Jeszcze o Einsteinie/Uwagi ogólne. Czytelnik i autor
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jeszcze o Einsteinie |
Podtytuł | teorja względności z lotu ptaka |
Wydawca | Polska Składnica Pomocy Szkolnych |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wizerunek Mikołaja Kopernika, astronoma i profesora matematyki, zdobi teraz nawet nasze znaczki pocztowe, i prosta logika wskazuje, że nadszedł widocznie czas, kiedy postępy wiedzy ścisłej powinny nas żywiej interesować. Świetną okazją do przeszwarcowania kilku ciekawszych wiadomości z fizyki, geometrji, nauki o kosmosie jest głośna w świecie teorja względności. Przy odrobinie dobrej woli nazwisko Einsteina mogłoby się stać — mówiąc poetycznie — owym dźwiękiem czarownym, który umieli ongi wydobywać z fletni średniowieczni kuglarze „rattenfengery“ — mogłoby całe tłumy ludzi wyciągnąć z obłędnej krętaniny dnia, wycofać ze zgiełkliwych ulic miasta i poprowadzić ku krynicom nauki. Niestety! Broszurki einsteinowskie przeważnie się nie udają, zniechęcają czytelnika raczej, niż zachęcają do pracy nad optyką albo nad geometrją wyższą.
Jest to sprawa psychologicznie bardzo ciekawa. Kto się chce prędko nauczyć języka włoskiego, chwyta jeden z licznych „samouczków“, przegląda książczynę „Polak we Włoszech“ albo przerzuca „rozmówki polsko-włoskie“ i po kilku dniach świetnie potrafi wołać na tragarza facchino, a na kelnera cameriere. Kto przeczyta natomiast pięć broszurek einsteinowskich, twierdzi, że ma dziwny zamęt w głowie. Jeżeli nawet coś zrozumie, to nie ma poprostu odwagi przyznać się do tego, bo kpią sobie z niego znajomi po kawiarniach, feljetoniści po gazetach i „wywoływacze“ po kabaretach.
Istnieje bowiem jakieś nieporozumienie poważne między czytelnikiem broszurki „o Einsteinie“ a jej autorem. Autor mówi o prędkości światła, każe nam siadać do pociągu, nakręcać zegarki, obserwować sygnały — a czytelnik chciałby wiedzieć, dlaczego Einstein jest taki głośny, dlaczego wszyscy o nim mówią i wszędzie o nim piszą i — wogóle — co się takiego stało? Ale w tem sęk właśnie, że każdy z tych panów inaczej rozumie pytanie: co się stało? dlatego też monolog autora jest przeważnie nudny dla czytelnika, który nie pojmuje, kędy go wiodą.
Trzebaby przedewszystkiem — a tego znów żaden fizyk podjąć się nie może — napisać krótką rozprawkę pod tytułem: Dlaczego teorja względności, teorja z dziedziny nauk ścisłych, stworzona przez zawodowego matematyka, oparta na fundamencie wzorów algebraicznych, zdobyła w krótkim czasie rozgłos tak niebywały?
Jest to właściwie zagadnienie z najtrudniejszej chyba i prawie nieistniejącej dotąd nauki — z psychologji tłumu. Tylko głęboki znawca tej psychologji mógłby zanalizować trafnie wszystkie czynniki popularności i odpowiedzieć ściśle na pytanie, czemu jedno dzieło genjalne ma orbitę mniejszą, a inne wybiega aż w kręgi najdalsze.
Faktem jest, że w dziejach nauk przyrodniczych musimy się cofnąć aż hen! do teorji Darwina, czy do „obrotu ciał niebieskich“ Kopernika, żeby natrafić na czyn naukowy równie rozgłośny. Ale napewno tylko jedną z przyczyn tego rozgłosu wymienia znakomity fizyk angielski, prof. J. J. Thomson, mówiąc o dziele Einsteina:
This is the most important result obtained in connection with the gravitation since Newton’s days. Einstein’s reasoning is the result of one of the highest achievements of human mind.
Otóż — to trzeba przyznać kilku nieszkodliwym manjakom, t. zw. nieugiętym przeciwnikom teorji względności — ani „największy rezultat od czasów Newtona“, ani „jeden z największych czynów umysłu ludzkiego“ nie zapewniłby Einsteinowi tej olbrzymiej popularności, jaką dziś posiada. Kto zna „publiczność“, wie, że napewno więcej tu zdziałał choćby ów efekt dramatyczny: w Europie — jeszcze oszołomionej hukiem dział — sławetna Royal Society angielska na uroczystem posiedzeniu składa hołd uczonemu obcemu. W dniu, kiedy astronom Eddington zdawał sprawę z wyników ekspedycji naukowej, która w tak świetny sposób stwierdziła wyliczenia einsteinowskie, obudziło się jakby sumienie Europy, przypomniano sobie, że istnieją jakieś wspólne sprawy, odleglejsze i świętsze, niż nasze kłótnie powszednie. Przytem owa „względność czasu“ potrąciła w ludziach o głęboko ukryte, tajemne struny, skojarzyła się w sposób ciekawy z jakąś ich podświadomą filozofją własną.
Wreszcie — nie zapominajmy o t. zw. mocy hipnotycznej wyrazów. Właśnie to, że w nazwie nowej teorji „względność — relatywizm“ tkwią słowa, dobrane przypadkowo i może niezbyt szczęśliwie, wzmogło jej efekt na rzesze i tłumy. Ludziom doprawdy się zdaje, że z teorji einsteinowskiej wynika, jakoby wszystko na świecie było relatywne, względne, więc niepewne i chwiejne. Widzą jej sens istotny w jakimś nihilizmie zupełnym, i niedawno pewien nauczyciel prywatny pytał mnie ze łzą w głosie: Czy teraz można jeszcze wykładać uczniom astronomję? Bo przecież Einstein dowiódł...
Każdą też broszurkę popularną należałoby — mojem zdaniem — zacząć od stwierdzenia faktu, że teorja Einsteinowska jest syntezą naukową, jest czemś pozytywnem, twórczem, jest busolą w świecie zjawisk, które tłumaczy i przewiduje, że inaczej nie miałaby dla wiedzy ścisłej żadnej wartości. Jeżeli podważa pojęcia dotychczasowe, to nie dlatego, żeby pozostawić zgliszcza i ruiny, ale właśnie dlatego, żeby dać fizyce nową podwalinę i na pewniejszym gruncie ugrupować to, co wiemy.
„Das Fundament der Relativitätstheorie — mówi Max Planck, znakomity teoretyk berliński i laureat Nobla, — liegt nicht darin, dass alle Raum-und Zeitangaben nur eine relative Bedeutung besitzen, sondern darin, dass es in der vierdimensionalen Mannigfaltigkeit eine Grösse gibt, welche für alle messenden Beobachter und für alle benutzten Bezugssysteme den nähmlichen Wert besitzt“...
Nie pierwszy to raz w dziejach fizyki zdanie napozór zupełnie pesymistyczne, które wygląda, jak gest zniechęcenia i grymas melancholijny — prowadzi do ścisłej, jasnej, pozytywnej zasady naukowej. Czem jest w gruncie rzeczy słynne prawo zachowania energji, którego nas uczono w szkołach i którem, jak prostą regułą, operuje dziś każdy inżynier przy najprostszych wyliczeniach? Powstało to prawo po wieloletnich bezowocnych wysiłkach stworzenia „perpetuum mobile“. Jego treść można zawrzeć w pesymistycznem zdaniu: Nigdy nie zbudujemy maszyny, któraby bez dopływu energji poruszała się wiecznie i wykonywała bezustannie pracę mechaniczną.
W teorji względności formę negatywną łatwiej jest wyrazić popularnie, słowem, niż formę pozytywną. Stąd liczne nieporozumienia.
Autor i czytelnik broszurki einsteinowskiej powinniby się zejść w cichej kawiarence i przedyskutować porządnie wszystkie te punkty. Dopiero wtedy możnaby przystąpić do kwestji zasadniczej i do sprawy najważniejszej, mianowicie: 1-o czy czytelnika interesuje jeszcze teorja, której celem jedynym była i jest przedewszystkiem „rozbudowa“ wiedzy ścisłej, a więc powiązanie faktów i doświadczeń fizykalnych w mocny, spoisty, logiczny, prosty i matematycznie estetyczny układ albo system i 2-o czy autor potrafi idee einsteinowskie wyłożyć popularnie, t. zn. czy ta teorja jest wogóle dla laika „zrozumiała“? Dodajmy, że gdyby nią nie była, nie uchybiałoby to jej ani trochę. Lat temu kilkadziesiąt fizyk angielski, James C. Maxwell — ogłosił wielkie dwutomowe dzieło, upstrzone znakami matematycznemi i tak do zrozumienia trudne, że przez czas dłuższy — jak mówiono powszechnie — książka ta miała wogóle jednego tylko czytelnika, genjalnego fizyka, H. Hertza. Jeszcze i dziś równania maxwellowskie są postrachem dla studentów i kandydatów rerum mathematicarum, a jednak — im to właśnie zawdzięczamy całą naszą wiedzę o falach elektrycznych, tudzież jeden z największych cudów kultury współczesnej — radjotelegraf i radjotelefon.
Na szczęście dla laików — takie wypadki, kiedy doniosłe odkrycie zawiera się wyłącznie we wzorach matematycznych, są w naukach przyrodniczych niezwykle rzadkie. Prawie każdą istotną zdobycz naukową można najszerszemu ogółowi uprzystępnić, i właściwie niema w fizyce rzeczy „niezrozumiałych“. Mali chłopcy z czwartej klasy rozwiązują zagadnienia, nad któremi się biedził Newton, ślęczał Galileusz i Kopernik. Dziewięcioletni wstępniak jakoś sobie radzi z faktem, że ziemia jest kulista, a najgenialniejszym ludziom z epoki Kolumba w głowie się to pomieścić nie mogło.
Mojem zdaniem — dzisiaj (20 lat mija od chwili ogłoszenia w „Annałach“ pierwszej rozprawy Einsteina!) — każdy człowiek o pięciu normalnych klepkach — przy odrobinie dobrej woli — może zrozumieć, na czem polega fizykalna względność czasu. A jeżeli nie rozumie — może i powinien żywić śmiało słuszną pretensję, 1-o do siebie i 2-o do swego popularyzatora czy prelegenta.
Do siebie o to, że sam nie wie dobrze, czego od teorji naukowej ma wymagać, że — jak brzmi formuła kościelna — nie zdaje sobie sprawy, czego ma „żądać od kościoła Bożego“. Do prelegenta i „wykładacza“ o to, że nie znalazł najprostszej drogi, że niewłaściwym kluczem drzwi otwiera.
W szkicu niniejszym próbujemy ustalić, co wykład popularny teorji względności zawierać powinien, żeby do umysłów mógł trafić, nie wywołując zarazem w „głowach zamętu“.