Jednostka i ogół/Przeduchowiona

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Nałkowski
Tytuł Jednostka i ogół
Podtytuł Szkice i krytyki psycho-społeczne.
Data wyd. 1904
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Indeks stron
Przeduchowiona.[1]


»Orłowi, szybującemu w obłokach wciąż grozi upadek; dzięki wielkiej sile skrzydeł i wewnętrznego impulsu, wzbił się wysoko w chmury, lecz tam może zbraknąć odżywczych zapasów ziemskich i atmosfera może stać się za rzadka do takiego wzlotu, a duma lub rozmach zbyt wielki nie pozwolą cofnąć się ku ziemi, choćby na chwilę odpoczynku, nabrania nowych sił«
»Forpoczty ewolucyi psychicznej i troglodyci«.


Zofia Kowalewska, ta genialna kobieta, interesująca świat cały, i jako pierwszorzędny umysł matematyczny, i jako bujna, a zarazem subtelna, organizacya uczuciowa, i jako jednostka społeczna, odczuwająca cierpienia, pragnienia i dążenia ludzkości; jednem słowem, jako jedna z najbogatszych, najpełniejszych indywidualności psychicznych, jakie kiedykolwiek istniały — nas Polaków interesować powinna jeszcze z jednego specyalnego względu: pośród wszystkich narodowości najbardziej sympatyzowała ona z Polakami[2]; współczuła ich niedoli, marzyła o ich szczęściu.

Naturalnie, że sympatye tej wielkiej duszy zwracały się nie do takich Polaków, którzy w myśl polityki krakowskich stańczyków, pragnęliby odegrać dziejową rolę międzynarodowych żandarmów pilnujących wiernie powszechnej prawomyślności i „denuncyujących szlachetnie“ każdy najdrobniejszy objaw jej przeciwny, lecz — do takich, którzy na obu półkulach naszego globu walczyli i ginęli w imię najdroższych ideałów ludzkości. Ponieważ zaś obecnie w dobie powszechnej reakcyi pierwszy gatunek Polaków, jako powszechnie pożądany, rozpanoszył się wielce i nadaje ton naszej literaturze, która z tego powodu zaczęła słynąć „zaszczytnie“ na cały świat i jako wyborna faszyna do zatkania potoku dziejowego, i jako przyjemny przetwór spożywczy dla koprofagów całego świata, nic więc dziwnego, że my, mimo długu wdzięczności dla Kowalewskiej, w zapoznaniu się z jej życiem daliśmy się wyprzedzić innym narodom (gdzie przecież tętnią i inne prądy prócz reakcyjnego) i że obecnie niewdzięczność tę względem Kowalewskiej postarała się wynagrodzić również jedna z kobiet-bojowniczek, spolszczając jej „pamiętnik“.
Nie będziemy tu szli niewolniczo krok w krok za wątkiem pomienionej książki, którą każdy interesujący się wewnętrznem życiem wyższej jednostki ludzkiej, przeczyta sam z wielkiem zajęciem; a każdy, komu nie obcą była kiedykolwiek rozterka między głodem życia i głodem idei, przeczyta jednym tchem, z przyspieszonem tętnem serca, jak przy spotkaniu z istotą pokrewną.
Nasz zamiar tutaj jest inny; pragniemy tu na podstawie faktów w tej książce znalezionych, a po części i skądinąd zaczerpniętych, pokusić się o skreślenie ogólnej psychologicznej genezy tej bogatej i wielkiej indywidualności; o objaśnienie najważniejszych objawów jej życia, oraz katastrofy życiowej.
Do podjęcia takiego zadania czujemy się popchnięci tembardziej, że życie Kowalewskiej stanowi uderzająco wierną ilustracyę tych ogólnych poglądów na jednostkę nerwową, jej przeduchowienie („transmisyę“), reakcyę biologiczną („retransmisyę“) i upadek, które wyraziliśmy w dwóch artykułach naszych („Natura i siła“, „Forpoczty ewolucyi psychicznej“), zanim jeszcze biografia Kowalewskiej była nam znaną. W życiu Kowalewskiej znajdujemy więc niejako eksperymentalny dowód idei, wyżej wypowiedzianych, i odwrotnie: idee te posłużyć nam mogą do rzucenia światła na wiele objawów w życiu Kowalewskiej, ułatwić ich zrozumienie.
Kowalewska przedstawia ten najdoskonalszy typ nerwowy, do którego odnosilibyśmy właśnie naszą ogólną charakterystykę nerwowców: typ o silnych instyntach zarówno życiowych jak społecznych, typ biologiczno-socyalny (ob. klasyfikacyę typów w art. „Z powodu forpoczt“), typ, który można nazwać wybuchowym, łączy on bowiem z łagodnością, z subtelną uczuciowością w stanie normalnym, wielką, nieraz brutalną energię, wielką siłę oburzenia, wybuchu w stanie chwilowym, wywołanym tamą stawianą dążeniom, przeciągnięciem struny, krzywdą własną lub cudzą. P. Jankowska mówi o Kowalewskiej (Revue des Revues), że „obawa sprawienia przykrości tym, których kochała, choćby przez zapomnienie lub milczenie, sprawiała jej przykrość“, a jednak, jak mówi Leffler: „pomimo miękkości i uczuciowości, które leżały na dnie jej natury, od czasu do czasu w chwilach stanowczych, przejawiał się w niej charakter żelazny i upór nieugięty. Ona, która z czułością kotki tuliła się do osoby, ujmującej ją przyjaznem wejrzeniem, była w stanie, gdy się w niej przebudził duch walki, podeptać nogami wszystkie stosunki!“ i t. d.
Dla wytworzenia się takiego typu, prócz ogólnego usposobienia, przyniesionego na świat, wpływa nacisk jakichś więzów[3], najczęściej materyalnych; u Kowalewskiej te ostatnie zastąpione były więzami kobiecości, konwenansu, panującego w domu jej rodziców, niedozwalającego na swobodne zabawy dziecinne, despotyzmem ojca, generała, wreszcie obojętnością matki (kobiety powierzchownej, balującej) na objawy czułości dziecinnej, przez co dziecko, krępowane, obrażane w swych delikatnych uczuciach, stawało się „skryte i dzikie“.
Określiwszy ogólny charakter typu Kowalewskiej zastanówmy się teraz nad najważniejszemi wytycznemi zjawiskami jej życia, mianowicie nad transmisyą jej sił na duchowe, w szczególności metematyczne; a następnie — nad rezultatem tej transmisyi: reakcyą biologiczną i katastrofą życiową.
Przytem musimy tu zaraz z góry zwrócić uwagę na niebezpieczeństwo transmisyi dla natur takich, jak Kowalewska, natur zaciętych, zapalnych, wybuchowych: gdzie zwrócą one swe siły, ku jakiemukolwiek celowi, nie wstępują na drogę jak spokojne, powolne zwierzę robocze, lecz jak bohater, idący w bój krwawy z błyskawicą pragnienia w oku i dławieniem szału w gardle, przez które zdają się przeciskać stłumione słowa starej pieśni szkockiej: „Mój sztandar musi w górze tam lśnić, lub trup odpocznie na Bothwell-Hill...“
Na transmisyę Kowalewskiej złożyły się cztery czynniki: 1. dziedziczność, 2. atmosfera domowa, 3. braki fizyczne, 4. powszechny prąd umysłowy, powszechny przełom ideowy epoki jej lat młodzieńczych.
Nad każdym z tych punktów musimy się tu zastanowić.
Śród przodków Kowalewskiej w linii matczynej (Schubertów) byli znakomici matematycy, stryj zaś jej, którego znała, człowiek wszechstronnie wykształcony, był fanatycznym czcicielem matematyki i swym zapałem w tym kierunku oddziałał na młodociany umysł siostrzenicy, rzucił weń pierwsze zasady ogólnych matematycznych idei (kwadratury koła, asymptoty, i t. p.). które podniecały fantazyę dziecka, wytwarzając „bałwochwalczą cześć dla matematyki, jako dla nauki wyższej, tajemniczej, otwierającej świat nowy, cudowny, niedostępny dla zwykłych śmiertelników“. (Autobiografia).
Ojciec Kowalewskiej (generał Krukowski) studyował też w młodości matematykę i posiadał litografowane kursa rachunków wyższych; przypadek zrządził, że z powodu zbraknięcia tapet, wylepiono tymi właśnie kursami pokój dziecinny. Mała Zofia odczytywała litografowane wyrazy, przyglądała się tajemniczym formułom; nie rozumiała wprawdzie tego wszystkiego na razie, ale w umyśle jej utkwiło to mechanicznie i gdy następnie, jako piętnastoletnia dziewczynka, zaczęła w Petersburgu brać lekcye rachunku różniczkowego, nauka znalazła w jej umyśle już gotowe formy, w które z łatwością wlewały się idee: znakomity jej nauczyciel zauważył, że pojęcie granicy i pochodnej zrozumiała tak prędko „jak gdyby już pierwej o tem wiedziała“.
Jak bardzo studya matematyczne pochłaniają człowieka, jak bardzo odrywają go od życia, ubezcieleśniają, przeduchowiają, ten tylko potrafi zrozumieć i odczuć, kto sam w latach młodzieńczych poświęcał się tym studyom. Nie mówimy tu naturalnie o rzemieślnikach matematyki (choćby najlepszych), lecz o jej poetach, fanatykach, czcicielach. Taki czciciel uważa każde zstąpienie swej kochanki z wysokiego piedestału abstrakcyi ku światowi konkretnemu, praktyce, życiu — za profanacyę świętości; nawet w matematyce teoretycznej figury, ciała matematyczne, owe puste formy bez żadnej zawartości konkretnej, będą dlań jeszcze za bardzo konkretnemi; będzie on dążył do zupełnego zastąpienia ich abstrakcyjnymi wzorami — geometryę zastąpi algebrą. Geometrya bez figur, oto ideał i duma matematyka! Nawet „urojenia“ są dla niego światem, śród którego obraca się z całą swobodą.
Ale i te wszystkie abstrakcye noszą na sobie jeszcze pewien pył ziemski — trzy wymiary; a więc i ten pył konkretności strząsnąć potrzeba: zbudować wzory n-wymiarowe, od matematyki zwykłej, zbyt jeszcze konkretnej, zbyt fizycznej, wznieść się do matematyki, że tak powiem, metafizycznej, do metamatematyki — po za wszelką zmysłowość, po za wszelką wyobrażalność.
Tym sposobem matematyk buduje sobie świat, nie mający nic wspólnego, z życiem, będący najwyższą abstrakcyą, odkrywający nam rąbek nieskończoności; w tej abstrakcyi ginie przytem zupełnie jego ludzkie ja, które musi się poddać despotycznym, żelaznym, niezłomnym, wszystko miażdżącym prawom tego osobliwego świata. Taki matematyk jest jak ów „Farys“, syn pustyni, kochanek słońca, który dąży tylko ku niemu „i nic go w biegu wstrzymać nie zdoła, ani uroczej cienie oazy, ni beduinka głosem anioła...“ — do czasu!
Co do braków fizycznych, to one, jak to wielu życiorysami możnaby poprzeć, bardzo często odrywają człowieka od życia i zwracają ku idei; a to tembardziej, że objektywna doniosłość tych braków bywa zwykle potęgowana subjektywnie, przez jednostki o wielkich pragnieniach i wielkich od siebie wymaganiach. Z braków fizycznych Kowalewskiej należy podnieść krótkowzroczność, która, ścieśniając zakres wrażeń zmysłowych, zwraca człowieka ku wnętrzu; oraz — brak piękności, który przytem u Kowalewskiej ulegał nie tylko, wyżej zaznaczonemu, spotęgowaniu ogólnemu, subjektywnemu, ale także i szczególnemu, objektywnemu przez to mianowicie, iż starsza siostra Zofii była niezwykle piękną i przyćmiewała ją swym blaskiem; „nie mogąc dorównać siostrze pięknością, Zofia za to starała się ją prześcignąć w innym kierunku“ (Leffler).
Ale nie dość na tem: obok czynników powyższych, że tak powiem miejscowych, wtłaczających wielką siłę życiową Kowalewskiej (odziedziczoną po „babce cygance“) w łożysko ideowe, były, jak wspomnieliśmy, także i czynniki powszechne: powszechny przełom idei między r. 1860 i 1870, powszechny umysłowy prąd czasu, kiedy to „dzieci wychowywały rodziców“, kiedy „osobiste szczęście było rzeczą podrzędną, a poświęcenia dla idei — jedynem zadaniem, godnem człowieka“, kiedy wyjście za mąż z miłości uważane było za pospolitość, za „hańbę“; kiedy panny natomiast zawierału tylko małżeństwa formalne, aby tym sposobem uwolnić się z pod władzy rodziców i módz się poświęcić studyom naukowym, wogóle — pracy dla idei; kiedy, ubogi, brzydki, niezgrabny student, przywiózłszy z uniwersytetu na wieś nowe idee, porywał niemi córki magnatów, które przedtem wyszywały herby i marzyły tylko o rycerzach i książętach: teraz, porzuciwszy te marzenia, sprowadzają książki naukowe i filozoficzne, biorą się do pracy naukowej, pogardzają balami i uczą czytać chłopskie dzieci, któremi się dawniej brzydziły.
W takiej atmosferze, pod parciem takich czynników, wzrosła Kowalewska, nic więc dziwnego, że z toczącej się w jej dziedzicznych instynktach walki, między „babką cyganką“, która chciała życia i „dziadkiem astronomem“, który żądał nauki, ten ostatni wyszedł zwycięzcą. Cała potęga siły życiowej, która kazałą dziewięcioletniej Kowalewskiej gryść do krwi swą rywalkę w miłości, została w dojrzałem dziewczęciu całkowicie transmitowana, wparta w łożysko idei, nauki, matematyki. Panna Zofia Krukowska zawarła wbrew woli rodziców małżeństwo formalne ze studentem Kowalewskim, całkowicie pochłoniętym znów geologią, by swobodnie módz wyjechać za granicę i studyować dalej matematykę u sławnego mistrza Weierstrassa w Berlinie. Wielka siła, rzucona w jedno łożysko, musiała sprawić wielkie rezultaty i Kowalewska nie mogła się uskarżać na brak powodzenia na tem polu: w nagrodę za swe przeduchowienie, za ofiarę ze swego życia biologicznego dla idei naukowej, doznała największych duchowych rozkoszy tryumfu. Ogniskami tego tryumfu są dwie chwile w jej życiu, jedna na wstępie, druga w kulminacyjnym punkcie jej karyery naukowej; jest to mianowicie pierwsze spotkanie z Weierstrassem, a następnie odebranie nagrody akademii paryskiej.
Kto kiedykolwiek w życiu, jeszcze nic nie znaczący, nieznany, lecz z iskrą zaciętości w swej duszy, duszy pragnącej i dążącej, stawał przed sławną, sztywną, naukową powagą zachodu, która patrzyła nań z góry, jak na natrętnego przybłędę z „Halbasien“, jak na istotę rasowo niższą, o czaszce niemal buszmańskiej, ten zrozumie rozkosz, jaką przybłęda ów, głodem wiedzy przygnany śród obcych, odczuł, gdy udało mu się wstrząsnąć mandaryńską sztywność tej powagi, wywołać na jej zmartwiałej twarzy pewne zdziwienie, przekonać ją, że ten półazytycki przybłęda znaczy coś przecie, że jest pewną potgą w tem ściśle ograniczonem państwie nauki. (Nie mówiąc już o tem, że po za temi granicami, że w państwie ogólno-ludzkiem, w wewnętrznem państwie duszy, przybłęda ten może obejmować horyzonty, nieraz niepojęte dla najznakomitszych mandarynów nauki).
Takim przybłędą z półazyi była Kowalewska, gdy stanęła po raz pierwszy przez Weierstrassem: drobna, niepokaźna, nieładna, niedbale ubrana cudzoziemska dziewczyna. Profesor niemiecki, by się odczepić, dał jej kilka trudnych zadań, pewnym będąc, że nie zdoła ona nawet poruszyć tego ciężaru i nie pokaże się wiećej; lecz jakież było jego zdziwienie, gdy po tygodniu Kowalewska przynosi wszystkie zadania rozwiązane i to, jak się pokazało, rozwiązane wybornymi sposobami z dokładnemi wyjaśnieniami. „Kowalewska, objaśniając zadania, w zapale pracy zdjęła kepalusz; krótkie kędzierzawe włosy spadły jej na czoło, była zarumieniona od jego pochwał i stary profesor uczuł napływ ojcowskiej czułości dla tej młodej, ledwie rozwiniętej kobiety, która okazała takie zdolności umysłowe, jakie nie często zdarzało mu się spotkać u swych dojrzałych uczniów“. Początkowe niedowierzanie Weierstrassa przeszło w uwielbienie i głęboką przyjaźć dla tego genialnego dziecka. Sądzimy, że ta chwila pierwszego tryumfu była droższą dla Kowalewskiej, niż późniejszy większy tryumf paryski, gdy otrzymała nagrodę od akademii i nieskończone owacye: to było już wtedy, kiedy oderwanie się od życia, wyczerpanie pracą, przeduchowienie zaczęło silniej przygniatać Kowalewską swem potężnem brzemieniem; gdy zaczęła odczuwać nicość celów ambitnych, zdobyczy ideowych wobec braku osobistego szczęścia.
Już przedtem zresztą Kowalewska czuła się nieraz bardzo nieszczęśliwą, był to ból transmisyi, dokonanej w jej organizmie w sposób gwałtowny, nieekonomiczny (Ob. Forp. ewol. psychicznej). Rozumiała to ona dobrze, żałując (w liście do Jankowskiej), że „filisterscy przodkowie ze strony matki wzięli w niej górę nad cyganami i kozakami ze strony ojcowskiej“ — wspominając zaś dalej o swych „zaczerwienionych od pracy oczach“, dodaje z goryczą: „i czyż taka osoba może się kazać kochać?“
Wynikający z przeduchowienia brak miłości w życiu, miłości w realnem, ziemskiem tego słowa znaczeniu, oto co było główną przyczyną jej niezadowolenia życiowego, jej cierpień, a wreszcie i śmierci.
Wprawdzie w energicznej naturze tej kobiety, powstał czynny bunt przeciw przeduchowieniu, reakcja biologiczna (retransmisya): Kowalewska rzuciła się do sportów wszelkiego rodzaju jak łyżwiarstwo, konna jazda, taniec (Ob. Forp. ew. psych.) ale są to tylko paljatywy: hartują one ciało, czynią je wytrwalszem na cierpienia duchowe, lecz samych cierpień tych nie są w stanie usunąć, ani zmniejszyć; owszem: dopomagając nieraz człowiekowi do przetrwania ciężkiej choroby, pozwalając żyć dłużej, zwiększają zakres cierpień przeżytych.
Jedynem zbawieniem, jedynym środkiem, który mógłby przywrócić naruszoną równowagę przeduchowionego organizmu, przynosząc mu nowe siły z zewnętrz, byłaby retransmisya erotyczna — miłość; lecz ta piękna, a bezlitosna bogini, najokrutniejsza dla najlepszych, nie przychodziła, „Keiner begehrte ihrer mit dem Urtrieb des Mannes zum Weibe“ mówi Laura Marholm o Kowalewskiej. Obie biografki jej, Marholm i Leffler zastanawiały się nad przyczyną tego.
Marholm (»Das Buch der Frauen«), często subtelna, ale na punkcie miłości zbyt pretensyonalna, nawet natarczywa, wyjaśnia to w taki sposób, w jaki biedne stare panny usiłują pocieszać się w swem niepowodzeniu: „brakiem rutyny w miłości, nieużywaniem kokieteryi“. — Rutyna! ależ wiadomo każdemu, że rutyna jest zabójcza we wszystkiem, a cóż dopiero w miłości! „Kokieterya?“ — zapewne, ale nie ta, której może użyć każdy, „gdyby tylko chciał“, gdyby się do tego zniżył! Nie ta, która się robi, która jest sztuką, czemś z zewnątrz nalepionem — taka jest wstrętna, jest zamachem; lecz ta, która jest, że tak powiem immanentną, wypływa z płciowej natury danej jednostki, jak woń i barwa wypływają z natury kwiatu. Wprawdzie Marholm mówi w innem miejscu o płciowości Kowalewskiej, o wspomnionem wyżej ugryzieniu rywalki. Ale to obudzenie się płciowości było zawczesne na to, aby znaleść ujście bezpośrednie; tym łatwiej więc mogła być ona zniweczona, a raczej (bo siła nie ginie), wciśnięta w łożysko ideowe. Późniejsza miłość Zofii dla Dostojewskiego, genialnego epileptyka, miała już charakter idealny, a przytem nie doznała wzajemności, zwyciężona pięknością siostry.
Wyjaśnienie dane przez Leffler, że Kowalewska „za wiele wymagała w miłości“, zawiera już przynajmniej cząstkę prawdy, bo jeżeli uczynimy zadość zasadzie „audiatur et altera pars“, to znajdziemy u Edmunda Goncourta w jego „Dzienniku“ nieco podobne wyjaśnienie, dla czego kobiety pospolite bywają częściej kochane. Marholm jednak ostro krytykuje Leffler i twierdzi, z pewną słusznością, że „im kto więcej wymaga, tym więcej dostanie“ — zapewne, ale z małem zastrzeżeniem: nie każdy! Napoleon wymagał od ludzi największych ofiar i odpowiadano mu: „Najjaśniejszy panie my wszyscy gotowi jesteśmy umrzeć dla ciebie“. Ale niestety, nie każdy jest Napoleonem w miłości: najmniej zaś ten, co od lat najmłodszych porzucił ziemię, by wznieść się w podobłoczne sfery ideału; co, jak mityczny bohater Eddy, porzucił swój kraj i powędrował do zaświatowej krainy Jötunów, by tam pokusić się o spełnienie dzieł nadludzkich: wypicie oceanu — wiedzy, ruszenia z posad globu — globu nędzy i bezprawia; co pokusił się o zwyciężenie śmierci samej — żłobiąc swe imię na spiżu!...
Wiemy, że małżeństwo Kowalewskiej było tylko formalne, a chociaż później stało się ono realnem, to jednak człowiek taki, jak Kowalewski, natura prawie drewniana; człowiek, który „gdy miał książkę i szklankę herbaty, nie pragnął już nic więcej w życiu“, nie mógł uszczęśliwić Kowalewskiej: małżeństwo to dało jej macierzyństwo, lecz nie dało miłości: Marholm trafie się tu wyraża: „Mutter wurde sie ja und Gattin auch — aber Geliebte nicht“.
Po rozejściu się z mężem (który, wdawszy się w nieszczęśliwe przedsiębiorstwa, odebrał sobie później życie) Kowalewska spotkała w Paryżu pewnego młodego Polaka, matematyka, poetę, marzyciela i rewolucyonistę, człowieka podobnego do niej samej, równie przeduchowionego: „jego dusza i dusza Zofii były podobne do dwóch żarzących się świec, zapalonych na jedną uroczystość“ (Leffler). Sympatyzowali oni naturalnie ze sobą, prowadzili po całych nocach zapalone dysputy, nacechowane krańcowym idealizmem i mistycyzmem; stosunek ten nie był jednak miłością w zwykłem, ziemskiem tego słowa znaczeniu; nie tylko nie mógł on przywrócić Kowalewskiej utraconej równowagi, lecz przeciwnie: przyczynił się do tym większego przeduchowienie, wyczerpania i, wraz z wiadomością o gwałtownej śmierci męża, podkopał silnie jej zdrowie.
Wreszcie zabłysła Kowalewskiej nadzieja prawdziwej miłości w realnem, a raczej realistycznem, tego słowa znaczeniu, miłości, przywracającej naruszoną równowagę między duchem i ciałem. Spotkała ona mianowicie człowieka, o którym sama pisała (w liście do Leffler), że jest „odpowiednim bohaterem do romansu (ma się rozumieć w kierunku realistycznym)“. Był to rosyjski bojar, może nieodrodny potomek żywiołowych „Zaporożców“ Riepina, organizacya nie pokrewna Kowalewskiej, jak ów Polak — idealista, lecz dopełnicza; nie spotęgowanie jej aspiracyi duchowych, wzmożenie ciężaru, pod którym już i tak uginało się jej ciało, lecz jego podpora: po za uzdrawiającym wpływem fizyologicznym organizacyi silnej i zdrowej, oddziaływał on na Kowalewską i bezpośrednio-psychicznie w sposób równoważący, a to drogą wytwarzania jaźni zbiorowej, drogą wymiany psychicznej dwóch natur różnych; niby drogą wymiany cieplika dwóch ciał o różnej temperaturze, przez co powstaje obniżenie temperatury psychicznej u jednostki wyższej, zwolnienie pulsu zabójczej gorączki psychicznej. Mianowicie, człowiek ten do jej marzycielskiego idealizmu wnosił realizm, do jej ofiarnego zapału — egoistyczny sceptycyzm, do jej nerwowego niepokoju — równoważny spokój.
Nie dość na tem: jako jej rodak, spotkany śród cywilizacyjnego ogniska zachodu, śród najbardziej wytężonego życia psychicznego — w Paryżu, przynosił on jej powiewy z pól rodzinnych, szumy niw złotokłosych, wonie łąk i kwiatów ojczystych, dźwięki dalekiej pieśni ludowej — przynosił jej wspomnienia tego impulsywnego dzieciństwa, gdy nieznużone jej zmysły chwytały bezpośrednio, żywo, chciwie wszystkie dźwięki, zapachy i widoki przyrody, wchłaniały cały świat zewnętrzny; gdy żyła pełnią życia fizycznego; gdy zamiast rozwiązywania równań różniczkowych, gryzłą namiętnie swą rywalkę, jak każda prawdziwa samica.
On jeden mógł wyrwać ją na zewnątrz, sprowadzić reakcyę erotyczno-biologiczną, przerzucić „wahadło“ po za punkt martwy[4] To też, gdy pewnego razu Kowalewska na skutek otrzymanego listu sądziła, że marzenie jej się urzeczywistnia, padła na kanapę nawpół omdlała, wołając: „o Boże, Boże, co za szczęście! — o ja nie zniosę tego! Ja umrę! O! co za szczęście!“ — Słowa te, wzruszające, przypominające Fausta, malują całą doniosłość tego momentu krytycznego dla życia; malują potęgę uczucia, z którem człowiek, oderwany gwałtem od natury, stara się ku niej powrócić, a zarazem — całą otchłań cierpień w razie nieudania się tego.
Niestety było już zapóźno, przytem chwila najnieodpowiedniejsza: Kowalewska, pracująca właśnie nad konkursowem zadaniem matematycznem w celu otrzymania nagrody Bordina, była bez wyjścia zaangażowana ambicyą i straszliwie wyczerpana; prócz tego osłabiała się jeszcze bardziej ciągłą analizą: trapiła ją np. myśl, że „więcej go pociąga uwielbienie dla jej umysłu i talentu, niż miłość“[5]. Obawiała się zresztą, i słusznie, że ulegnie stałemuwpływowi przyszłego męża, stałemu obniżeniu tętba psychicznego; że zostanie ściągnięta ze swych lotów wysokich nie na chwilę dla nabrania nowych sił, lecz stale; że stanie się sprzętem domowym małżeńskiego pożycia.
Wszystkie te względy razem zwyciężyły poryw ciała, budzącego się do życia z długiego letargu — „Wahadło“, pchnięte silnie, zadrgało, lecz nie zdołało przerzucić się po za punkt szczytowy; wróciło do swej drogi pierwotnej, ciężkie, ołowiane. Retransmisya nie często się w życiu udaje; nie dziw: nie przychodzi jej, jak w marzeniach poety, na pomoc siła nadprzyrodzona — Mefisto. Powiedzieliśmy (Forp. ewol. psych.), że „retransmisya dla natur potężniejszych to skok nad przepaścią; kto nie dosięgnie jej krawędzi, ten roztrąci się o skały na dnie sterczące“, a jeżeli nie zginie od razu, to życie straci dlań wszelką wartość; późniejsza śmierć będzie tylko nominalnym wyrazem tego, co już poprzednio faktycznie się stało. Tak było z Kowalewską.
Ludzie-maszyny, ludzie-drewna, ludzie-kawałki powiedzą zapewne, że Kowalewska, posiadająca, tak wysokie stanowisko naukowe, nagrodę Akademii, sławę, itp. nie powinna była czuć się nieszczęśliwą, — że to była słabość, i gotowi ukuć z tego nawet argument przeciwko wykształceniu kobiet. Zobaczmy więc, jak zachowują się wobec podobnych losów życiowych silni mężczyźni.
Nietzsche porusza tę kwestyę we właściwy sobie sposób obrazowy, alegoryczny: filozof Zarathustra przypatrywał się pewnego razu tańcowi dziewic na polanie leśnej. „Gdy taniec się skończył i dziewice odeszły, zasmucił się.“
„Słońce już dawno zaszło, łąki są przejęte wilgocią, z lasu powiewa chłód“.
„Duch wieczoru przychodzi i pyta Zarathustry: „Co, ty żyjesz jeszcze? — Dlaczego?... na co?... przez co?... do czego?... gdzie?... jak?... Czyż to nie głupota żyć jeszcze?...“
Lecz Nietzsche jest, powiadają, „zupełnie niezrozumiały“, weźmy więc kogoś zrozumialszego.
Jakobsen we wspaniałej powieści „Niels Lyhne“ kreśli nam duszę filozofa Biguma, który zbudował sobie potężne państwo ducha, gdzie panował niepodzielnie: „Istnieje świat, gdzie ja panuję, potężny, dumny, bogaty, olśniony blaskiem zwycięztwa, uszlachetniony swiętym popędem, który wiódł Prometeusza, gdy ten unosił ogień z krainy bogów...“ A jednak teraz, wobec braku miłości, Bigum pojął, że to całe potężne państwo, cały ten wielki świat myśli jest niczem: „es war ja alles wertlos was er besass“. W porywie miłosnego szału wobec ukochanej, lecz nie kochającej go, kobiety — wyrzuca z siebie następujące słowa rozpaczy, godne co do siły, stanąć obok słów dumy wszechwładnego Lermontowskiego „Demona“: „Nie ma nic w mej duszy, czegobym nie wyrwał, nie wytępił, gdybym przez to mógł miłość twoją pozyskać. Nie, nie — gdyby mi dano do wyboru stać się szalonym i gdybym w wizyach tego szaleństwa ciebie mógł posiadać — wtedy odrzekłbym: macie tu mój mózg, wedrzyjcie się bezlitosną ręką w jego pełną cudu budowę i potargajcie wszystkie delikatne włókna, któremi moje ja jest przywiązane do promiennego, tryumfalnego wozu ducha ludzkiego“. — Filozof ofiaruje tu więc miłości — to co jest najdroższego: myśl swoją!
Wielką jest wprawdzie potęga duchów wybranych w walce z przytłaczającem je cierpieniem; ta walka wewnętrzna świadczy bardziej o wielkości człowieka, niż najwspanialsze jego dzieła konkretne. Człowiek potrafi nawet w samej truciźnie znaleść środek do walczenia z cierpieniem: rzucić się w otchłań pracy, która pozwala mu, jak Zoli, jeszcze czas jakiś „przeżyć do dnia następnego“. I Kowalewska więc, szarpana cierpieniem, szukała oszołomienia w pracy. Ale to ciągłe wahanie między pijaństwem pracy i trzeźwością cierpienia może znieść przez czas dłuższy tylko organizm żelazny, któremu pozostało jeszcze dość siły brutalnej do mocnego zaciskania zębów, i to w takim tylko razie, gdy stworzy sobie podstawę, na której może się oprzeć; taką podstawą jest przekonanie, że nasze cierpienie nie zginie bez śladu, że ujawni się ono bezpośrednio, uwydatni w twórczości literackiej lub działalności społecznej; że padając, pozostawimy po sobie gruzy naszego więzienia.
Ale jaką podstawę może mieć w tym względzie człowiek-matematyk, jak Kowalewska, którego praca jest zupełnie bezosobista, którego indywidualność ulegnie, jak wspomnieliśmy, zgładzeniu bez śladu (zewnętrznego) pod żelaznym naciskiem formuł niezmiennych, zimnych, bezlitośnych, jak prawa przyrody i którego cierpienia mogą się odbić na pracy tylko w sposób ujemny: jako czynniki, osłabiające trzeźwość i energię myślenia. Nawet filozof, budujący swój systemat, ujęty w najściślejsze formy logiczne, wkłada weń wiele nietylko logiki, ale oraz swych uczuć, swych osobistych doświadczeń i zawodów, wiele swego ja; do tego stopnia, że niekiedy trudno określić, gdzie kończy się system filozoficzny, a zaczyna utwór poetyczny (Nietzsche!). Filozof kładzie tam dalej wiele z medyum, wśród którego żyje; ze stanu społecznego swej epoki, względem którego zajmuje takie lub inne stanowisko, odpowiednio do swej indywidualności. Na pracy matematyka nie odbije się nic z tego, prócz większej lub mniejszej potęgi jego umysłu; praca matematyka nie należy do żadnej epoki[6], żadnego ustroju społecznego, żadnej indywidualności. Matematyka jest funkcyą od tych czynników niezależną. Nawet wyżej wspomniana miłość badacza dla matematyki, nawet ta jego poezya, nie może się przedstawić bezpośrednio, jako taka, jako „ciepło“; zmienia się ona w „ruch“, w motor mechaniczny, poruszający jedyny aparat — rozumu.
To też niedziw, że Kowalewska, ta bogata indywidualność, mimo zamiłowania do matematyki, czuła się zbyt ściśnięta w tem państwie, marzyła o twórczości literackiej i działalności społecznej; lecz tych środków ratunku tylko w bardzo drobnej części użyć mogła.
Co do działalności społecznej praktycznej, to na to prócz, nieskrępowanego innemi celami czasu, trzeba obok idei zachować jeszcze pewien zapas grubości fizycznej i duchowej, któreby pozwalały być w stanie stosowania się do okoliczności, zawierania różnych kompromisów; ścisły teoretyk o uczuciu zbyt wysubtelnionem tego nie zniesie i może nawet paść ofiarą wewnętrznej rozterki i niesmaku.
Co do działalności literackiej, to więzy matematyczne zbyt silnie wpiły się w umysł Kowalewskiej i paraliżowały jej polot w tym kierunku, Matematyka, nietylko jak wspomnieliśmy, zbyt pochłania człowieka w fazie zajmowania się nią, ale prócz tego wytwarza ona stale pewną organizacyę umysłu, pewne nawyki, pewne procesy myślowe, które niezmiernie utrudniają pracę literacką i to tak pod względem formalnym (strukturalnym), jak i materyalnym (treściowym).
Przedewszystkiem matematyk, przywykły do nadzwyczajnego ładu, do żelaznego, logicznego następstwa w przedstawieniu rzeczy, natrafia na nieprzezwyciężone trudności budowy, gdy zechce tę swoją metodę zastosować do nadzwyczaj skomplikowanych, zmiennych, ruchliwych, niepochwytnych, chaotycznie krzyżujących się z sobą, zjawisk świata ludzkiego; któż byłby w stanie uporządkować zmienny chaos, walczących z sobą, wznoszących się i spadających kropelek we wrzącym słupie gejzeru!
Nie dość na tem, matematyk natrafia przy twórczości literackiej także i na trudności materyalne, treściowe. Badania matematyczne zacierają wraźliwość na świat zewnętrzny, zacierają zdolności empiryczne, wyrabiają natomiast zdolności dedukcyjne. Matematyk więc przystępuje do twórczości literackiej nie jak aparat fotograficzny, nie projektuje świata zewnętrznego na swoją kliszę duchową — lecz odwrotnie: postępuje jak malarz, malujący nie z natury, lecz z głębi swego ducha, projektujący go niejako na zewnątrz. Już to samo jest ograniczeniem (ilościowem) materyału twórczości (u Kowalewskiej ograniczenie to potęgowało się jeszcze więzami kobiecości). Ale i na tem jeszcze nie dość; matematyk, przyzwyczajony nie do opisywania lub opowiadania poszczególnych faktów, lecz do najwyższych uogólnień, nie może dać nawet tego własnego materyału w sposób dość bezpośredni: wszystkie zjawiska podmiotowe, wszystkie myśli, doświadczenia i cierpienia zlewają się w jego duszy w jedną jednolitą syntezę, w której, jak w rezultacie arytmetycznym, nie widać pojedyńczych części składowych, pojedyńczych czynników, poszczególnych dróg. Jego dusza jest jakby miażdżąca maszyna, w której miliony pojedyńczych pestek zmieniają się w jedną skoncentrowaną kroplę goryczy[7].
Nie mówimy już o tem, że do tych trudności specyalnych, jakie napotyka matematyk, musiała Kowalewska naturalnie napotykać i te trudności, jakie ogólnie napotyka każda niezmiernie subtelna organizacya nerwowa, której daleki wzrok duchowy nie dosięga nigdzie końca, kresu, granicy, lecz gubi się w nieskończonej tajemnej głębinie rzeczy, trawiąc się pragnieniem sięgnięcia głębiej i głębiej — i te trudności wreszcie, jakie napotyka każda wyższa organizacya bojownika, któremu wszystkie, wymierzane przezeń ciosy, wydają się zbyt słabe, zbyt nikłe, chociażby one były ciosami piorunu; chociażby po nich, jak po ciosach Thora, pozostały niezatarte bruzdy na skalnem obliczu ziemi.
Nic więc dziwnego, że pomimo, a nawet poczęści z powodu bogactwa duchowego Kowalewskiej, jej twórczość literacka była nieznaczna i że musiała ona brać do pomocy inną, niższą od siebie organizacyę duchową (Leffler), by swe pragnienia, swe cierpienia i swe idee, które jej rozsadzały głowę, ubrać w konkretne literackie szaty. O ironio losu! — iluż to marnych pisarzy posiada na swym składzie krawieckim najwspanialsze szaty, by niemi odziewać zgniłe trupy, rozsiewające zarazę, albo lalki z trocin i słomy, któremi, jak sztukmistrze bud jarmarcznych, rozweselają gawiedź, zwabioną przez reklamę!...
I tej więc podpory pozbawiona była Kowalewska, tej podpory, bez której nawet egoistyczny Goethe byłby „zginął“ jak sam mówi; czyż można tedy poczytać Kowalewskiej za słabość, że się ugięła pod brzemieniem cierpienia? Wszakże ugiął się pod niem i Nietzsche, ten zraniony król pustyni, co wykiem rozlegającym się śród mroku, napełniał grozą spokojne, handlowe karawany; ten Tytan woli, co na pytanie ducha leśnego, „jak żyje?“ odpowiadał z niezachwianą pewnością i dumą: „jest we mnie coś niewzruszonego, nieśmiertelnego, coś, co rozsadza skały — to moja wola. Milcząca i niezmienna stąpa one poprzez lata. Tak! jeszcze jesteś przy mnie, ty, co burzysz wszystkie groby. Bądź pozdrowiona wolo moja!...“ A jednak i ta wola tak potężna ugięła się przed głodem życia.
Nietzsche się ugiął — więc nie dość pracy, nie dość nawet twórczości; te środki, jakkolwiek potężne, nie są jeszcze dostateczne do pokonania cierpień i ciosów, spadających lawiną na człowieka bojownika. Trzeba więc wznieść się jeszcze o stopień wyżej na skali potęgi ludzkiego ducha, a w tym celu trzeba sięgnąć jeszcze głębiej w naturę ludzką, by wydobyć stamtąd jeszcze trwalszy kruszec i wykuć zeń jeszcze silniejszy oręż.
W samem cierpieniu jako takiem, w niem szukać należy bezpośredniego źródła siły. A nie myślimy tu o rezygnacyi cierpienia, nie: taki typ człowieka to da rozwoju ludzkości, typ bezwartościowy, bierny — to balast, to — kanonenfutter! My myślimy nie o rezygnacyi — lecz o wściekłości cierpienia!
Zarathustra Nietzschego powiedział: „bądźcie twardzi“; lecz twardą jest natura i twardym jest człowiek natury, człowiek-zwierzę; nie może więc być twardym człowiek przyszłości, człowiek nad-czujący — nad-człowiek. Zarathustra nowy powiedziałby: bądźcie wściekli, a wszelka „twardość“ zadrży i zblednie przed wami; a cierpienia, ciosy — tych się nie ulękniecie, te was nie złamią, bo staną się dla was żywiołem, jak dla innych szczęście.
Nie jest to wcale pusty frazes: życie organizmu bowiem to wejście w pewną równowagę między nim i medyum, nie ma więc medyum złego lub dobrego wogóle, lecz tylko w zastosowaniu do pewnego organizmu: dane medyum może być złe dla pewnego organizmu, który w niem nie wzrósł, ani nie wszedł zniem w warunki równowagi, a dobre dla innego: powietrze zabójcze dla ryb, jest warunkiem życia dla istot, które wyrobiły sobie płuca; zimno zabójcze dla jednych organizmów jest korzystne dla innych, które potrafią wyrabiać w sobie wielką ilość ciepła i t. d.
Czyż więc walki, cierpienia, ciosy nie mogą stanowić medyum korzystnego dla pewnych osobników, dla tych mianowicie, które zdołały wyrobić w sobie wielką ilość wściekłości?
Cierpienia i ciosy są z tego powodu bolesne i groźne dla życia, że obniżają tętno życiowe, zwalniają wymianę materyi; lecz możliwym jest taki organizm w którymby one przeciwnie — potęgowały życie, a to przez pobudzanie wściekłości; podobnie, jak zimno, które w jednych organizmach obniża tętno życia, w innych przeciwnie, potęguje takowe przez pobudzanie do wytwarzania ciepła.
Ten wywód teoretyczny nie jest pozbawiony też poparcia w praktyce: czyż nie słyszeliśmy o wojownikach, którzy dopiero śród huku dział, śród kłębów dymu bojowego czuli się dobrze, byli w swoim żywiole, i którzy, jak óe heinowski grenadyer, mogli mówić: „szczęk broni owiewa mnie czarem“?
Czyż więc nie są możliwi tacy bojownicy ducha i życia, którzyby w wielkich cierpieniach, w ciosach życiowych znajdowali swój żywioł, źródło siły, podnietę życia? Im bardziej ciosy się kombinują, im te kombinacye są piekielniejsze, im bardziej wyrafinowane, niemożliwe, wykluczające się nawzajem, tym bardziej rośnie zaciętość i wściekłość bojownika: zmiażdżył jednego wroga, w miejsce jego wyrastają setki, oparł się plecami o skałę — skała rozsypuje się w proch, zarył się silnie stopami w ziemię, ziemia rozstępuje się pod nim... To nic!... z tajemnych głębin jego duszy bucha nowa nieznana fala siły i wściekłości, ktora rzuca go w bój z porywem orkanu, z wszystko niszczącą potęgą ognistej lawy, wypartej z wyniosłego krateru.
Ten wzrost wściekłości w miarę wzrostu ciosów łączy się przytem z mistycznem uczuciem dumy, z pewną halucynacyą: przed oczyma bojownika zdaje się wyrastać jakieś widmo nieznanej potęgi; godząc weń świadomie, z piekielnem wyrafinowaniem i pod tem uczuciem rośnie jeszcze bardziej wściekłość bojownika: wyzywa on tego uosobionego wroga, podaje naprzód swą pierś ze stali i z okiem krwią nabiegłem, z zaciśniętemi zębami, z pianą na ustach rzuca mu harde pytanie: „no cóż jeszcze, jakież jeszcze masz ciosy w zapasie, uderzaj, uderzaj — ja się nie ulęknę, ja — gardzę tobą! —
Tak skała z marmuru, gdyby miała duszę, mówiłaby pewno roztrącającym się o nią falom oceanu. — Powie ktoś może, iż najtwardsza skała legnie pod zimnym całunem fal? — Tak, ale z tego grobu powstanie ląd nowy i nowe życie zakwitnie.
A więc: „bądźcie wściekli“...
Kowalewska, która, jak wiemy, często wykazywała zaciętość, miała już pewne zadatki, pewne przebłyski tego środka walki, gdyż zauważyła, że ciosy mają to do siebie, iż uderzają w sposób skombinowany. Lecz niestety, w uwadze jej więcej brzmi żalu niż zaciętości — za miękką była widać kolebka jej dzieciństwa i nie mogła nadać jej ciału „twardości“ stali. A nie myślimy tu naturalnie o „twardości“ nietzscheańskiej, lecz o tej, która chroni duszę bojownika od pieśni żalu nad sobą samym; bo kto raz pieśń taką zaintonował w duszy, ten już zgubiony; gdy „róże zwiędły“, pieść niech bedzie „tak dzika i twarda jak hałas rogu i oręża szczęki“.
Wreszcie Kowalewska nie mogła naturalnie w swem cierpieniu, jak wielu ludzi pospolitszych, mieć podpory w towarzystwie, unikała nawet najbliższych; w towarzystwie duma nakazywała jej wkładać maskę wesołości; mówiono o niej: „jaka ona dziś wesoła i ożywiona“, wtedy właśnie, gdy największy ból szarpał jej wnętrze. — Odgrywać rolę króla, gdy się jest nędzarzem, to zbyt drogo kosztuje; nic więc dziwnego, że Kowalewska szukała odosobnienia, zapragnęła śmierci, a ta niedługo kazała czekać na siebie. Formalnie mówiąc, Kowalewska umarła na zapalenie płuc.
Człowiek, co zużywa materyę cielesną na kształcenie zwojów mózgowych, co transmituje siłę życiową na działalność psychiczną, jest jak budowniczy, co wznosi gmach z materyału skalnego, wydobytego z pod fundamentów; im więcej wydobędzie materyału, im wyżej ku niebu pomknie szczyty swej budowli, tem bardziej rozszerzy pod nią otchłań, osłabi podstawę i zwiększy ciśnienie na nią wywierane. Wreszcie przy tej szalonej żądzy nieba, przy gorączkowem wznoszeniu gmachu do zawrotnych wysokości, osłabiona podstawa nie wytrzyma ciśnienia i gmach runie, jeszcze przed wykończeniem, przed tem, zanim mógł spełnić cel, dla którego był tak wspaniale wznoszony. — Niech więc budowniczowie będą ostrożni: jeżeli gmach ich zacznie się chwiać, niech zawczasu część materyału przeniosą napowrót do podstawy. Kowalewskiej nie udało się tego uczynić, nie mogła też, jak okazaliśmy, oprzeć się na żadnych podstawach sztucznych, i dlatego budowa jej, choć nie całkiem bezpłodnie, ale w każdym razie bardzo przedwcześnie, zapadła się w tajemną, bezpowrotną głąb.
Gdy się oglądamy myślą za współczesnymi wielkimi duchami kobiet, zbudzonych do życia umysłowego, do czynnej roli w psychicznej ewolucyi ludzkości, nie wiele znajdujemy takich, któreby się mogły mierzyć z Kowalewską, a przewyższa ją jedna może — Ada Negri.
Pierwsza, dziecię bogactwa, znosiła w dzieciństwie brzemię despotyzmu rodzicielskiego i zwyczajowego — druga, dziecię robotnicy, znosiła od dzieciństwa brzemię nędzy. Pierwsza, po wysiłkach i walkach duchowych, mogła znaleźć wytchnienie śród wygód wsi rodzinnej — druga nie miała chwili wytchnienia od walki podwójnej, duchowej i życiowej. Pierwsza „wychowywała swych rodziców“ — druga opiekowała się swą matką chorą i utrzymywała ją swą pracą. Pierwsza, zgodna duchowo ze swem stanowiskiem społecznem, mogła znaleźć przyjaciół, jak ona rozporządzających swobodnie sobą, śród których grona mogła żyć wymianą myśli i uczuć — druga, magnatka duchem, a robotnica, nędzarka stanowiskiem, pozostałą samotną, musiała sobie wystarczyć, we własnym tylko duchu szukać pokarmu i sił do zniesienia życiowego brzemienia, do życiowej walki. Pierwsza, wydelikacona bogatem dzieciństwem i hołdami, jej nauce składanemi, mogłą przyjmować od przyjaciół drobne usługi, uwalniające ją od drobiazgów życiowych — drugą odosobnienie i duma ubóstwa pozbawiły i tej ulgi; ona cały ciężar życia na własnych barkach podźwignąć musiała. Pierwsza w licznych podróżach, śród wielkich ognisk cywilizacyi i wiedzy mogła znaleźć źródła i pobudki do swych wzlotów wysokich — druga musiała tworzyć w ciasnym horyzoncie szkoły ludowej i małej mieściny. Pierwsza, nie znająca, co to chleb najmity, była w swych sympatyach dla cierpiących i wyzyskiwanych rośliną egzotyczną, wzrosłą na gruncie cierpień osobistych — druga, poetka-robotnica, była w tych sympatyach rośliną rodzimą, wzrosłą na gruncie tym samym, wspólnym.
Jeden tylko dar losu otrzymała Ada Megri korzystniejszy niż Kowalewska: zamiast brzemienia talentu matematycznego, otrzymała poetyczny, który ją niemniej wprawdzie przeduchowiał, ale który pozwolił znaleść jej ujście dla bólów. Być może, iż ta właśnie okoliczność wraz z zahartowaniem na cierpienia od dni najmłodszych, nawet dziedzicznem, uchroniły Adę Negri od katastrofy Kowalewskiej[8].
Te dwa duchy wielkie, te dwie najbardziej naprzód wysunięte forpoczty ewolucyi psychicznej, które tak różnemi drogami życia, z tak różnych sfer społecznych doszły do jednego punktu duchowego, stanęły na tym samym poziomie uczuć i myśli ogólnoludzkich, rzucają pewien promień światła w chaos dzisiejszych prądów psycho-społecznych (które zresztą dadzą się ująć w cztery, a względnie dwa główne łożyska): zdają się mianowicie wskazywać, że rozwój ludzkości nie pójdzie drogą nietzscheańską, ani dekadencką, t. j. drogą więcej lub mniej brutalnego gwałtu, drogą rozłamu społeczeństwa na oświeconych panów i ciemnych niewolników, lecz drogą miłości i sprawiedliwości; a nie tej miłości tołstojowskiej, pokornej, biernej, bezróżnicowej, która gotowa karmić swą krwią robactwo i „nie sprzeciwiać się złu“, lecz drogą miłości krytycznej, która gotowa ponieść śmierć dla sprawiedliwości, ale w swych darach kieruje się wyborem i mimoto że kocha ludzkość, a nawte dlatego, że kocha, jest w momencie krytycznym, momencie wybuchu, gotowa wszelki gwałt odeprzeć gwałtem i tym sposobem nie tylko biernie, ale i czynnie przyczynić się do jego wytępienia śród ludzkości i zapewnienia jej całej najswobodniejszego rozwoju i najpełniejszego szczęścia.




  1. Praca ta, drukowana po raz pierwszy w „Przegl. Tygodn.“ 1899 Nr. 2 i nast., ukazała się w przekładzie niemieckim St. Goldenring w „Wiener Rundschau“. 1901 N. 2.
  2. Ob. Listy Kowalewskiej (do p. Jankowskiej) w „Revue des Revues“ 1897 Nr 13, 14, 15, gdzie pisze ona między innemi: „żaden naród nie budzi we mnie takiej sympatyi jak Polacy“.
  3. Nie dziw też, że z różnych poezyi najwięcej zapału budziły w Kowalewskiej: „Mcyri“ i „Jeniec Kaukazu“, utwory, przedstawiające jednostkę, skrępowaną w swych pragnieniach.
  4. Kowalewska zauważyła, iż w życiu człowieka są pewne punkty graniczne, jak w mechanice; gdy np. wahadło pchniemy tak silnie, że przejdzie po za pewien punkt, to nie powróci, ażeby odbywać swój zwykły ruch wahadłowy, lecz zakreśli cały okrąg dokoła punktu przyczepienia. Gdy człowiek w krytycznym momencie swego życia ma dość siły, aby przejść po za ten punkt, to życie jego całkiem inne przybierze kierunek. Jest to myśl analogiczna do kwestyi retransmisyi (ob. „Natura i siła“, „Forpoczty ewol. psychicznej“).
  5. To uczucie Kowalewskiej jest potwierdzeniem tego, cośmy powiedzieli gdzieindziej, że pozyskiwanie miłości przewagą umysłową jest dla nerwowców psychicznie bezwartościowe (Forp. ew. psych.). Człowiek, znający swą wartość umysłową, nie potrzebuje szukać jej probierza, zwłaszcza na takiej drodze; lepiej już zrobi rozwiązując zadania konkursowe. Odwrotnie: jeżeli chce znaleźć próbierz miłości, powinien raczej ukrywać swe zalety umysłowe, jak bogacz powinien ukrywać swe bogactwo, albo pojechać do kraju, gdzie nie znają pieniędzy. Małgorzata nie znała zasług naukowych doktora Fausta.
  6. Aby mnie źle nie zrozumiano i nie posądzono o herezyę, o negowanie rozwoju historycznego matematyki, pospieszam się zastrzedz, że mam tu na myśli „epokę“ dziejów powszechnych, a nie epokę dziejów matematyki; te dwie rzeczy należy odróżnić. Każda nauka, obok zewnętrznych, ogólno-dziejowych czynników swego rozwoju, posiada też wewnętrzne, polegające na akumulacyi wiadomości, będącej funkcyą czasu, oraz na tem, że nie może być wykryte prawo B, póki nie zostanie sformułowane prawo A. Otóż, gdy w innych naukach wpływy zewnętrzno-dziejowe grają rolę ważną, nieraz przeważną, to w matematyce schodzą one, materyalnie rzecz biorąc, do zera i działają tylko mechanicznie, przez przyśpieszanie lub opóźnianie tętna rozwoju wewnętrznego.
  7. Te trudności strukturalne i treściowe, które napotykała Kowalewska w rozwinięciu twórczości literackiej, tłomaczą nam, dlaczego wyżej wspomniany jej utwór jest „Pamiętnikiem“ (łatwość budowy) i to z lat „dziecinnych“ (większa łatwość chwytania zjawisk poszczególnych i zatrzymanie ich w formie pierwotnej).
  8. Wprawdzie pisarze-artyści, pisarze-panowie, pisarze-rentierzy, pisarze-lokaje, którzy dzięki cudzej krwi lub cudzej kuchni mją dość czasu i spokoju do artystycznego cyzelowania swych utworów, lekceważą Adę Negri, za brak artyzmu i spokoju. My jednak, pomimo to, a po części nawet dla tego, musimy ją postawić wysoko, bo oceniamy ją nie ze stanowiska formalnego, lecz ze stanowiska potęgi ducha.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Nałkowski.