Kasjusz był zmieniony i okazywał przy lada sposobności rozdrażnienie?
— Rzeczywiście, był ogromnie ponury.
— Trawi go zazdrość, i to zazdrość niezwykła.
— Czyżby z powodu łowcy mustangów, Geralda? No, to śmieszne. — rzekł major.
— Dlaczego śmieszne, panie majorze?
— Miss Pointdekster jest przedewszystkiem panienką z towarzystwa, dobrze urodzoną, podczas gdy Maurice Gerald...
— Może być również gentlemanem, Przynajmniej tak słyszałem.
— Zresztą, — dodał Slomen, — miss Pointdekster jest ekscentryczką i może sobie pozwolić na wiele rzeczy zdumiewających.
— Widzę, — rzekł komendant, zwracając się do Slomena, — że i pan, kapitanie, należy do współzawodników Mauricea. Rozumiałbym pana w zupełności, gdyby chodziło o Hencoca lub Grosmana, ale być zazdrosnym w powodu jakiegoś tam łowcy mustangów — to doprawdy śmieszne.
— To Irlandczyk, panie majorze, więc podejrzewam...
Ale nie dokończył, bo drzwi się otworzyły i do tawerny wszedł Gerald. Zajął miejsce przy wolnym stoliku i kazał sobie podać whisky oraz wodę. Wielu z pośród oficerów, którzy znali go z okazji nabywania mustangów, zamieniło z nim uprzejme ukłony. Młodzież zamierzała podejść do niego, aby spędzić wspólnie kilka miłych chwil na pogawędce, gdy nagle w progu ukazał się nowy gość, w którym odrazu poznano Kasjusza Calchuna. Zachowanie się jego oraz wygląd wskazywały dowodnie, że był trochę podniecony i nietrzeźwy. W oczach miał nienaturalne blaski, twarz bladą, włosy potargane i wysunięte niedbale z pod czapki. Stanąwszy pośrodku sali, zaproponował całemu towarzystwu wspólne spełnienie toastu, a gdy gospodarz tawerny napełnił gościom kielichy! — zawołał:
— Niech żyje Ameryka dla Amerykanów! Precz z uzurpatorami praw naszych! Precz z Irlandczykami!
Jednocześnie, patrząc natarczywie na stojącego naprzeciw z kielichem w ręku Geralda, trącił się z nim ruchem pogardliwym i tak gwałtownym, że kielich zadrżał w ręku Mauricea i whisky oblała mu pierś. Nikt nie wątpił, że Calchun zrobił to umyślnie, i wszyscy z zapartym tchem oczekiwali słusznego odwetu ze strony znieważonego.
Tymczasem Gerald ze zdumiewającym spokojem postawił na stole swój kielich i zaczął jedwabną chusteczką wycierać poplamiony gors koszuli. Zaległo milczenie, ale nikt nie ośmieliłby się podejrzewać łowcę mustangów o tchórzostwo. Wreszcie Maurice rzekł z dumą i dobitnie:
— Jestem Irlandczykiem.
— Pan Irlandczyk? — urągliwie zmierzył go oczami Calchun. — Czy być może? Sądząc z pańskiego stroju, raczej wziąłbym pana za meksykańczyka.
— Niepotrzebnie wtrąca się pan do tego, jak jestem ubrany, mister Calchun, a ponieważ nie upiększył pan mego stroju wylanym trunkiem, przeto niech i mnie będzie wolno zrobić coś podobnego.
Powiedziawszy to, łowca mustangów chwycił swój kielich ze stołu i, zanim się kto spostrzegł, resztą wina oblał twarz Calchunowi. Wszczęło się chwilowe zamieszanie, ci i owi stanęli po stronie Geralda, poczem w tawernie zapanowała cisza. Wszyscy byli przekonani, że zajście to będzie miało poważne następstwa i że przeciwnicy powinni rozstrzygnąć swe losy w pojedynku.